Archiwa tagu: Chelsea

Drużyna Tottenhamu w listopadzie

Tottenham to jednak stan umysłu. Pokażcie mi drugą taką drużynę, która – w szczęśliwych zresztą okolicznościach – zdobywa wyrównującą bramkę podczas wtorkowego meczu Ligi Mistrzów z Monaco, po czym… traci kolejnego gola od razu po wznowieniu gry od środka. Pamiętna analiza Gary’ego Neville’a (pokazującego, jak kiedyś po rozpoczęciu drugiej połowy meczu z Newcastle pogrążeni w rozmowach piłkarze Tottenhamu poprawiali jeszcze ochraniacze i getry, gdy na ich bramkę sunął mający zakończyć się golem atak) zyskała właśnie nowy kontekst. Równie przykry.

Tottenham to jednak stan umysłu. Pokażcie mi drugą taką drużynę, która w meczu z liderem tabeli, będącym w dodatku w nadzwyczajnej formie (sześć zwycięstw z rzędu, i to bez utraty bramki) dominuje przez czterdzieści kilka minut, by nagle odpuścić krycie jednego zawodnika, dać sobie strzelić gola do szatni i roztrwonić tym samym cały włożony wcześniej wysiłek.

Może to listopad, może to krakowski, mocniejszy zdecydowanie od londyńskiego, smog, ale czarno widzę. Po odpadnięciu z Ligi Mistrzów, po tym, jak rywale się rozpędzili i jeszcze rozpędzają, Tottenham ma problemy, jakich pod tym trenerem jeszcze nie miał. Czytaj dalej

Mourinho na tarczy

W mającej się za chwilę ukazać po polsku biografii Cristiano Ronaldo pióra Guillema Balague’a (wpadam tu tylko na chwilę, robiąc sobie przerwę w pisaniu tekstu o Portugalczyku, którego za paręnaście dni nie obejrzymy z trybun przy Łazienkowskiej) natrafiłem na zdanie, że nie ma złych piłkarzy, lecz jedynie tacy, którzy nie pasują do zespołu, co zresztą jak nikt inny potrafił rozpoznawać Alex Ferguson. Zastanawiam się, czy zdanie to daje się zastosować także do trenerów – nie ma złych, są jedynie tacy, którzy nie pasują do pewnych klubów, i czy będzie się ono stosowało do Jose Mourinho i Manchesteru United. Jesteśmy bowiem w momencie zaiste fascynującym: wszystkie narracje na temat Portugalczyka, napisane przed i w pierwszych tygodniach sezonu (czy nie miał to aby być sezon bitwy o Anglię, której najważniejsze epizody rozegrają się w Manchesterze?), rozsypują się na naszych oczach, a co będzie dalej, nie wiemy. Wiemy jedynie, że jego metody (chwilowo?) nie działają; że solidność defensywy na przykład, tak dająca się we znaki w poniedziałek graczom Liverpoolu, w meczu z Chelsea zdawała się być jedynie odległym wspomnieniem, podobnie jak niezła gra Pogby we czwartek w meczu z Fenerbahce czy świetna forma strzelecka Ibrahimovicia z pierwszych tygodni sezonu. Okazuje się, że problemów Mourinho ma dużo, dużo więcej niż to, co zrobić z Rooneyem, i chyba nie wszystkie da się wytłumaczyć spiętrzeniem meczów w kalendarzu, tym, że misternie utkany plan na ten mecz spruł się doszczętnie już w 29. sekundzie, albo tym, że sędzia nie wyrzucił z boiska Davida Luiza. Czytaj dalej

Coniedzielne strachy

„W tym sezonie Arsenal zaprzepaścił wszystkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle” – jedno z nieśmiertelnych zdań Nicka Hornby’ego przypomniało mi się, kiedy w sobotni wieczór trafiłem w sieci na zdjęcie mające przedstawiać… nagrobek sezonu Chelsea. Kilka dni wcześniej wyeliminowani z Ligi Mistrzów – choć przecież w pierwszym meczu z PSG zdołali strzelić bramkę i przegrali tylko 2:1, u siebie ulegli dokładnie tak samo, a w związku z tym runęły nadzieje na powrót do tych rozgrywek w przyszłym sezonie dzięki wygraniu rozgrywek bieżących. Teraz odpadli z Pucharu Anglii, ograni przez Everton – a żeby bolało bardziej, pogrążył ich piłkarz, którego temuż Evertonowi oddali, Romelu Lukaku. Wielu napastników przewinęło się od chwili tamtego transferu przez Stamford Bridge – ale żaden, poza Diego Costą rzecz jasna, nie okazał się skuteczniejszy. A Costa przecież, jak widzimy, dramatycznie potrzebuje zmiennika – być może także na czas dyskwalifikacji, jeśli okaże się, iż władze ligi nie dadzą wiary zapewnieniom Garetha Barry’ego, że żadnego gryzienia na boisku nie było. Wspominam w każdym razie Lukaku, bo Belg może być symbolem krótkowzroczności panującej w ostatnich latach w Chelsea. Wylali Mourinho, odchodzi ostatni z liderów – Terry, i przy kryzysie Hazarda drużyna sprzeciętniała – nawet pamiętając, że Fabregas i Costa zaczęli pod Guusem Hiddinkiem grać lepiej.

Jest wielkim pytaniem, czy sezon Arsenalu się nie skończył również, skoro na odrobienie dwubramkowej straty w Barcelonie szans raczej nie ma, a zwycięstwo Watfordu na Emirates pozbawiło Kanonierów (których dzisiaj reprezentowali wszak i Sanchez, i Ozil – Wenger bynajmniej tego meczu nie odpuszczał) nadziei na zdobycie Pucharu Anglii. Ach tak, oczywiście, awans do Ligi Mistrzów wywalczą jak zwykle, tylko co z tą okazją na mistrzostwo kraju, skoro strata do Leicester wynosi osiem punktów i skoro w meczu z Watfordem, w serii siedmiu spotkań w ciągu 23 dni, naprawdę wyglądali na mających dużo mniej energii od rywala? O Manchesterze City, tylko remisującym z Norwich, bezpieczniej będzie w tym kontekście nie wspominać. Czytaj dalej

Mourinho ma przerwę

Jose Mourinho jest wciąż młodym trenerem. W wieku 52 lat może mieć przed sobą nawet dwie dekady sukcesów. Z drugiej strony miejsce na trenerskim topie zaczęli zajmować już ludzie dużo młodsi od niego: Pep Guardiola, Jürgen Klopp, Luis Enrique, Diego Simeone, Unai Emery czy Massimo Allegri. Młodsi, ale też – co może być jednym z kluczy do rozważań o przyczynach obecnej klęski Wyjątkowego – pracujący na piłkarskich szczytach o wiele krócej od niego. Dwaj pierwsi zresztą, jak pamiętacie, musieli już pomyśleć o przerwie w karierze – Guardiola po czterech latach pracy z Barceloną i, jak się dziś okazało, po trzech w Bayernie, Klopp po siedmiu latach pracy z Borussią (i dziesięciu latach w Bundeslidze).

Mourinho swój pierwszy duży europejski sukces – Puchar UEFA z FC Porto – odniósł dwanaście lat temu. Od tamtej pory pracował pod niewiarygodną, zwiększającą się z roku na rok presją. Presją rywali, mediów i właścicieli klubów, w których pracował, ale przede wszystkim presją, którą nakładał sam na siebie. Jak się w to wszystko wmyśleć, jak prześledzić jeszcze raz intensywność peregrynacji z Porto do Londynu, z Londynu do Mediolanu, z Mediolanu do Madrytu, a stamtąd znów do Londynu – można się tylko dziwić, że wytrzymał tak długo. Że pierwszy naprawdę poważny kryzys (z Madrytu odchodził wszak jako wicemistrz kraju, półfinalista Ligi Mistrzów i finalista Pucharu Króla, gdzie przegrał z Atletico dopiero po dogrywce, za to w półfinale wyeliminował Barcelonę – mimo wszystko trudno uznać to za katastrofę) przydarzył mu się aż tak późno. Oto, dlaczego najlepsze, co mogłoby mu się teraz zdarzyć, to dłuższa przerwa na podładowanie akumulatorów i refleksję nad tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy, może także – nad zmianą podejścia do zawodu. Tak, wiem, że to skrajnie mało prawdopodobne: że duma Mourinho nakazuje mu natychmiast szukać nowego wyzwania i że jest wysoce prawdopodobne, iż znajdzie je w Manchesterze United. Czytaj dalej

