Archiwa tagu: Borussia

Cud? Jaki cud?

W koszykówce na przykład, albo w rugby, lepszy zespół prawie zawsze wygrywa. To po prostu niemożliwe, żeby przez cały mecz się bronić, a potem nagle rzucić do kosza albo zdobyć przyłożenie po jednej kontrze.” (Jonathan Wilson, „Blizzard”)
To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach.” (Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski, „Postfutbol”)
Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon.” (Michał Okoński, „Futbol jest okrutny”)

W gruncie rzeczy nie rozumiem, skąd wzięła się ta ekscytacja – przecież mecz, który oglądaliśmy wczoraj w Dortmundzie, nie miał w sobie nic z cudowności. Fakt, że drużyna będąca do 91. minuty poza burtą europejskich rozgrywek zdobyła dwa gole w doliczonym czasie gry, należy do futbolowej normy dokładnie tak samo jak to, że człowiekiem, który dał Borussi awans, był może najsłabszy w drużynie Santana. A przede wszystkim to, że jego gol padł po podwójnym spalonym. Pamiętacie Drogbę, wrzeszczącego coś o „pieprzonej hańbie”? Mówią wam coś nazwiska Ovrebo, Stark czy Frisk?. „Wielka Malaga cierpi. To okrutny cios, sędziowska kradzież. Ta porażka jest gorzka, okrutna i niesprawiedliwa. Po zagraniu znakomitego meczu na obcym stadionie przeciwko wielkiemu zespołowi zostaliśmy pokonani w doliczonym czasie gry, a druga bramka padła po ewidentnym spalonym. To żałosne, niewiarygodne, okrutne, niesprawiedliwe, a nawet nieludzkie” – czytam w prasówce lamentację lokalnego „Diaro Sur”, i mam wrażenie, że wystarczy podmienić klub i tytuł prasowy, żeby mieć jedną z najbardziej uniwersalnych fraz w – cokolwiek emocjonalnym, zgoda – sportowym dziennikarstwie. Sam piszę tego bloga zaledwie pięć lat, jako człowiek oglądający głównie Premier League mam ograniczone pole obserwacji, a wydaje mi się, że podobne scenariusze opisywałem kilkadziesiąt razy.

Pamiętacie oczywiście Manchester United z Bayernem w 1999 roku. A Bayern z Getafe w 2008? Manchester City z QPR w 2012? Błędy sędziów, gole w końcówkach albo zwariowane pościgi, w których drużyna prowadząca 4:0, trwoni przewagę w kilkanaście minut (Arsenal-Newcastle, Niemcy-Szwecja)? Z najnowszej historii Tottenhamu wyjmuję pierwsze z brzegu porażki z Kaiserslautern, MU (z 3:0 na 3:5), MC (z 3:0 na 3:4, w dodatku goście grali w dziesiątkę), ale też zwycięstwo 3:4 z West Hamem, z gradem bramek dla obu drużyn w końcówce – na minutę przed końcem „Młoty” prowadziły 3:2, albo mecz z Chelsea, wyprowadzony z wyniku 1:4 na 4:4. Z dziejów MU, oprócz pamiętnego finału Ligi Mistrzów, choćby pojedynek z MC, z września 2009 (gol Owena na 4:3 w 96. minucie), albo mecz z Sheffield Wednesday, z kwietnia 1993 (Bruce na 2:1, również w 96. minucie) czy z Aston Villą, z kwietnia 2009 (Macheda na 3:2, w 93. minucie), ale też ubiegłoroczne spotkanie z Evertonem, gdzie z 4:2 dla Czerwonych Diabłów w ostatnich minutach zrobiło się 4:4, a i tak Ferdinand miał jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Nawet Arsenal ograł niedawno Reading w Pucharze Ligi 5:7, strzelając bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem – już w dogrywce – w 121. i 122. minucie (na 5:6 i 5:7)…

Całą książkę o tym napisałem. „Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. »Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0« – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie”.

Nie, na cytowaniu samego siebie nie poprzestanę. Przeczytałem bloga Michała Pola, w kontekście sędziowskich błędów (puszczenie tego spalonego nie było jedyną grubą pomyłką w tym spotkaniu) apelującego do UEFA o „ogarnięcie się”, przeprowadzenie śledztwa itd. Moją uwagę zwróciła jednak przede wszystkim obserwacja, że odkąd pojawili się sędziowie zabramkowi prowadzenie spotkań jest gorsze, bo główny spycha na nich część odpowiedzialności i gorzej ustawia się na boisku. Zamiast ekscytować się „cudem”, który okazał się jeszcze jednym przykładem futbolowej normy, porozmawiajmy o sędziowaniu.

PS Jest jednak jeszcze post scriptum: na 10 minut przed końcem spotkania Bayern-MU w 1999 r. Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus stoi przy słupku bramki Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z MC, w ostatniej kolejce sezonu 2011/12 – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund).

