Archiwum kategorii: Champions League

Camp Nou, lekcja wychowawcza

Awansu do fazy pucharowej nie dały Tottenhamowi jakieś efektowne akcje i sztuczki. Zamiast nich pokazali charakter, a pierwsze niepowodzenia ich nie zniechęciły.

To nie była tak naprawdę kwestia umiejętności, choć akcja, która przyniosła Tottenhamowi wyrównanie była naprawdę przedniej jakości. Rozpoczęło ją rozbicie ataku Barcelony na prawym skrzydle i odbiór Rose’a, później było wycofanie piłki do Llorisa i wymiana dwóch podań przez obrońców, a potem uniknięcie pressingu gospodarzy dzięki zagraniu do Eriksena – precyzyjnemu i szybkiemu, równie jak późniejszy przerzut Duńczyka do Lameli. Te dwa podania przez środek, wykorzystujące luki między graczami Blaugrany, były tak naprawdę kluczem do tego, co stało się potem – to dzięki nim Lamela mógł podać do pokazującego się po lewej stronie Kane’a, ten zaś wyłożyć piłkę do Lucasa – ale tutaj każdy kolejny ruch był niezbędny, każdy odbywał się w idealnym tempie i synchronizacji, a całość mogła stanowić ilustrację filozofii, którą od czterech i pół roku wprowadza w Tottenhamie Mauricio Pochettino: walczymy o piłkę, rozgrywamy od obrony, szukamy wolnych miejsc na boisku, stawiamy na płynność i nie boimy się ryzyka. Ważniejszy od umiejętności i od stylu (były w ciągu tych czterech i pół roku momenty, w których Tottenham grał piękniej i lepiej, były i takie, w których zostawił na boisku jeszcze więcej wysiłku – przypominają mi się choćby zwycięstwa nad Realem w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów albo nad Manchesterem City w Premier League w pierwszym sezonie Guardioli na Wyspach) był jednakowoż charakter. Czytaj dalej

Zobaczyć Messiego i przegrać

O tym, że się widziało Argentyńczyka, faktycznie można opowiadać wnukom. Ale dla Tottenhamu to marne pocieszenie.

Im jestem starszy, tym częściej myślę, że pewne okazje się już nie powtórzą. Zwłaszcza w piłce nożnej nie ma zdania bardziej mylącego niż „zawsze jest następny mecz”. Następnego meczu nie będzie, a jeśli nawet się wydarzy, to już dla innej drużyny, w innym składzie i z innym trenerem (tylko kibice, nieszczęśni, zostaną ci sami). Ta miała swoją szansę właśnie dzisiaj.

I nie, nie kupuję prostych usprawiedliwień: pomundialowym zakłóceniem przygotowań, brakiem transferów czy kontuzjami kluczowych zawodników. Owszem, z Eriksenem, Allim, Vertonghenem czy nawet Dembelem w środku pola Tottenham z pewnością wyglądałby na bardziej poukładany. Ale nawet nieobecni nie powstrzymaliby Llorisa przed pochopnym wyjściem już w drugiej minucie meczu – wyjściem, które spowodowało, że misternie tkany na ten mecz plan taktyczny rozsypał się jak domek z kart.

Oczywiście: Tottenham nie miał w składzie Leo Messiego. Argentyńczyk wydawał się być w tym spotkaniu zawodnikiem z innej planety. Pal licho dwa gole i pal licho dwa słupki z początku drugiej połowy – wystarczy wspomnieć o wszystkich jego kluczowych podaniach, tnących linię północnolondyńskiej obrony z precyzją chirurgicznego skalpela. Minimalizm Messiego jest czymś niebywałym: biega mało, w zasadzie nie przyspiesza, ale i tak wypatrzy fragment wolnej przestrzeni nawet między piątką próbujących go powstrzymać przeciwników, po czym wykona jeden absolutnie niezbędny ruch. Mauricio Pochettino miał rację po raz kolejny, mówiąc na przedmeczowej konferencji, że tego piłkarza nie da się tak po prostu zatrzymać: że jedyne, co można zrobić, to starać się być jak najbliżej niego i pomagać sobie nawzajem, tak by, broń Boże, nie zostawał w pojedynku jeden na jednego – a kiedy to wszystko się już zrobi, to potem opowiadać wnukom, że miało się przywilej grania przeciwko Messiemu. Zaprawdę, będzie o czym opowiadać, nawet bez wspominania woleja Rakiticia, który zapamiętam jako jedną z najpiękniejszych bramek strzelonych za mojej pamięci Tottenhamowi.