Rosół z Mourinho

Premier League w trzech obrazach? Zafrasowana mina kontuzjowanego Vincenta Kompany’ego, patrzącego na poczynania swoich kolegów z obrony podczas meczu MC ze Stoke. Sfrustrowane i wściekłe oblicza fanów MU, buczących po spotkaniu z West Hamem na Louisa van Gaala. Ukryta w dłoniach twarz Romana Abramowicza, niepotrafiącego najwyraźniej znieść patrzenia na zawodników, którzy kosztowali go ponad 200 milionów funtów (mówię tylko o wyjściowej jedenastce na Bournemouth – jasne, że w ciągu dwunastu lat rządów na Stamford Bridge Rosjanin wydał na piłkarzy dużo, dużo więcej), a którzy nie potrafili doprowadzić do wyrównania podczas meczu z beniaminkiem.

Celowo podaję sumę wydatków Abramowicza – 203 600 000 funtów na grających wczoraj piłkarzy, żeby zestawić ją z kwotą 1 352 000, którą na swoją wyjściową jedenastkę wydało Bournemouth. Sześciu piłkarzy sprowadzonych na zasadzie wolnego transferu (świetny Boruc w bramce, ale też pamiętany przeze mnie z młodzieżówki Tottenhamu Adam Smith na prawej obronie), najdrożsi – bo kosztujący po pół miliona – Surman i Ritchie, kupiony z Woking za… 4 tysiące funtów (podejrzewam, że Diego Costa kasuje taką kwotę podczas jednego tylko dojazdu na trening) Arter, prowadzeni wciąż przez najmłodszego menedżera Premier League Eddiego Howe’a, na kilkanaście godzin przywrócili nam wiarę w piłkę nożną. Sport, w którym – patrz także pod wspomniane kłopoty MC i MU, ale i fenomenalny sezon Leicester – nie wszystko jeszcze da się kupić. Czytaj dalej

Tottenham-Chelsea, czyli szklanka w połowie pełna

Klasyczny kibic Tottenhamu po takim meczu próbuje uspokoić oddech, ociera pot z czoła, wzrusza ramionami, a potem z nieco sztucznym uśmiechem wygłasza zdanie typu „No cóż, doskonale pamiętam czasy, w których dokładnie takie mecze przegrywaliśmy”. „Chelsea to w końcu mistrz Anglii”, dodaje zaraz, „w dodatku od dwóch spotkań niepokonany”. I rzuca jeszcze jakieś wspomnienie o „drużynie na przełamanie”, którą zwykle okazywał się jego zespół – w tym sensie, że jakoś się tak dziwnie składało, iż zła passa rozmaitych klubów kończyła się właśnie na White Hart Lane. Jeśli przy tym zmierza w stronę pubu, usłyszy w nim niewątpliwie echo swoich własnych myśli, a potem wda się w długą dyskusję na temat niesprawiedliwości i krzywdy, jaka spotyka jego ulubieńców, zawsze po czwartkowych meczach Ligi Europy zmuszonych do grania w niedzielne południe. Oto, dlaczego jego zespół grał mniej płynnie niż zazwyczaj, a on sam przez ostatnie dziesięć minut oddychał z takim wysiłkiem: był świadom, ile wysiłku aż ośmiu graczy podstawowej jedenastki musiało włożyć w wyjazdowy pojedynek w stolicy Azerbejdżanu, i że sześciogodzinna podróż powrotna skończyła się dopiero w piątek o świcie; pamiętał też, że poprzednim razem, kiedy Tottenham grał mecz w Europie, a zaraz po nim derby z Arsenalem, to w końcówce spotkania na Emirates jego pupilom zabrakło sił i wtedy właśnie Kieran Gibbs zdobył gola dla gospodarzy.

