Kiedy zaczynać sezon

Czy jeśli napiszę, że nie był to klasyk, przestaniecie czytać i pójdziecie sobie gdzie indziej? A jeśli w następnym zdaniu dodam jeszcze, że oba ubiegłoroczne mecze między tymi zespołami stały na zdecydowanie wyższym poziomie, stracicie cierpliwość do reszty? Po co pisać i czytać o czymś, co z perspektywy kibica neutralnego przez długie minuty musiało wydawać się nużące?

Otóż tym bardziej jest o czym pisać, zadając choćby to jedno proste pytanie: dlaczego Liverpool i Tottenham, pierwszy zespół wyraźnie wzmocniony obecnością kilku nowych piłkarzy, drugi zaś niemal w niezmienionym składzie, co teoretycznie mogłoby działać na jego korzyść (zrozumienie i chemia między zawodnikami itd.), wypadły słabiej. Wskazówek do możliwej odpowiedzi Mauricio Pochettino udziela w rozmowach z dziennikarzami od kilkunastu dni, narzekając na tempo, z jakim wznowiono rozgrywki ligowe po mistrzostwach Europy. Tradycyjny termin rozpoczęcia okresu przygotowawczego – początek lipca – wypadał wszak w tygodniu, podczas którego piłkarze z Walii, Portugalii, Francji i Niemiec uczestniczyli jeszcze w turnieju, a Belgowie, Włosi, Islandczycy i Polacy wyjechali dopiero co. Przed meczem z Liverpoolem menedżer Tottenhamu wyznał wręcz, że tego lata w zasadzie w ogóle nie zaczął pracować nad taktyką, większość treningów poświęcając sprawom kondycyjno-wytrzymałościowym i przygotowaniu piłkarzy nie tyle do najbliższego meczu, co do najbliższych dziewięciu miesięcy uganiania się za futbolówką. O zsynchronizowaniu przygotowań dla ludzi, z których jedni wrócili z wakacji niemal miesiąc po drugich i z których jedni odpoczywali normalne dwa miesiące, inni zaś – zaledwie kilkanaście dni, mówić już nie musiał; wiemy dobrze, w czym rzecz.

O tym, że piłkarze nie są maszynami, warto pamiętać nie tylko dziś, gdy media całej Anglii narzekają, że Harry Kane jak zwykle rozkręca się powoli, bo w sierpniu nie strzelił jeszcze gola w Premier League (jak miał strzelić, zapytam, skoro w te wakacje grał na dorosłych, a w poprzednie – na młodzieżowych mistrzostwach Europy, dwa lata temu zaś był jeszcze rezerwowym?). Warto o tym pamiętać zimą, gdy niektóre zespoły i piłkarze odnotują nieoczekiwaną obniżkę formy. Warto pamiętać późną wiosną, gdy niektórzy będą mieli w nogach już po pięćdziesiąt kilka spotkań. O losie mistrzostwa kraju, walki o Ligę Mistrzów itd., zdecydują w tym roku tyleż arcymistrzowie taktyki, co klubowi eksperci od przygotowania fizycznego, fizjoterapeuci, lekarze, dietetycy itd.

Innymi słowy: piłkarze Tottenhamu w meczu z Liverpoolem oddychali rękawami. Świeżości nie było widać po żadnym z nich. Płynności z rozgrywaniu akcji brakowało wszystkim. Raziły proste straty, niedokładności i kłopoty z przyjęciem piłki (na fatalne przyjęcie przed golem narzekał nawet ten, który przyniósł wyrównanie – Danny Rose), mozół utrafienia w schemat wypracowany kiedyś na treningu, przypominał czasy, w których z drużyną pracował Andre Villas-Boas. Co ciekawe jednak, najbardziej zaorany wydawał się Christan Eriksen, który na Euro nie wystąpił.

W Tottenhamie brakowało również szybkości – zwłaszcza po zbyt szybkim zejściu zmagającego się z żołądkową niedyspozycją Kyle’a Walkera. Transfer Georgesa N’kodou z Marsylii ślimaczy się od tygodni i w efekcie nie ma komu akcji zespołu z White Hart Lane uczynić bardziej nieprzewidywalnymi. W końcu: brakuje Moussy Dembele w środku pola – człowieka, którego od duetu Dier-Wanyama (rozbitego w sobotę zbyt szybko z powodu wspomnianego zejścia Walkera; Dier przeszedł na prawą obronę, a jego miejsce w środku zająć Dele Alli) – odróżnia zdolność zatańczenia z piłką między rywalami, dynamicznego podciągnięcia akcji do przodu, ale też spokojnej kontroli nad meczem.