Ale z drugiej strony, jakkolwiek naiwnie to zabrzmi: Tottenham miał ochotę do gry. Nie tylko przez dziewięćdziesiąt sekund pressingu, jakie upłynęło do gola Coutinho, i nie tylko po bramce Kane’a. Zwłaszcza przez kwadrans po golu Lameli można było odnieść wrażenie, że wyrównanie wisi w powietrzu. To gospodarze grali wówczas szybciej i stwarzali sytuacje bramkowe. Były rzuty rożne, był zablokowany strzał Lucasa. Było jedno czy dwa podania Winksa (był też, dodajmy, jego kapitalny odbiór piłki szarżującemu Messiemu; w ogóle młody Anglik niemal nie tracił piłek w tym meczu i po nerwowym początku radził sobie coraz lepiej). Później jednak Sissoko dał Barcelonie kolejny prezent i dlatego trudno mi teraz szukać pozytywów, chwalić waleczność, cieszyć się, że Kane w końcu zaczął trafiać, i tak dalej. Sissoko, skądinąd, próbował także strzału na bramkę Ter Stegena, wkrótce po wejściu na boisko – trafił hen, daleko, w trybuny, a kamera pokazywała fanów Tottenhamu, którzy nie wyglądali na wściekłych czy sfrustrowanych: śmiali się po prostu, bo niczego innego się po Francuzie nie spodziewali.

Najbardziej przykre jest chyba to, że nawet gdyby ten mecz skończył się wynikiem 2:3, i tak miałbym wrażenie, że obie drużyny dzieliła różnica klasy. I że analizując występ gospodarzy nie muszę wchodzić w jakieś taktyczne niuanse – wystarczy, że ograniczę się do naprawdę najprostszych odruchów piłkarskich. Nie tracić piłki na własnej połowie. Nie podawać pod nogi rywali. Nie zostawiać im miejsca. Wracać za swoim zawodnikiem. Geniusz Messiego jest niekwestionowany, ale równie niekwestionowane jest to, że Katalończycy wygrali dziś dzięki prezentom.

Kolejnej szansy nie będzie.

Stary, niedobry Tottenham

No więc moje życie składa się dokładnie z takich meczów, a wszystko, co działo się w ciągu ostatnich kilku lat, było jedynie – przyjemnym, nie przeczę – odstępstwem od normy.

Drużyna, której kibicuję, rozgrywa nieostrożnie piłkę na własnej połowie tylko po to, by w końcu zagrać pod nogi przeciwnika – z Interem wyglądało to dokładnie tak samo, jak z Liverpoolem. Drużyna, której kibicuję, nawet jeśli fortunnie wychodzi na prowadzenie, nie potrafi później kontrolować wydarzeń na boisku i ostatecznie przegrywa – z Interem wyglądało to dokładnie tak samo, jak z Watfordem. Drużyna, której kibicuję, ma trenera, który popełnia błędy: o ile zostawienie w domu dużo grających podczas mundialu, w pierwszej fazie sezonu i podczas przerwy na reprezentację Trippiera i Alderweirelda można zrozumieć, trudno nie pytać, dlaczego nie dołączył do nich Kane, skoro gołym okiem widać, w jakiej jest formie (w pierwszej połowie spotkania z Interem, po dobrym podaniu Eriksena, był sam na sam z Handanoviciem, wyminął go, ale następnie potknął się o własną nogę), a kiedy już został zmieniony, to czemu przez niewysokiego Danny’ego Rose’a, skoro w końcówce można było się spodziewać wrzutek Interu w pole karne. To drugi rezerwowy, Harry Winks, dał się przeskoczyć Matiasowi Vecino, a po jego wejściu na boisko Tottenham przestał stwarzać kolejne sytuacje i otworzył skrzydłowym Interu drogę w stronę bramki Vorma. Uwierzcie: mógłbym tak ciągnąć te narzekania i ciągnąć.

Mógłbym też oczywiście szukać usprawiedliwień. Tłumaczyć, że przygotowania do sezonu były w związku z mundialem wyjątkowo ciężkie – że taki Kane zagrał w minionym roku sześćdziesiąt siedem meczów, a odpoczywał zaledwie trzy tygodnie (owszem, dwa lata temu sezon też był ciężki, ale z Euro Anglia odpadła jednak wcześniej, a i jego organizm nie był wówczas tak intensywnie eksploatowany). Że, oprócz Trippiera i Alderweirelda, w Mediolanie brakowało kontuzjowanych Allego i Llorisa. Że fakt, iż wciąż nie wiadomo, kiedy nowy stadion zostanie otwarty, musi działać destabilizująco na cały klubowy organizm. Że w wakacje nie było transferów – co nie oznacza tylko braku wzmocnień, ale po prostu fakt, że szatnia nie została przewietrzona. Ci piłkarze naprawdę grają ze sobą już bardzo długo, mają prawo być zmęczeni sobą i trenerem.

Tylko czy brak transferów albo nieotwarty stadion mogą tłumaczyć fakt, że jeden w drugiego obrońcy Tottenhamu ociągali się dzisiaj, podobnie jak w sobotę z Liverpoolem, z rozgrywaniem piłki i w końcu podawali ją pod nogi rywali? Że w sumie podczas tych dwóch spotkań tracili piłkę przez odbiory przeciwnika albo własne niecelne zagrania aż dwieście osiem razy? Że znów stracili bramkę po stałym fragmencie gry? Że znów dali sobie strzelić gola głową? Że Mauricio Pochettino zaklina rzeczywistość, mówiąc o okrucieństwie futbolu i o tym, że jego drużyna zasłużyła na więcej? Jeśli to naprawdę był, jak upierał się trener na konferencji, najlepszy mecz sezonu, to cóż my właściwie za sezon oglądamy? Owszem, po przypadkowym golu Eriksena Tottenham (zwłaszcza wprowadzony z ławki Lucas) stworzył jeszcze kilka sytuacji, ale nie powiedziałbym, że kontrolował grę – a poza tym do tej pięćdziesiątej trzeciej minuty grał naprawdę fatalnie.

Nie mam pojęcia, co się dzieje za kulisami. Metaforę z przedmeczowej konferencji Pochettino (w iście argentyńskim iście stylu mówił, że trudno powiedzieć, czy samo doświadczenie gry w Lidze Mistrzów pozwala coraz lepiej radzić sobie w tych rozgrywkach, czyniąc porównanie z krową, która od dziesięciu lat patrzy z pastwiska na przejeżdżający pociąg, ale nie potrafi powiedzieć, o której godzinie ów pociąg przejeżdża) rozumiem w ten sposób, że o sukcesie decyduje mnóstwo czynników, a samo doświadczenie nie wystarczy. Nie mogę jednak nie zauważyć, że kiedy piłkarze Interu strzelali bramki, jego podopieczni patrzyli na nich jak cielę na malowane wrota. Wiem, bo znam ten obraz aż za dobrze.

Dlaczego złe rzeczy dzieją się bramkarzom

Najpierw miał to być tekst o antyfutbolu. O cynizmie, wyrachowaniu i sprycie, z jakim niektórzy zawodnicy potrafią poruszać się nieustannie na granicy przepisów, a jeśli tylko nadarzy się okazja, podczas której nie sposób rozstrzygnąć, czy robią coś z premedytacją, czy zupełnym przypadkiem, wykorzystują ją na korzyść własnej drużyny. Tak, nauczony wieloletnim oglądaniem tego piłkarza nie mam wątpliwości, że Sergio Ramos uwięził rękę Mohammeda Salaha nieprzypadkowo. Nie wiedział oczywiście, że wybije mu w ten sposób bark, ale wiedział, że doprowadzi do przerwania groźnej akcji. Wszystko, co najlepsze w grze Liverpoolu, obejrzeliśmy przed kontuzją Egipcjanina. Egipcjanin był w sercu wszystkiego, co najlepsze w grze Liverpoolu. Przez pierwszych kilkanaście minut on i jego koledzy z łatwością odbierali piłkę na połowie przeciwnika i rozpoczynali kolejne akcje, a Salah ruszał do przodu jeszcze zanim jeden z grających za jego plecami zawodników zdążył przerwać atak Realu. W sumie to trudno się dziwić, że piłkarze z Madrytu chcieli wyłączyć go z gry. W przerwie zobaczyliśmy statystykę kontaktów z piłką graczy obu drużyn przed i w okolicy obu pól karnych – do czasu kontuzji Salaha było to 56 do 21 na korzyść Liverpoolu, po jego zejściu, uwaga, 65 do 1 na korzyść Realu. Modrić i Kroos do końca meczu kontrolowali już wydarzenia na boisku, a Liverpool musiał się cofnąć, bo za plecy jego obrońców zagrywano coraz groźniejsze piłki.

Potem miał to więc być tekst o tym, jak to spotykają się dwie drużyny, z których jedna miała szansę na wygranie Ligi Mistrzów trzeci raz z rzędu (czwarty w ciągu pięciu lat), i która ubiegłoroczny finał rozpoczynała w tym samym składzie, co tegoroczny – której zawodnicy i trener mają wygrywanie w DNA i którzy, prawdę powiedziawszy, nawet niespecjalnie cieszyli się po ostatnim gwizdku: przyjechali po swoje, dostali swoje i kiedy to piszę, są już pewnie w drodze na lotnisko. Druga zaś była najmłodsza w historii finałów tych rozgrywek, a jej trener, Jurgen Klopp, przegrał już pięć najróżniejszych finałów; Cristiano Ronaldo tylko w Lidze Mistrzów zdołał w życiu zwyciężać pięciokrotnie. Tak naprawdę wiedzieliśmy to wszyscy: zwycięzca może być tylko jeden. Wiedzieli to także zawodnicy Liverpoolu po kontuzji Salaha. Czytaj dalej

Czy to już jest koniec

Już byli w kurniku, już witali się z gąską. Już się zaczęli – jak Dele Alli, fantastycznie odgrywający w 50. minucie piętą do Daviesa – popisywać. Już się poczuli jak bogowie… Pierwszych kilkadziesiąt sekund po golu Higuaina było w tym sensie zapowiedzią nieuniknionego – które nastąpiło zresztą bardzo, bardzo szybko. Widać było, że nie byli na wyrównującego gola przygotowani. Że poczuli, jak awans, do którego mieli niecałe pół godziny, wymyka im się z rąk. Nie dostali wsparcia z ławki – nie było zmiany, Pochettino, tak jak i jego piłkarze, wydawał się sparaliżowany.

A o reakcję trenera prosiło się już w momencie, gdy wchodzili Asamoah i Lichtsteiner – to nie pierwsza bramka była przełomem (przed nią był już pierwszy atak paniki Sancheza), tylko przejście Juventusu na ustawienie 4-3-3, dokonane zresztą w sposób kosmetyczny, bo zmiana nie była podwójna, tylko rozłożona na dwie, w odstępie dwóch minut; pozornie nielogiczne zachowanie, jak na drużynę, która goni wynik. Jeszcze jedna lekcja dla młodego wciąż, a z pewnością na tym poziomie będącego nadal żółtodziobem Pochettino. Statystyka meczów, w których przegrywający odpada, nie należy do najjaśniejszych punktów w jego życiorysie. O braku doświadczenia graczy Tottenhamu w tej materii nie ma nawet co mówić. Czytaj dalej

Jak hartowała się drużyna

Nie mam słów. Serio. Wyczerpały mi się narracje. To, co przed chwilą obejrzałem, nie pasuje do mojego dotychczasowego doświadczenia z tą drużyną. To znaczy pewne elementy niby pasują, ale nie do końca. Weźmy na przykład bramkę straconą w drugiej minucie, a poprzedzoną całym katalogiem błędów, wśród których jest i niecelne podanie na własnej połowie, i faul w strefie, w której kapitalnie wykonującemu stałe fragmenty gry Juventusowi nie można było prezentować rzutów wolnych, i gapiostwo w kryciu kluczowego zawodnika ofensywy rywala, i jeszcze pech, bo przecież Higuain w momencie podania był na minimalnym spalonym. Albo weźmy bezsensowny faul Bena Daviesa, po którym w dziewiątej minucie pada drugi gol dla gospodarzy. Albo weźmy inny bezsensowny faul, Auriera tym razem, w ostatniej minucie pierwszej połowy, i drugiego karnego dla mistrza Włoch. Wszystko to bierze się przecież wprost z katalogu przeżyć, które kazały mi tytułować tego bloga „Futbol jest okrutny” i konstruować niezliczone w jego dziejach wpisy na temat drużyny wywracającej się na prostej drodze. Cały Tottenham, cały on, tak ciężko pracował, żeby znaleźć się w tym miejscu, po to tylko, żeby samemu, przez nikogo nie poganiany, to miejsce opuścić – a raczej zlecieć z niego z wielkim hukiem. Przecież wierzyć w comeback z Juventusem, uosobieniem solidności, zwłaszcza w defensywie, drużyną nietracącą bramek, drużyną doświadczoną, od lat grającą w Lidze Mistrzów, z czego w ciągu ostatnich trzech sezonów aż dwa razy w finale, wydawało się szaleństwem – zwłaszcza po tym, jak wyglądały pierwsze minuty, w których goście zaczęli jednak dochodzić do głosu. Niepodyktowany karny po wejściu Benatii w Kane’a. Kapitalna interwencja Buffona po główce napastnika Tottenhamu, o której myślałem wtedy, że będzie ostatnią taką okazją w meczu – nic, tylko spuścić głowę i czekać na kolejny cios. Czytaj dalej

Tottenham, czyli pochwała sportu zespołowego

Tak, wiem, znacie to na pamięć, wasze kluby od lat grają w Lidze Mistrzów, a czasem nawet w niej zwyciężają, słowem: mieliście takich wieczorów setki, a przeróbki Haendlowskiego hymnu słuchaliście nie tylko przy rozkręconych na full kaloryferach późnej jesieni, ale także przy otwartych oknach i lubym szmerze majowego deszczyku. Dla Tottenhamu to wszakże dopiero trzeci sezon w Champions League i jeśli dobrze liczę (dokładając rundę eliminacyjną za kadencji Harry’ego Redknappa) dwudzieste spotkanie. W sumie trudno się dziwić, że nie zdążyłem się przyzwyczaić.

Ale nie tylko ja się nie przyzwyczaiłem, oni też. Grali, jakby to był najważniejszy mecz w życiu. Walczyli o każdą piłkę w tempie zaiste szalonym. Próbowali, przyspieszali, ryzykowali. Że można złapać kontuzję, jak to się przytrafiło Alderweireldowi? Że się nie uda zagranie z pierwszej piłki? Że ktoś przetnie podanie? No trudno, następnym razem może się uda, a jeśli wyniknie z tego jakaś bieda, to można liczyć na kolegów: że zaasekurują i nic groźnego się nie stanie.

Jest tutaj do napisania pochwała sportu zespołowego. Nie mógł się Pep Guardiola pomylić bardziej, określając Tottenham mianem „tej drużyny Harry’ego Kane’a”. Owszem, Cristiano Ronaldo przesądzał w pojedynkę losy niejednego meczu, owszem, wciągał swoją reprezentację za uszy do finału Mistrzostw Europy, ale nawet on w kluczowym momencie schodził z kontuzją i musiał liczyć na to, że koledzy dadzą radę. Dziś Portugalczyk również był osamotniony, a raczej właśnie: miał przeciwko sobie drużynę. Czytaj dalej

Remis w Madrycie, czyli jak hartowała się drużyna

Spokojnie, to tylko jeden mecz, i to w fazie grupowej, o niczym jeszcze nie przesądzający. Real rozegrał podobnych spotkań dziesiątki, wiedząc, że awans i pierwsze miejsce w tabeli zdoła zapewnić sobie i tak. W kwietniu-maju, kiedy gra faktycznie potoczy się o dużą stawkę, nie będą pamiętać, który to w ogóle był. Zidane, owszem, powie parę miłych zdań na pomeczowej konferencji, Modrić wyśle esemesa do Danny’ego Rose’a, ale myślami będą już przy tym, co czeka ich w weekend.

Dla Tottenhamu jednak to nie był mecz jeden z wielu. Z polskiej perspektywy skojarzenie z występem reprezentacji w pamiętnym meczu z Anglią na Wembley, którego rocznica przypadała właśnie dziś, narzucało się samo. „Przez Wembley do Monachium”, jak pisał Wiktor Osiatyński, o którego wznowionych właśnie reportażach mówić będziemy jutro w Faktycznym Domu Kultury; przez Santiago Bernabeu na europejskie salony, chciałoby się powiedzieć.

Dodajmy, że to Mauricio Pochettino od tygodni świadomie wprowadzał tę perspektywę, traktując mecz z Realem jak sprawdzian, ile jeszcze dzieli jego drużynę od elity, jak chrzest bojowy, jak wstęp do regularnego już grania o najwyższe cele. Co ważne, deklarował przy tym, że nie jedzie do Madrytu bronić się i czekać ewentualnie na okazję do kontry (strategia ta przyniosła sukces w meczu z Borussią), tylko grać na połowie rywala, próbując wysokiego pressingu i walcząc o zwycięstwo, słowem: pokazując odwagę. Czytaj dalej

Szczęśliwe Wembley

Jeśli to był egzamin sprawdzający postępy, których dokonał Tottenham w ciągu ostatniego roku, to został zdany celująco – i to niezależnie od faktu, że sędziowie się mylili, a Borussia Bosza na razie okazuje się słabsza od Borussii Tuchela, zwłaszcza w defensywie. Rok temu przecież, kiedy ta grupa żółtodziobów wychodziła na pierwszy mecz z Monaco, była – niezależnie od tego, jak silni okazali się ówcześni rywale na kolejnych etapach walki w Lidze Mistrzów – sparaliżowana strachem, odpowiedzialnością i stadionem. Dzisiaj zaś, po pierwsze, nikt nie był sparaliżowany; Son, który w meczu z Monaco spudłował będąc sam na sam, dziś strzelił bramkę w o wiele trudniejszej sytuacji. Po drugie, stadion nie przeszkadzał, a może nawet ułatwiał w pierwszej połowie grę obronną. Po trzecie, o jakich żółtodziobach mówimy? Wszyscy oni zaznali już smaku gry do taktów haendlowskiego hymnu, a dodatkowo drużynę zasilili jeszcze Aurier, Llorente i Sanchez, który w ubiegłym roku zdążył zagrać w finale Ligi Europy.

Szczęścia oczywiście było w tym zwycięstwie co niemiara, głównie z powodu błędu liniowego, który nie uznał prawidłowo strzelonego gola Aubameyanga na 2:2. Ale, jak to w przypadku Tottenhamu Pochettino bywa coraz częściej, szczęściu można było pomóc, choćby grą obronną, w której imponował zwłaszcza fenomenalny Alderweireld, blokujący strzały i wygrywający pojedynki jeden na jednego (podwyżka, prezesie, zawodnik tej klasy po prostu nie może zarabiać mniej niż marnujący setkę w ostatnich sekundach Sissoko!), ale w której każdy z kolegów również potrafił się znaleźć: i Aurier, sprytnie upadający na boisko, by przepuścić piłkę, a równocześnie zgubić goniącego go zawodnika Borussii, i skoncentrowany Davies (żaden z piłkarzy Tottenhamu nie zrobił w ostatnim czasie większych postępów; powiedzmy to: Danny Rose będzie się musiał sporo natrudzić, by myśleć o sprowadzeniu Walijczyka do roli rezerwowego), i Vertonghen (pamiętacie fantastyczne wybicie spod nóg szarżującego Aubameyanga po jednej z doskonałych centr Pulisicia?; czerwona kartka dla Belga była jednak zbyt pochopna), i nawet Sanchez, choć w pierwszej połowie zdarzyło mu się stracić piłkę w niepotrzebnym dryblingu na własnej połowie.

Szczęściu można było pomóc także oddalając grę od bramki Llorisa od pierwszych minut drugiej części gry i zmieniając nieco ustawienie poszczególnych piłkarzy (nareszcie zaczęliśmy oglądać Eriksena), a po trzecim golu dla Tottenhamu w zasadzie kontrolując już wydarzenia na boisku – choć nie zmniejszając nawet o stopień intensywności, z jaką piłkarze Pochettino walczyli o piłkę. Zmieniany na kwadrans przed końcem Son dosłownie słaniał się schodząc z boiska, ale i on, i Kane mieli godnych zmienników; to też ważny aspekt porównania z ubiegłym rokiem. Czytaj dalej

Futbol jest radością

Pal licho to, że Barcelona nie odrobiła dziś strat i że próbując dogonić Juventus jej zawodnicy zachowywali się czasem nieładnie – np. nie przerwali gry i nie oddali piłki po tym, jak na boisku leżał Manżukić. Choć z zapartym tchem oglądałem mecz Monaco z Borussią, to właśnie Katalończyków chciałem pożegnać, bo to im, a właściwie ich trenerowi, zawdzięczam moment w tej edycji Ligi Mistrzów jak dotąd najpiękniejszy. Czytaj dalej