Krótko mówiąc: klasyczny kibic Tottenhamu był dzisiaj śmiertelnie przerażony – im dłużej trwało derbowe spotkanie z Chelsea i im lepiej się zaczęło, tym bardziej. Z każdą niewykorzystaną okazją Heung-Min Sona, z każdą kolejną żółtą kartką któregoś z obrońców, z każdym stałym fragmentem gry, rozgrywanym przez Williana na połowie gospodarzy, drżał coraz bardziej, przepowiadając sobie w myślach scenariusze dalszego niekorzystnego rozwoju wypadków, w którym najpocześniejsze miejsce zajmowało wejście z ławki Diego Costy i jakaś jego tania prowokacja, na którą Vertonghen czy Walker nabierają się na tyle łatwo, by odpowiedzieć, a następnie wylecieć z boiska z czerwoną kartką. Jeśli Tottenham zawsze był drużyną na przełamanie, to dlaczego Costa nie miałby się przełamać właśnie w niedzielne południe? Czytaj dalej

Kto skrzywdził Jose Mourinho

Tyle się w ciągu tych lat zmieniło. Nasz bohater zrobił się siwiuteńki jak gołąbek, wory pod oczami ma wyraźniejsze niż kiedykolwiek i cała jego twarz zrobiła się bardziej nalana, a przecież spojrzenie i mina skrzywdzonego dziecka pozostają wciąż te same. Oto jeden z paradoksów współczesnej piłki: jak trener, będący w tym świecie jedną z postaci najpotężniejszych, najpopularniejszych i najbardziej utytułowanych, a w dodatku jeszcze (co w rozmowie na temat jego przyszłości nie jest bez znaczenia) najlepiej zarabiających, wciąż potrafi przybierać postawę, którą jego biograf określił kiedyś mianem „chłopca wśród rekinów”? Jakim cudem ktoś taki wciąż może nas przekonywać, że ten świat sprzysiągł się przeciwko niemu i przeciwko jego podopiecznym? Czytaj dalej

Czy Diego Costa był człowiekiem meczu

Po raz pierwszy od wielu tygodni Jose Mourinho miał naprawdę udany wieczór. Siedział, tak sobie wyobrażam, na wygodnej kanapie, i przy kieliszku wytrawnego Dão czy Douro z krzywym uśmiechem wysłuchiwał, jak eksperci Match of the Day marudzą coś na temat Diego Costy – zupełnie tak, jak przed kilkoma laty w jakimś telewizyjnym show w Hiszpanii marudzili coś na temat innego trenowanego przezeń wroga publicznego, Portugalczyka Pepe. Uwielbia ten stan. Moralne wzmożenie, zafrasowane twarze, przypominanie pryncypiów, wytykanie palcem. I komplet punktów na koncie. I jeszcze wpadka tych, którzy przez pierwsze pięć kolejek wygrali pięć razy, nie tracąc ani jednego gola: porażka Manchesteru City z West Hamem, powodująca, że strata jego piłkarzy do lidera zmalała do, ekhem, zaledwie ośmiu punktów.

Smakowało mu wszystko: że Dão czy Douro to jasne, ale także to, że znów wygrał z Arsenalem, i to, że Arsene Wenger po raz kolejny nie wytrzymał nerwowo ich konfrontacji, zarówno przed meczem, kiedy podawał mu rękę z zauważalną niechęcią, jak po, kiedy najpierw zbiegł jak najszybciej do tunelu, a potem aż krztusił się z oburzenia na zachowanie Diego Costy. Czytaj dalej

Menedżerowie z filozofią

1. Jako jeden z rzeszy tych, którzy zechcieli przed sezonem obstawić, że Chelsea obroni mistrzostwo Anglii, obejrzałem z należytą uwagą jej mecz z Evertonem, a z jeszcze większą: przeczytałem wszystko, co na temat kolejnej porażki piłkarzy Jose Mourinho napisano w niedzielnych gazetach. Obejrzałem, przeczytałem i… dalej nic nie rozumiem. Otóż tak właśnie: obejrzałem, przeczytałem i nie rozumiem, dlaczego maszyna działająca zwykle tak wspaniale, nagle się zacięła. Ivanović, parę miesięcy temu najlepszy obrońca Premier League, ogrywany niemiłosiernie przez kolejnych rywali – tym razem przez Naismitha? Nieskuteczny Diego Costa? Niewidoczny Hazard? Fabregas bez wpływu na grę? Najskuteczniejsza defensywa Anglii, w pięciu meczach dająca sobie strzelić aż dwanaście bramek? Przyznaję: nie mam pojęcia, co się stało tego lata na Stamford Bridge i w Cobham. Teoria o trzecim sezonie Mourinho wciąż wydaje mi się bałamutna: dlaczego niby ktoś, kto przez pierwsze dwa lata radził sobie znakomicie, nagle przestaje dawać radę? Kiedy za pierwszym razem zwalniano go z Chelsea, Mourinho nie miał aż tak słabych wyników jak teraz, podobnie w Realu: tam raczej jego konflikt z całym światem stał się w końcu nie do wytrzymania. Późniejszy start przygotowań do sezonu, którym tłumaczył się kilkanaście dni temu i o którym wspominałem tu poprzednio? No przecież w połowie września, po zamknięciu okienka i pierwszej przerwie na kadrę, drużyna powinna już być rozhulana, a nie notować najgorszy start od czasu sezonu 1986/87. Brak wsparcia na rynku transferowym? A dodanie Pedro i Falcao do mistrzowskiego składu to niby pikuś? Czytaj dalej

Premier League po miesiącu

A skoro mamy pierwszą w tym sezonie przerwę na mecze reprezentacji i skoro przez najbliższe dni na polu piłki klubowej nic się nie wydarzy (jeśli nie liczyć, oczywiście, chaotycznego i nerwowego jak zwykle zamykania okienka transferowego, na którego temat wyraziłem się jasno przed tygodniem), to spróbujmy zdobyć się na pierwsze podsumowanie. Jasne: to dopiero miesiąc, raptem cztery kolejki, a takiego Jose Mourinho poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy itd., ale i tak wydarzyły się w Premier League rzeczy, o których jeszcze miesiąc wcześniej nam się nie śniło. Przyznajcie zresztą sami: któż z was spodziewał się tego, że West Ham wygra na wyjeździe z Arsenalem i Liverpoolem? A tego, że West Ham… przegra u siebie z Bournemouth i Leicester? Doprawdy: trudno o lepszy przykład złożoności tej ligi (albo trudności w jej regularnym opisywaniu), niż te cztery wyniki drużyny Slavena Bilicia.

Czego zatem dowiedzieliśmy się w trakcie pierwszego miesiąca biegania po angielskich boiskach, poza tym oczywiście, że gdybyśmy obstawiali wyniki w jakimś piłkarskim totku, marnie byśmy na tym wyszli?

1. Najbardziej przerwy na kadrę nie chcą w Manchesterze City. Cztery mecze i cztery zwycięstwa, w dodatku bez straty gola, zapierający dech w piersiach, szampański futbol ofensywny, David Silva, co nad poziomy wylatuje (dziewięć asyst w 2015 roku – nikt w tej lidze nie utrzymuje takiej passy, choć wypada zauważyć, że cała drużyna miała świetną końcówkę poprzedniego sezonu, bo przed tymi czterema wygranymi było sześć z rzędu późną wiosną), i zmotywowany na nowo Yaya Toure… Jak wyglądało lato w Manchesterze, jaką kurację odmładzającą zaaplikował Manuel Pellegrini nie tylko sobie, ale przede wszystkim swoim podopiecznym? No tak, niby wiemy: cudowna pigułka Sterling, która miała dobroczynny skutek np. na grę Kolarova, ale skąd aż tak dobre występy Sagni czy Fernandinho? Przy transferach, jakich dokonał i dokonuje klub tego lata (Sterling, Otamendi, Delph, a teraz jeszcze najdroższy z nich wszystkich de Bruyne), przy debiucie Kelechiego Iheanacho, naprawdę nie ma powodów, by passa MC nie trwała jeszcze dłużej. Czytaj dalej