Na 5 minut przed końcem spotkania Borussia-Malaga Klopp zdejmuje z boiska grającego w pomocy Gundogana, wprowadza jego miejsce obrońcę Hummelsa i deleguje Santanę do gry z przodu. Hummels zaczyna zagrywać długie piłki w pole karne Malagi (zobaczcie na załączony obrazek), świetna do tej pory defensywa – siedem udanych pułapek ofsajdowych – zaczyna się gubić się pod naciskiem gospodarzy. W 91. minucie podanie Hummelsa znajduje Suboticia, jest zamieszanie, w którym uczestniczy także Santana, a w końcu piłkę do siatki wpycha Reus. Gospodarze łapią wiatr w żagle, goście panikują, sędzia się myli, co już powiedzieliśmy powyżej, ale Łukasz Godlewski ma rację: nie sposób rozmawiać wyłącznie o błędach sędziów.

Niemieckie lekcje

Wyrzekania na kryzys angielskiej piłki, kolejny sezon mającej – wyjąwszy ubiegłoroczny triumf Chelsea – coraz większe kłopoty w Lidze Mistrzów, stają się coraz bardziej rytualne. Dajmy sobie z nimi spokój. Obrona Chelsea, jaka jest, każdy widzi (z Tottenhamem też się gubiła), podobnie zresztą jak obrona MU i MC, a wczorajszy występ Arsenalu pokazał, że także Steve Bould ma niejedno do poprawienia (na marginesie: był już w północnym Londynie jeden równie fatalny Brazylijczyk, co Andre Santos – nazywał się Gilberto, występował na tej samej pozycji i także bywał, o tajemnico, powoływany do reprezentacji swojego kraju). „Muszę sobie częściej robić odwyk od tej Anglii”, powtarzałem sobie wczoraj wieczorem, nasłuchując wieści z poszczególnych stadionów i samemu patrząc na to, co dzieje się w Dortmundzie. Cóż to była za frajda.

Po pierwsze, frajda patrzenia na hiszpańską i niemiecką szkołę gry pressingiem: wysoko ustawionym, niestrudzonym, zaczynającym się od napastników i wymuszającym (patrz niecelne podanie Pepe, dzięki któremu Lewandowski strzelił fantastyczną bramkę) błędy rywali. Po drugie, na szybkie ataki Realu: akcje oparte na dwóch-trzech celnych podaniach, w ciągu sekundy-dwóch przenoszące grę z jednego pola karnego na drugie (tu miałbym właściwie ochotę wrócić na chwilę do Anglii i powiedzieć, że AVB podgląda Mourinho, bo Tottenham również próbuje tak grać, ba: Bale coraz częściej kopiuje boiskowe zachowania Ronaldo). Po trzecie, na hektary wolnej przestrzeni przed Piszczkiem: zaangażowanie, a właściwie brak zaangażowania Ronaldo w grę obronną to jeden z tematów, które wałkowaliśmy podczas Euro; grający za jego plecami Essien nie czuł się zbyt dobrze w roli lewego obrońcy i zbyt rzadko otrzymywał wsparcie Xabiego Alonso (mistrzami w podwajaniu krycia byli za to Niemcy, choć raz jeden Bender nie zaasekurował Piszczka i skończyło się golem dla gości), więc wbiegali mu przed nos jeszcze Reus i Gotze. Po czwarte, na Modricia, który po wejściu na boisku radził sobie gorzej niż Sami Khedira; było nie odchodzić, hi, hi. Po piąte, na mecz, w którym posiadanie piłki nie jest wszystkim; ten rodzaj futbolu również może być (jest!) przyjemny.

Tyle czytałem narzekań na kryzys Borussi, a tu proszę: fantastyczna gra całego zespołu, koncentracja, tempo, intensywność pressingu i wymienność pozycji, urozmaicenie (i skrzydłami, i środkiem, i z dystansu, i po dośrodkowaniu, i po próbie prostopadłego podania…). Lekcja Kloppa dla Manciniego (po przegranych w weekend derbach z Schalke): uważaj z graniem trójką obrońców. Lekcja Bundesligi dla Premier League: pozycja najatrakcyjniejszej ligi świata staje się zagrożona. Popatrzcie na te stadiony, popatrzcie na finanse klubów i trzeźwość, z jaką są zarządzane, popatrzcie na bramkę Lewandowskiego. Zanim go kupią do Anglii oczywiście.

PS Jednak o Premier League, a właściwie o krytyce, która spada na Manciniego: jak cieniutka granica oddziela sukces od klęski pokazał przecież niedawny mecz MC z Realem. Nawet jeśli także w jego trakcie włoski menedżer nie ustrzegł się błędów, był o włos od świetnego wyniku. Grupa, w której przyszło grać mistrzom Anglii przykrywa czapką wszystkie inne; Ajax również pokazał wczoraj swoją klasę. Dawno – nigdy? – nie bawiliśmy się tak dobrze podczas tej fazy Ligi Mistrzów.