Szybkość, ruchliwość i dynamika cechowały za to piłkarzy Liverpoolu, przede wszystkim arcygroźnego Sadio Mane. Owszem, bywało to niedokładne (Coutinho w pierwszych minutach spotkania nie wykorzystał znakomitej sytuacji po stracie Eriksena – obrona Vorma była wybitna, ale Brazylijczyk mógł przecież strzelać bliżej słupka), jednak w kilku przypadkach zadziałało. Imponująco rozwijał się kontratak Winjaldum-Lallana-Mane, po którym sędziowie nie uznali gościom drugiej bramki (podający do Mane Lallana był na minimalnym spalonym). Kilka doskonałych, bezpośrednich podań za plecy wysoko ustawionej obrony Tottenhamu grający za kontuzjowanego Llorisa Vorm przecinał dzięki błyskawicznym wyjściom z bramki. Liverpoolczycy kombinowali dobrze: nie tylko nastawili się na grę z kontry, ale podjęli – i wygrali – walkę w środku pola, nie stroniąc od wślizgów i fauli (Mane miał szczęście, że nie obejrzał drugiej żółtej kartki), a na koniec spotkania osiągając przewagę w posiadaniu piłki. W końcu dobrze radziła sobie obrona, z debiutującym Matipem (mógł nawet strzelić gola po jednym z nielicznych skądinąd rzutów rożnych) – w zasadzie jej jedyny błąd, zgubienie Danny’ego Rose’a, przyniósł Tottenhamowi wyrównującą bramkę; uderzenie głową Alderweirelda, który również zgubił krycie przy rogu, świetnie obronił Mignolet).

To był jeden z tematów minionego tygodnia: kwestia ustabilizowania formy przez Liverpool, zdolny do rozegrania zapierających dech w piersiach meczów z wielkimi rywalami (vide: siedmiobramkowy thriller z Arsenalem na inaugurację sezonu), a potem wywracający się na prostej drodze (sensacyjna porażka z Burnley z poprzedniego weekendu). Fakt, że sobotni mecz nie był ani jednym, ani drugim, można by właściwie skwitować ironicznie: że Tottenham nie jest widocznie wielkim rywalem. Faktem pozostaje jednak, że choć Klopp wciąż jest uwielbiany przed kibiców i media (w tygodniu zachwycił widzów BBC, udzielając Gary’emu Linekerowi długiego wywiadu na inaugurację nowego Premier League Show), to średnia zdobytych przez niego punktów wygląda gorzej od średniej Brendana Rodgersa. Owszem, ogląda się to z zapartym tchem – czasem zachwycając się instynktownymi rozegraniami, czasem kręcąc głową z powodu nieporozumień między zawodnikami i tłumacząc je sobie szalonym tempem; owszem, rozrywka jest, ale rośnie poczucie, że oprócz rozrywki przydałyby się też wyniki.

PS A o tym, że piłkarze nie są maszynami, warto pamiętać również patrząc z zachwytem na cudowną zaiste grę Ozila w meczu z Watfordem. Zobaczymy wiosną, na ile starczy mu sił.

4 komentarze do “Kiedy zaczynać sezon

  1. Broll

    Z odrobinę, acz także londyńskiej beczki: zaorany u progu sezonu wydaje się też niemal każdy gracz West Hamu. Wyjąwszy Payeta, z lupą szukać tam reprezentantów (umówmy się, że Collins ledwie liznął boiska). A jednak kuleją już na początku rozgrywek (kontuzje!!!). Aż boję się spoglądać w tv po południu na myśl o tym, co City może Młotkom dziś zrobić…

    I druga sprawa: czy nie wydaje się Panu, że Tottenhamowi trafił się po prostu fuks gigant w zeszłym sezonie? Zgranie zgraniem, chemia chemią, ale może po prostu to se ne vrati?

    Odpowiedz
  2. michal77

    tak, Eriksen to podejrzana sprawa,
    długie wakacje, normalny czas na przygotowanie – powinien tu śmigać i przewodzić

    Odpowiedz
  3. michal77

    musiało być naprawdę źle skoro Pan Michał nie doczekał i wcześniej opublikował post,
    podobno w tym sezonie miał blogować w poniedziałki

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *