Archiwa tagu: Barcelona

Planeta Cruyffa

Nie chodzi o to, że Johan Cruyff był jednym z kilku najwybitniejszych piłkarzy świata – wymienianym jednym tchem z Pelem, Puskasem, Beckenbauerem, Maradoną czy (niechże im będzie) Ronaldo i Messim. Nie chodzi też o to, że grał w jednej z kilku najwspanialszych drużyn świata – Ajaksie Amsterdam początku lat 70, a także reprezentacji Holandii trenowanej przez Rinusa Michelsa. Nie chodzi w końcu o to, że jako trener, a później mentor, współtworzył potęgę Barcelony: wygrywał z nią europejskie puchary, ale także budował słynną akademię piłkarską, w której wyrastali Guardiola, Messi i tylu innych.

Chodzi o to, że opowiadając o żadnym innym piłkarzu nie zbliżymy się do tylu kwestii związanych z przemianami historycznymi, obyczajowymi i kulturowymi XX wieku, w tym do kwestii „życia po Oświęcimiu”. Urodzony dwa lata po wojnie, był wszak podporą klubu uznawanego za żydowski – paradoksalnie zresztą, bo potęgę Ajaxu tworzyli wspólnie ocalali z Zagłady Żydzi i Holendrzy, kolaborujący z niemieckim okupantem. Wielu holenderskich Żydów, ale też obywateli Izraela, uznawało go za swojego; jeden z izraelskich rozmówców autora książki „Futbol w cieniu Holokaustu” Simona Kupera mówi: „Mamy taki mit, że Żydzi stoją na czele każdego wielkiego ruchu kulturowego. Mieliśmy Mojżesza, Jezusa, Freuda i Einsteina, więc jeśli w piłce nożnej dzieje się coś takiego, musi stać za tym Żyd”. Czytaj dalej

Nie śmiejcie się z Boatenga

Com się nazachwycał, tom się nazachwycał (na portalu Sport.pl), a teraz dopada mnie smutek. Nie dlatego, że się tak szybko skończyło, że trwało tylko dziewięćdziesiąt minut zamiast całej nocy – dlatego, że uświadomiłem sobie nagle, jak duża część naszej energii pomeczowej idzie zwykle w szyderę z pokonanych. Rano zajrzałem na portale, żeby poczytać, co o tym arcygraniu napisali lepsi ode mnie, i zewsząd spadły na mnie kaskady memów, gifów, zdjęć, złośliwych komentarzy i dowcipów. Tym razem ich wątpliwym bohaterem był Jerome Boateng, ale przecież podobnych pechowców, wkręcanych w murawę przez piłkarskich geniuszy, znalazłoby się na pęczki przy niemal każdym meczu. W takiej formie jak wczorajsza, Messi zrobiłby to przecież każdemu – nie tylko obrońcy, który było nie było zdobywał dziesięć miesięcy temu mistrzostwo świata i który w finale mundialu kapitalnym wślizgiem pozbawił tegoż Messiego możliwości strzelenia bramki dla Argentyny.

Mam pisać, że Boateng nie jest byle ptysiem? Cytować z książki Martiego Perarnaua „Herr Guardiola” opowieść o tym, jak trener Bayernu uświadomił sobie nagle, że w ciągu kilku lat pracy w najlepszych klubach Niemiec i Anglii jego podopieczny nigdy nie był uczony gry defensywnej w sensie organizacji linii, ustawiania się itd., przez cały ten czas polegając wyłącznie na swoim instynkcie? Mówić o tym, jak w ostatnich miesiącach wciąż tylko 26-letni obrońca Bayernu poszedł do przodu? Przypominać, że w trakcie finału mistrzostw świata niejeden dziennikarz właśnie jego uznawał piłkarzem meczu? A może przypominać podobne szyderstwa,z którymi zderzali się nasi ulubieńcy, np. Jerzy Dudek w Liverpoolu czy Łukasz Fabiański w Arsenalu? Czy ich późniejsze występy nie przekonywały aż nadto dobitnie, że nie mieliśmy do czynienia z ofiarami losu?

Czytaj dalej

Teologia futbolu

Tak, odebrałem religijne wychowanie. Owszem, jestem redaktorem pisma, które sprawom wiary i duchowości poświęca wiele miejsca. To już coś tłumaczy, ale nie tłumaczy wszystkiego. Po prostu: do opisania intensywności przeżyć związanych z oglądaniem drużyn Pepa Guardioli język świeckiego świata wydaje się kompletnie nieadekwatny. Tylko odwołując się do pojęć z dziedziny teologii potrafię uchwycić różnicę między Barceloną a Bayernem nauczyciela z Katalonii.

W Barcelonie Guardiola był ewangelistą, a świat, w którym obracali się jego zawodnicy, był światem Nowego Testamentu. Świętość, z jaką obcowaliśmy, była ludzka, krucha jak Urodzony w stajence, dawała się dotknąć. Traktowaliśmy ją z czułością, baliśmy się o nią troszeczkę, wiedzieliśmy, że nie jest dana raz na zawsze, że „maluczko, a nie ujrzycie mnie”, ale choć na podstawowym poziomie nie z tego świata, była w tym świecie zanurzona. Bliska.

W Bayernie Pep jest starotestamentowym prorokiem, a patrząc na grę jego drużyny spuszczamy wzrok, bojąc się oślepienia. Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wkoło jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego z jego zastępami aniołów. Aniołów – dodajmy – nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery’ego, Müllera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?

Zaryzykuję: oglądałem wczoraj najlepszy futbol w życiu. Po czymś takim można milczeć albo popaść w bełkot.

Miasto pełne Messich

Była Barcelona. Wpadła na chwilę. Pokazała się światu, nader chętnie transmitującemu w 130 ponoć stacjach telewizyjnych debiut Neymara, zrobiła to na tle polskiego stadionu i polskiej drużyny, a ci z nas, którzy pamiętają jeszcze peerelowską siermiężność, mieli swój moment uniesienia, tak samo jak parę tygodni temu, gdy zobaczyli nad Wisłą, na innym imponującym obiekcie, inną megagwiazdę – Paula McCartneya.

Ach, nie będzie to oczywiście tekst o patriotycznych uniesieniach, choć Lechia wypadła zaskakująco dobrze, a fani Barcelony nie mieliby pewnie nic przeciwko temu, by jej dzisiejszy polski epizodzik otworzył równie wspaniały okres w historii klubu, co epizodzik poprzedni: rozpoczynające epokę Guardioli starcie z Wisłą w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po prostu: była Barcelona, a my wzięliśmy z tej obecności tyle, ile potrafiliśmy. Czyli niemało. Już koło południa, kiedy podjechałem pod stadion po odbiór akredytacji, mijałem setki mówiących po polsku fanów katalońskiego klubu i przypominałem sobie wszystkie te pytania kierowane w ostatnich miesiącach także pod moim adresem: czy to w porządku, wiązać swoje serce i rozum z klubem grającym na co dzień daleko stąd. Przynajmniej w taki dzień nikomu nie trzeba się tłumaczyć, myślałem sobie, ciesząc się ich radością, że jednak mecz doszedł do skutku. Nawet jeśli ostatecznie na stadionie znalazło się też sporo „pikników”, po pierwsze – spotkałem również dużo takich, którzy w możliwości obejrzenia rezerw Barcelony (do Polski przyjechało kilkunastu zawodników Barcy B i Juvenil A) znajdowali frajdę godną konesera (wiedzieli, że za dwa-trzy lata niejeden z nich stanowić będzie o obliczu drużyny; coś podobnego przeżywałem patrząc na sparing Tottenhamu z Barcą, 4 lata temu podczas Wembley Cup), po drugie – szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko „piknikom”, niech się cieszą futbolem w najlepsze. Dzisiejszy Gdańsk, Gdańsk pełen Messich, robił na przybyszu z południa bardzo przyjemne wrażenie. Także przy minucie ciszy przed meczem i także po golach Lechii, gdy patrzył na szalejących z radości dzieciaków w koszulkach… Blaugrany (okrzyków o ogrywaniu „k…” nie słyszał, a faceta przede nim na trybunie prasowej, zajmującego się oglądaniem w internecie zdjęć samochodów – nie były bardzo bite, o ile zdążyłem zauważyć – zobaczył dopiero podczas przerwy w grze na parę minut przed końcem) .

Barcelona wpadła na chwilę. Inaczej być nie mogło. Ci, którzy czytali „Barcę” Grahama Huntera wiedzą, że Pep Guardiola – jako były piłkarz pamiętający świetnie frustrację niekończących się podróży, oddalenia od rodziny, czasu marnotrawionego w hotelach i na lotniskach – wprowadził w klubie nowe zasady, i kiedy się da Katalończycy ruszają na mecze wyjazdowe o poranku, by na miejscu odbyć sjestę, zagrać i niemal natychmiast odlecieć. W skali sezonu daje to setki godzin oszczędności – setki godzin nieuniknionej i zabijającej wszelką kreatywność nudy. Nawet na miejscu, w Barcelonie, zespół w dniu meczu odbywa zwykle krótką rozgrzewkę, później zaś zawodnicy wracają do domów i na Camp Nou stawiają się dopiero na 90 minut przed pierwszym gwizdkiem.

Jak się ze sobą nie nudzić – jedna z podstawowych kwestii przy budowaniu maszynki do wygrywania. Jak odzyskać świeżość i wejść w nowy kierat, w którym trzeba będzie chodzić najbliższe 11 miesięcy, aż do mundialu w Brazylii, rozgrywając po drodze – poznaliśmy takie statystyki przy okazji Pucharu Konfederacji, wieńczącego sezon największych gwiazd także tej drużyny – nawet 80 spotkań. Tu akurat zmiana trenera może Katalończykom wyjść na dobre, podobnie jak transfuzja do przedniej formacji brazylijskiej świeżej krwi, bo dziś, nawet zważywszy na towarzyskie okoliczności i półtowarzyski skład, za dużo oglądaliśmy człapania w stylu najsłabszych występów klubu z poprzedniego sezonu, również z Rourą na ławce.

Choć w przypadku transfuzji do Barcelony nigdy nic nie wiadomo – i mecz z Lechią oczywiście odpowiedzi na pytanie, czy Neymar wpasuje się w drużynę, nie przyniósł. Simon Kuper, piszący o Katalończykach w dziewiątym numerze „Blizzarda”, zwraca uwagę, że polityka sprowadzania co jakiś czas przez klub piłkarzy ze światowego topu często kończy się klęską. Henry, Ibrahimović, ba: nawet David Villa mieli trudności z wkomponowaniem się w wypracowywany przez lata nauki w La Masii system. O powodzeniu akcji na tym poziomie decyduje często ułamek sekundy – tłumaczył to dawny dyrektor wykonawczy klubu Joan Oliver – jeśli piłkarz potrzebuje więcej czasu, żeby zrozumieć, co zamierza jego partner, wszystko bierze w łeb. Oto dlaczego nienajwybitniejszy przecież, za to wychowany w La Masii Pedro radzi sobie w tym dziwnym klubie lepiej niż niejeden gwiazdor z importu. Oto dlaczego z zawodników dziś występujących zwrócił moją uwagę Sergi Roberto, żwawo biegający między oboma polami karnymi, nieustannie blisko piłki – pokazujący się kolegom i widzący ich, gotów do sformułowania trójkąta (zakończona strzałem akcja z Songiem i Messim w dziesiątej minucie). Messi zaczął świetnie, trzykrotnie rozprowadzając po prawej Alexisa Sancheza, później jednak piłkarze Lechii odcinali go od podań, a i on wracał się w poszukiwaniu wolnego miejsca rzadziej niż np. zaskakująco dobry z mojej perspektywy Matsui i niewątpliwy bohater meczu, nie tylko z powodu pięknej bramki, Grzelczak. Reszta, jak myślę, odstawała, szczególnie podwójnie odpowiedzialny za bramkę Lechii (bezsensowne wybicie na róg, odpuszczenie Bieniuka…) Bartra. Będzie miał problem Gerardo Martino ze środkiem obrony, bo przecież zanim debiutujący dziś w drugiej połowie, spokojny i nieźle się ustawiający, ale kruchy Bagnack zacznie częściej pojawiać się na boisku, musi upłynąć jeszcze sporo czasu.

Na koniec miałbym więc ochotę napisać, że wiem tyle, ile już wiedziałem: przed Martino iście paisleyowskie wyzwanie (jak pisał o przejmującym Barcę po Guardioli Vilanovie Lluis Regas, porównując to z dziedziczeniem Liverpoolu po Billy Shanklym); nie sądzę, by kiedykolwiek pozwolił na podobną nieruchawość swoich zawodników, zwłaszcza bez piłki, jak dzisiaj zrobił to Jordi Roura.

Byłoby to jednak zakończenie niesprawiedliwe. Wiem tyle, ile już wiedziałem, ale jeszcze coś nowego. Warto czasem przyjść na polski stadion i obejrzeć polską drużynę. Nie śmiałem się z tańczącego przy linii bocznej Michała Probierza.

Bielsyfikacja Barcelony

Marcelo Bielsa – o tym szaleńcu należałoby napisać nie rozdział następnej książki, ale książkę całą. Argentyński trener wyrósł wszak w XXI wieku na postać kluczową dla rozwoju światowej myśli szkoleniowej, zapewne ważniejszą – jako teoretyk, a nie tylko praktyk – od Mourinho, Wengera czy Fergusona razem wziętych. „Futbol w ostatnich latach przechodził proces bielsyfikacji” – pisze o tym Jonathan Wilson. Dziś w zasadzie wszystkie najlepsze drużyny świata próbują odebrać piłkę najwyżej, jak się da, i strzelić bramkę, błyskawicznie przechodząc od obrony do ataku. To wymaga od środkowych obrońców umiejętności panowania nad futbolówką, nietracenia jej pod presją, niepanikowania, kiedy goni ich dwóch czy trzech rywali, a wreszcie (czy raczej: jak najszybciej) celnego jej podania – cech kto wie, czy nie ważniejszych u współczesnego stopera od gry głową czy sztuki wślizgu. Jak to mówią eksperci od tiki-taki, najbezpieczniejszy sposób na nietracenie goli to nietracenie posiadania piłki, utrzymywanie się przy niej, a w przypadku straty – agresywny, niestrudzony pressing; wszystko na dość niewielkiej przestrzeni, bo przecież obrona takiej drużyny również jest wysoko ustawiona.

Schody – i interesujące nas dziś, w momencie zatrudnienia przez Barcelonę ucznia i dawnego podopiecznego Marcelo Bielsy, różnice – zaczynają się w momencie, kiedy po odzyskaniu piłki Bielsa domaga się natychmiastowego przejścia do kolejnego ataku, a kolejni szkoleniowcy katalońskiego klubu sam odbiór uważają za sukces i dopuszczają cierpliwe rozgrywanie aż do znudzenia rywala (choć, jak pokazał w dziewiątym numerze kwartalnika „Blizzard” Simon Kuper, u podstaw gry Katalończyków leży również założenie, że jeśli udało się piłkę udało się odebrać na połowie rywala, decydujący cios należy zadać od razu); mimo tych różnic bielsistów i wyznawców tiki-taki łączy przekonanie, że posiadanie piłki jest elementem gry obronnej.

Oto dlaczego „arcykapłan” Bielsa, jak nazywa go Wilson, często używa środkowych pomocników w roli obrońców – Medela w Chile, Martineza w Athleticu (często obrońców jest zresztą trójka – u Bielsy, jak u van Gaala w Ajaksie czy Cruyffa w Barcelonie trójkę graczy ofensywnych z trójką defensorów wielokrotnie łączył diament złożony z zawodników środka pola); oto dlaczego podobny zabieg zastosował Guardiola z Mascherano. Oto dlaczego szykujący się do podjęcia pracy trenerskiej w Barcelonie Pep pojechał do Ameryki Południowej, gdzie uciął sobie ponoć dwunastogodzinną pogawędkę z Bielsą przy grillu, oto dlaczego – uwiedzeni świeżością ich idei – w ślad za Bielsą i Guardiolą zaczęli iść młodsi, np. Klopp czy Villas-Boas.

Tak, o Bielsie z pewnością powstanie rozdział następnej książki. Tu zauważmy jedynie, że choć jego wpływ na rozwój myśli trenerskiej jest ogromny, sam nie dostał nigdy szansy w wielkim klubie i że najprawdopodobniej nigdy jej nie dostanie. Ktoś, bodaj czy znów nie Wilson (nie mam ze sobą na urlopie wszystkich fiszek; wpis niniejszy powstaje w sensie ścisłym pod gruszą), zestawiał go z Brianem Cloughem i przypominał klęskę tego ostatniego w Leeds: jako nieidący na kompromisy ideolog Argentyńczyk potrzebuje zwykle sporo czasu na przekazanie założeń swojego systemu nowym podopiecznym, a właściciele wielkich klubów nie mają zwykle tyle cierpliwości, co – dajmy na to – prezes Athleticu Bilbao. W wielkich klubach szansę dostają więc co bardziej pragmatyczni spośród jego wyznawców – w przypadku Barcelony Gerardo „Tata” Martino.

Przy wszystkich zestawieniach obu panów, które w sposób nieunikniony pojawiają się  w światowej prasie, tę jedną różnicę podnosi się bodaj najczęściej: Martino potrafi wziąć z obejmowanej drużyny to, co charakteryzowało ją przed jego przyjściem, jego rewolucje bywają aksamitne. Bielsa powiada, że gdyby piłkarze byli robotami, wygrywałby wszystko – ale że nie są, w końcówkach sezonów jego drużyny fizycznie nie wytrzymują wymogów narzuconego stylu gry; Martino potrafi się wsłuchać w swoich podopiecznych.

Inna sprawa, że tutaj o rewolucji w ogóle nie może być mowy, dlatego właśnie, że poprzedni szkoleniowcy Barcelony również byli bielsistami. Owszem, Martino nie jest Katalończykiem i nie pracował nigdy w Europie, ale język piłkarskiej taktyki jest przecież uniwersalny: pal licho, że Messi jak Martino urodził się w Rosario, a potem jak Martino grał w Newells Old Boys – ważniejsze, że parę lat później Guardiola piekł steki z Marcelo Bielsą. Co zresztą charakterystyczne: jeśli kierować się cytowanymi przez Grahama Huntera w jego świetnej książce o Barcelonie kryteriami zatrudnienia, jakie musiał spełnić następca Franka Rijkaarda na posadzie trenera (sporządził je wiceprezes klubu Marc Ingla) – Martino, w odróżnieniu od np. bardzo poważnie branego wówczas pod uwagę Jose Mourinho, spełnia je wszystkie. Rozwój, nie rewolucja; odświeżenie, ale idące dalej niż np. powierzenie drużynie kolejnemu z człowiekowi z La Masii – wygląda to na wyciągnięcie wniosków z tego, co spotkało Barcelonę w dwumeczu z Bayernem (a Hiszpanię w finale Pucharu Konfederacji)… Tiki-taka szybsza i bardziej intensywna – nie wiem, jak państwo, i nie wiem, jak np. 33-letni już Xavi, ale ja taką Barcelonę obejrzę z przyjemnością.

Anims Tito

Proporcje zostały przywrócone. Na kilku poziomach. Na chwilę.

Po pierwsze, zobaczyliśmy, jak to wszystko jest przemijające i kruche. Trener jednego z największych klubów świata, człowiek znakomicie opłacany, mający doskonałą opiekę medyczną, od dziecka uprawiający sport, prowadzący zdrowy tryb życia, zaledwie 45-letni – odchodzi z pracy swoich marzeń ze względu na chorobę.

Po drugie, zobaczyliśmy, że jego klub nie jest wyłącznie maszynką do zarabiania pieniędzy, a jego podwładni – trybikami w tej maszynce. Kilka godzin po hiobowej wieści trening Barcelony został odwołany, niedługo później poinformowano, że nie odbędzie się jutrzejszy mecz towarzyski z Lechią – skądinąd właśnie się na niego pakowałem. Polscy kibice reagowali różnie: niektórzy ze zrozumieniem, niektórzy z rozczarowaniem, niektórzy z wściekłością, że oto „katalońskie płaczki” odwracają się plecami do kilkudziesięciu tysięcy fanów z dalekiego kraju. Moim zdaniem niesłusznie. Obejrzałem konferencję prasową, podczas której Sandro Rossel i Antonio Zubizarretta ogłaszali dymisję Vilanovy. Wystarczyło popatrzeć na twarze biorących w niej udział trenerów i piłkarzy, m.in. Messiego i Puyola, by nabrać pewności, że dostarczanie rozrywki fanom znad Wisły nie jest w tym momencie możliwe.

Po trzecie, zobaczyliśmy, że nawet na tym najwyższym poziomie, brutalnego biznesu i bezlitosnej rywalizacji, godne traktowanie chorego pracownika jest możliwe. Tito Vilanova zaczął walczyć z nowotworem ślinianek w listopadzie 2011 roku, przeszedł operację, radio- i chemioterapię, później wrócił do pracy i otrzymał nominację na następcę Guardioli. Po roku rak odezwał się ponownie; konieczne było dwumiesięczne leczenie w Nowym Jorku, ale klub i tym razem oparł się pokusie szukania kolejnego trenera: czekał, powierzając drużynę na ten czas kiepsko sobie zresztą radzącemu Jordiemu Rourze.

Owszem, proporcje zostały przywrócone na chwilę, bo „show must go on”. Niemal od chwili pierwszego przecieku na temat rezygnacji Vilanovy dziennikarze zaczęli spekulować, a bukmacherzy przyjmować zakłady, kto go zastąpi, więc bez złudzeń możemy przyjąć, że nazwisko następcy poznamy w ciągu kilku dni, a zaplanowany w przyszły weekend towarzyski mecz z Bayernem nie zostanie odwołany. Jednak zanim to się stanie, zanim rozpoczniemy dyskusję, czy Villas-Boas, czy Laudrup, czy Wenger, czy Heynckes, czy Luis Enrique, czy może „Rubi” Ferrer, zanim zaczniemy przypominać burzę, jaką wywołała niedawna konferencja prasowa Guardioli w Monachium albo dywagować o kłopotach Messiego z fiskusem, dostajemy szansę zatrzymania się i pomyślenia o zdrowiu i życiu – jego i własnym.

Dzisiejszego wieczora nie chcę zaczynać rozmów o tym, co dzieje się w klubie i z klubem. Dzisiejszego wieczora, podobnie jak jutrzejszego, kiedy (mam nadzieję) będę patrzył na zachód słońca nad Zatoką Gdańską – chcę myśleć o tym sympatycznym gościu, którego miałem nad Zatoką Gdańską zobaczyć. Oby wygrał najważniejszy mecz swojego życia.

Koniec i początek

Bez serc, bez ducha, bez przyspieszenia i bez zaskoczenia, a nade wszystko bez wolnego miejsca na boisku – doprawdy, można opowiedzieć o dzisiejszym meczu Barcelony z Bayernem pomijając frazę „bez Messiego”. Nie tylko dlatego, że jednym z dogmatów mojej wiary w futbol jest to, że nie ma „drużyn jednego piłkarza” i że lista nieobecnych była dłuższa (Alba, Busquets, Puyol, Mascherano). Przede wszystkim dlatego, że na taki Bayern nawet Messi nie mógł pomóc.

Jaki Bayern? Wiele rzeczy powiedzieliśmy już przed tygodniem, wskazując na siłę i szybkość, na fenomenalną grę pressingiem – rozpoczynającym się już od Mandżukicia (wtedy był to Gomez), a zwłaszcza Mullera, Ribery’ego i Robbena, na odcinanie Iniesty od podań i zagęszczanie pola gry. Nieczęsto się zdarza tyle razy w ciągu jednego spotkania widzieć, jak w telewizyjnym kadrze mieści się cała dziesiątka graczy z pola jakiejś drużyny.

A ponieważ wiele rzeczy powiedzieliśmy przed tygodniem i ponieważ tym razem grzeszyliśmy niewiarą w cud odrobienia czterobramkowej straty, pozostały detale: obserwowanie sposobu, w jaki Schweinsteiger i Martinez wymieniają się przy Inieście, patrzenie, jak Mandżukić walczy o odzyskanie piłki, podziwianie spokoju (chciałoby się napisać: katalońskiego), z jakim Bayern serią krótkich podań wyprowadza piłkę z własnego pola karnego, nic sobie nie robiąc z również usiłujących założyć pressing gospodarzy.

Trudno nie podziwiać Bawarczyków. Trudno jednak również, zwłaszcza jeśli się odebrało katolickie wychowanie, nie zmagać się z poczuciem winy, że nie dość się przez te lata kochało Barcelonę. Trudno nie parafrazować frazy czytanego w dzieciństwie księdza-poety, np. w stylu: „spieszmy się kochać drużyny, tak szybko przemijają”. Trudno nie przywołać jeszcze raz frazy o tym, że jednym z najbardziej dojmujących rysów okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność właśnie. Trudno nie zasygnalizować rozwijanego w książce (trafiliśmy z okładką, czyż nie?) wyznania, że dla mojego pokolenia, wczesnych roczników siedemdziesiątych, Barcelona Guardioli była najwspanialszą drużyną w historii piłki nożnej. Dwunastu apostołów Ajaxu z Cryuffem, Krolem czy Neeskensem głosiło swoją dobrą nowinę akurat wtedy, gdy przychodziliśmy na świat. O dziesięć lat wcześniejszą historię Realu Puskasa i di Stefano poznawaliśmy z wyblakłych książeczek zarysowanych kredkami przez naszych wujków i starszych braci. Zespoły, których wzrost i zmierzch obserwowaliśmy już na własne oczy: Milan Sacchiego, a potem Capello, Bayern Hitzfelda, Manchester United Fergusona (ten z końca lat dziewięćdziesiątych), Ajax van Gaala, także Barcelona Cruyffa nie sięgnęły jednak tego poziomu.

Zdaje się, że brzmi to jak nekrolog. W sumie nic dziwnego: jestem już w wieku, w którym coraz częściej zaczyna się chodzić na pogrzeby. Ostatni akapit zamykam jednak z poczuciem, że przed tygodniem w Monachium i dziś w Barcelonie obserwowaliśmy nie tylko zmierzch i koniec, ale także ewolucję i rozwinięcie. Wszystkich opinii o tym, że Barcelona zabrnęła w ślepą uliczkę, że fetyszyzowała posiadanie piłki, że tiki-taka była irytującą sztuką dla sztuki itd., oczywiście nie kupuję. Nieodłącznym elementem katalońskiego stylu – tego, który nauczyliśmy się kochać i podziwiać, a jeśli nasze drużyny grały przeciwko Barcelonie, także się lękać – był przecież pressing. Pressing, którego w starciach z Bayernem dramatycznie brakowało i którego fenomenalny popis dali właśnie przyszli podopieczni szkoleniowca, który był w ciągu ostatnich dwóch dekad symbolem tej drużyny – na boisku i na ławce.

Piłka nożna nieustannie się rozwija. Strasznie jestem ciekaw, jak będzie wyglądał Bayern Pepa Guardioli – nawet jeśli także jego za kilka lat ktoś (Barcelona?) równie brutalnie będzie detronizował.

Niemcy ponad wszystko

Czy wiecie, że w Pucharze Europy i Lidze Mistrzów poza Robertem Lewandowskim tylko Alfredo di Stefano, Sandor Koscis, Ferenc Puskas i Lionel Messi strzelali po cztery bramki na poziomie od ćwierćfinału w górę? Czy wiecie, że napisałem właśnie pierwsze i ostatnie zdanie na ten temat? Rzecz w tym, że patriotyczne wzmożenia zwykle zostawiają mnie obojętnym albo wręcz usposabiają podejrzliwie, a od geniuszu jednostek wyżej cenię zbiorową mądrość lub (bardziej jeszcze) zbiorowy wysiłek, w końcu zaś: zgodnie z Loachowskim duchem, od bramek wolę podania. Na jakimś poziomie cieszy mnie, owszem, ogólnoeuropejskie szaleństwo na temat Napastnika z Dalekiego Kraju, sam ćwierkałem wczoraj coś o „Historii przez dużej L”, ale po porannej prasówce nie mam też złudzeń: rywalizacji na arcypolskie przymiotniki nie wygram. Zwłaszcza, że interesuje mnie raczej to, że Robert Lewandowski jest częścią drużyny (grającej w określonym systemie), a drużyna – częścią ligi. Oto, co myślę po wczorajszym szalonym wieczorze w Dortmundzie i przedwczorajszej, równie szalonej, nocy w Monachium – i co zwłaszcza na blogu poświęconym głównie piłce angielskiej ma swój dodatkowy kontekst.

Bo przecież opisując te dwa niemieckie zwycięstwa wypada przywołać pojęcia, których używaliśmy często, rozmawiając o Premier League. Oszałamiające tempo, jakie narzucili hiszpańskim rywalom piłkarze Borussi i Bayernu. Dzika energia pressingu (w Monachium zaczynał się już na poziomie wyprowadzania piłki przez bramkarza, Mario Gomez czuwał przy Busqeutsie, a Ribery i Robben przy ofensywnie zwykle usposobionych bocznych obrońcach Barcelony; oglądając powtórkę meczu odnosiłem wrażenie, że Schweinsteiger i Martinez stanowili nie tę najważniejszą, a uzupełniającą zaporę, bo wiele akcji gości była rozbijana jeszcze zanim dotarła do ich strefy). Wybieganie i siła poszczególnych zawodników (katalońskie konusy odbijały się od bawarskich buldożerów podczas walki o piłkę i w trakcie stałych fragmentów, ale i w drugim meczu fizyczna przewaga Borussii nie ulegała wątpliwości). Organizacja systemu, w jakim się poruszają, w którym czarują nie tylko napastnicy albo ofensywni pomocnicy (Goetze, zejściami do boków gubiący Xabiego Alonso, rozpędzający się i dryblujący po lewej Reus, także Muller w Bayernie), ale zawodnicy obdarzeni teoretycznie zadaniami defensywnymi, jak Javi Martinez w Monachium i Ilkay „lepszy Schweinsteiger” Gundogan w Dortmundzie. Świeżość koncepcji taktycznych szkoleniowców (wszyscy pytają, gdzie zagra w przyszłym sezonie Lewandowski – a kto zatrudni Jürgena Kloppa?). W sumie: szybsi, silniejsi, więksi, lepiej zorganizowani, a równie dobrze jak rywale panujący nad techniką… Jak tu, mówiąc o niemieckiej hegemonii, nie nadużywać skojarzeń ze współczesną ekonomią albo całkiem niedawną historią polityczną i militarną?

Wspominałem już na Facebooku, a więcej piszę o tym w książce: jedną z twarzy okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, a nawet jeśli jest, to żyje nie dłużej niż motyl. Że zacytuję fragmencik: „Jest, dajmy na to, późne lato 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła”. Otóż tak właśnie: nie zdążyliśmy dostatecznie nacieszyć się Barceloną Guardioli, jak już musieliśmy się z nią pożegnać. Nie zdążymy się również nacieszyć Borussią Kloppa: Goetze już sprzedany, z Lewandowskim też pewnie przyjdzie się rozstać, szkoleniowca zatrudnią jacyś szejkowie. Było wspaniale, może już nigdy nie będzie, wspomnieniami żyć nie sposób, a przecież dalej trzeba żyć i dalej trzeba próbować – powszechne kibicowskie doświadczenie… W przypadku Barcelony przywołuje się mecz z Aten, z 1994 roku, kiedy faworyzowana drużyna z Katalonii została zdemolowana przez Milan i musiało minąć dobrych parę lat, zanim w La Masii wyrosło pokolenie niewinnych czarodziei – właśnie to, którego zmierzch zobaczyliśmy przedwczoraj.

Ale pisząc o przemijalności mam w tyle głowy również ustalone już dawno, wydawałoby się, hierarchie ligowych potęg. Owszem, budżet płacowy Borussii pozostaje wciąż gdzieś pomiędzy Tottenhamem a Aston Villą – oto kolejny powód, dla którego tej niezwykłej drużyny nie uda się utrzymać w obecnej postaci – ale sam budżet płacowy na szczęście nie tworzy hierarchii. Przy okazji podpisania przez Bayern umowy z Guardiolą pisałem, że z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików… Wewnątrzniemiecki finał na Wembley, zaledwie pięć lat po tym, jak final Ligi Mistrzów był sprawą wewnątrzangielską… Bolesne.

Bolesne? Raczej strasznie fajne. Życie jest gdzie indziej, ale jakże piękne jest to życie.

Ile Messiego w Barcelonie

1. Wszyscy mówią o kontuzji Messiego, a ja sam nie wiem, czy w rewanżu to Javiera Mascherano nie będzie bardziej brakować Barcelonie (wytęż wzrok i znajdź zdrowego środkowego obrońcę Katalończyków; na razie doliczyłem się Pique). Przyznam zresztą, że sama wiadomość o tej kontuzji podziałała na mnie uspokajająco. Trochę tak, jak z niecelnym podaniem Andrei Pirlo, które dało Bayernowi pierwszego gola w meczu z Juventusem – otrzymaliśmy wreszcie dowód na ludzką naturę Argentyńczyka. W kontekście jego niezwykle długiej serii występów, nieprzerywanych w zasadzie od czasu faulu Ujfalusiego z września 2010, naczytałem się tylu zdumiewających teorii spiskowych: że gra na jakimś tajemniczym, niewykrywalnym podczas kontroli dopingowych koksie, że łyka w przerwie pigułki, że jeszcze w czasach szczenięcych faszerowano go hormonem wzrostu…

Niby lubię, jak ludzie bałwanieją do kwadratu, ale lubię też proste wyjaśnienia bałwańskich teorii, np. takie, że od czasu gdy Pep Guardiola zaczął go ustawiać jako „fałszywą dziewiątkę”, Messi jest mniej narażony na grę w sąsiedztwie ostro grających stoperów (zobaczcie na grafice Opty, gdzie operował najczęściej podczas meczu z PSG), albo że nietypowa budowa ciała powoduje, iż lepiej od rywali utrzymuje równowagę, a w końcu: że dieta bez ukochanych dawniej kanapek z chorizo i napojów gazowanych, za to z większą ilością ryb, zwyczajnie mu służy.

2. Niczego nie wiem o paryskiej diecie Beckhama, ale oglądając statystyki z wczorajszego występu muszę przyznać, że jest niezła. W pierwszej połowie 38-latek przebiegł więcej niż ktokolwiek z pozostałych piłkarzy; kłopot w tym, że w zasadzie na bieganiu się skończyło. Nie było asysty, nie było strzału z wolnego, nie było dośrodkowania na główkę, choć było – zwłaszcza w pierwszej fazie meczu – kilka precyzyjnych, zmieniających stronę gry podań do Jalleta i Maxwella. Chyba jednak nieprzypadkowo PSG zaatakowało energiczniej dopiero po zejściu Anglika i wejściu Verrattiego. Przeciwko piłkarzom tej klasy, co Xavi i Iniesta, nawet młodszy Beckham nie wybiegałby wiele; piszę o nim jedynie dlatego, że był ostatnim przedstawicielem piłkarskiej Anglii w Lidze Mistrzów. Nie licząc sędziego Clattenburga oczywiście.

3. A propos arbitrów. Jak zwykle na tym etapie Ligi Mistrzów, sędziowanie wybija się na plan pierwszy. Gol Ibrahimovicia ze spalonego, podobnie jak wcześniejsze puszczenie gry po zderzeniu dwóch piłkarzy Barcelony wypaczyło wynik i musiało zirytować Tito Vilanovę (powrót na ławkę po dwumiesięcznym leczeniu!), Carlo Ancelotti złościł się z kolei po karnym dla gości – ale w tym przypadku Sirigu ewidentnie zahaczał Sancheza. Dobrze, że na żadnej z ławek nie siedział Jose Mourinho, bo tak mówilibyśmy tylko o sędziowaniu.

4. Barcelona nie wygrała, Barcelona nie zdominowała rywala, Barcelona straciła nie tylko kluczowego zawodnika, ale także bramkę w ostatniej akcji meczu, podczas której nie popisał się jej bramkarz, Barcelona miała kłopoty w defensywie (dawno żaden z rywali nie wystawił przeciwko niej tak ofensywnego kwartetu jak Ibrahimović, Pastore, Moura i Lavezzi) i w ataku (obroną PSG znakomicie dyrygował Thiago Silva). Wniosek? Oni ewidentnie są do ogrania – nawet jeśli jeszcze nie w ćwierćfinale i niezależnie od kwestii, czy Leo Messi będzie zdrów jak ryba.

Najlepsza jesień Ligi Mistrzów

Gdyby na chwilę przyjąć ryzykowne skądinąd założenie, że piłka nożna służy naszej rozrywce, obecny sezon Ligi Mistrzów przebiłby najlepsze sezony „Med Mena”, „Californication”, „Boardwalk Empire”, „The Killing” czy co tam jeszcze oglądamy. Oczywiście piszę te słowa z pozycji widza niezaangażowanego, który będzie obgryzał paznokcie dopiero dzisiejszego wieczora, kiedy Tottenham zmierzy się z Mariborem w pożałowania godnej z tej perspektywy Lidze Europejskiej: gdybym był kibicem Manchesteru United, gdy gasło światło na portugalskim stadionie, kibicem Chelsea, gdy Juan Mata ustawiał piłkę w narożniku podczas ostatniej akcji meczu, kibicem Barcelony przez całe spotkanie z Celtikiem, kibicem Arsenalu, patrzącym jak jego drużyna obejmuje, a następnie traci prowadzenie w meczu z Schalke, kibicem Manchesteru City wreszcie, przyjmującym do wiadomości fakt, że jego drużyna odpada z najważniejszych rozgrywek w Europie – z pewnością nie nazwałbym tego rozrywką. Ponad trzy gole na mecz. Obłędne akcje. Polskie akcenty. Kłamstwo statystyk: zobaczcie, jak to wyglądało w Glasgow i posłuchajcie menedżera gospodarzy, przekonującego, że w piłce najważniejsi są piłkarze, a nie jakieś tam posiadanie piłki czy taktyka). Nowe nazwiska, których natychmiast trzeba się nauczyć. Męczarnie Realu Madryt. Płaczący Rod Stewart. Magia haendlowskiego „Zadok the Priest”: nie dziwię się odchodzącym z mojego klubu piłkarzom, że chcą tego słuchać jak najczęściej. Barcelona, składająca za pośrednictwem swojego oficjalnego profilu na Twitterze gratulacje grającemu skądinąd bez kilku podstawowych zawodników Celticowi, i Tito Vilanova, mówiący na konferencji, że nienawidzi przegrywać, ale jeśli już musi, to w takich okolicznościach i z taką drużyną (Celtic, pamiętamy, obchodził właśnie 125-lecie). Gol Oscara (pal licho błędy obu defensyw w meczu na Stamford Bridge – to ligomistrzowa norma, pewnie zresztą nie bez związku z kwestią naszej rozrywki). Determinacja Chelsea i klasa jej ofensywnego kwartetu, ale też cudowna gra piłką Szachtara w starciu drużyn oligarchów (jak to ujął sprawozdawca „Daily Telegraph”, były w tym meczu momenty, w których drużyna należąca do Rinata Achmetowa monopolizowała grę, jak jego firmy – ukraiński rynek energetyczny i górniczy). Główka niewysokiego Mosesa. John Terry na ławce, spekulacje prasy i enigmatyczne wypowiedzi pomeczowe Roberto di Matteo. Interwencje powoływanego już do reprezentacji Anglii, niechcianego w Newcastle i sprowadzonego za grosze przez Szkotów Forstera. Bramka debiutującego w Lidze Mistrzów osiemnastolatka, kupionego za 50 tys. funtów z Airdrie Tony’ego Watta. Życiowy sukces Neila Lennona, przed rokiem bliskiego zakończenia kariery z powodu ataków nienawiści kiboli innych szkockich klubów (w maju 2011 rzucił się na niego jeden z widzów na stadionie Hearts, wcześniej w listach do klubu przychodziły pistoletowe kule, na poczcie zatrzymano nawet paczkę z ładunkiem wybuchowym). Życiowa klęska Roberto Manciniego, od którego z pewnością oczekiwano więcej, nawet w „grupie śmierci” – niezależnie od klasy przeciwników, gole w meczu z Ajaxem tracono po absolutnie elementarnych błędach w kryciu przy rzutach rożnych. Życiowa norma Alexa Fergusona, budzącego swoją drużynę z letargu i pchającego do kolejnego zwycięstwa w końcówce (ok, w piłce najważniejsi są piłkarze, nie jakaś tam taktyka, ale ustawienie Rooneya za dwójką napastników i kolejna próba gry w „diamencie” wciąż nie przychodzi gładko…).

No dobra, ja również miałem wczoraj swoje dobre chwile. Zanim jeszcze Celtic zmierzył się z dorosłą drużyną Barcelony, młodzieżówka Tottenhamu zwyciężyła katalońską drużynę U-19 w młodzieżowej Lidze Mistrzów. Na Mini Estadi wydarzenia przebiegały podobnie jak na Celtic Park: totalna dominacja Wiadomo Kogo, przetrwanie nawałnicy, szybka kontra, potem heroizm w defensywie, kolejna kontra… Fani Football Managera wiedzą, że gwiazdą przyszłości ma być Souleymane Coulibaly, ale po wczorajszym doradzałbym raczej inwestowanie w Shaqa Coulthirsta, który zdobywał bramki zarówno prawą i lewą nogą, jak głową. Football Manager… to też jest jakiś sposób na rozrywkę znękanego kibica – ale o tym może innym razem.