Archiwa tagu: Dele Alli

Dele i nowy świat

To był z pewnością najciekawszy moment pamiętnego serialu Amazonu o Tottenhamie: trzy minuty rozmowy Jose Mourinho z Dele Allim. W przestronnym gabinecie trenera (dziś zajmuje go ponoć dyrektor sportowy Fabio Paratici), z widokiem na boisko treningowe tylko trochę przesłoniętym flipchartem z tablicą taktyczną, wygodnie usadowiony przy biurku Portugalczyk mówi swojemu podopiecznemu, co o nim myśli. Mówi, że go lubi. I że go nie zna. Że nie chce być jego ojcem ani starszym bratem, tylko jego trenerem. I że zastanawia się, dlaczego Dele potrafi rozgrywać wielkie mecze i robić w ich trakcie niebywałe rzeczy, a później notuje obniżki formy. Mówi, że jest wielka różnica między zawodnikiem, który gra równo, a takim, który ma „momenty”. I że tu właśnie leży różnica między wielkim piłkarzem, a piłkarzem z wielkim potencjałem. Mourinho mówi, że nie wie, dlaczego Dele tak ma – apeluje do zawodnika, żeby sam sobie odpowiedział na to pytanie. Że nie wie, czy to styl życia, np. okresy, w których piłkarz imprezuje – i że nie wnika. Po czym wygłasza wstrząsającą w swojej prostocie deklarację: „Mam pięćdziesiąt sześć lat, ale wczoraj, naprawdę wczoraj, byłem dwudziestolatkiem. Czas ucieka. Czas ucieka. I myślę, że pewnego dnia pożałujesz, że nie osiągnąłeś tego, co mogłeś. Musisz więcej od siebie wymagać”.

Trzy lata minęły od tamtej rozmowy. Jose Mourinho nie pracuje już w Tottenhamie, a dwudziestopięcioletni Dele Alli odszedł właśnie z Tottenhamu do Evertonu na zasadzie wolnego transferu, z którym pieniądze wiązać się będą dopiero po rozegraniu przez piłkarza określonej liczby spotkań. Cztery lata temu (czas ucieka…) nazywany przez Mauricio Pochettino najlepszym dwudziestojednolatkiem we współczesnym futbolu, określany przez sir Aleksa Fergusona największym talentem Anglii od czasów Gascoigne’a, na tamtym etapie kariery notujący statystyki lepsze od legend wyspiarskiego futbolu, Scholesa, Gerrarda, Beckhama czy Lamparda, który skądinąd właśnie, po objęciu Evertonu, daje mu ostatnią może szansę w poważnej piłce – teraz został w zasadzie wypchnięty przez klub, którego sukcesów był ikoną.

Bo przecież nikt chyba nie uosabiał „nowego wspaniałego świata”, który nadszedł w Tottenhamie z zatrudnieniem przez klub Mauricia Pochettino, równie dobrze, jak właśnie Dele. Pojawił się w klubie w zasadzie równo z Argentyńczykiem – pięć milionów funtów, jakie otrzymało za niego MK Dons, nawet dziś wielu kibiców Tottenhamu uznaje za najlepszą inwestycję klubu w ostatniej dekadzie. Był wtedy nieustraszonym siedemnastolatkiem, już w pierwszym przedsezonowym sparingu zakładającym siatkę Luce Modriciowi z Realu – i robiącym z tej sztuczki w następnych latach swój znak firmowy. Zuchwały, niestroniący od zwarć z rywalami, naciskający ich, a czasem także prowokujący, znakomicie wybiegany, zjawiający się jak duch w polu karnym rywali, zdobywający ważne bramki w najważniejszych wówczas meczach klubu… wyliczać by można długo: nie tylko ograną dzięki jego trafieniom Chelsea pod wodzą Antonio Conte, ale także gole w spotkaniach z Manchesterem United, z Manchesterem City, z Liverpoolem, z Arsenalem, a w końcu z Realem, a oprócz nich jeszcze bajeczne bramki z Watfordem i Crystal Palace. Wyliczać i wspominać łobuzerski uśmiech, z którym szedł wówczas po tytuły najlepszego młodego piłkarza w Anglii i po kolejne powołania do reprezentacji – w której zresztą również zdobywał ważne gole, np. na mundialu 2018.

Co poszło nie tak? Odpowiedzi jest pewnie tyle, co pytających. Są tacy, którzy po prostu łączą kryzys Delego z kryzysem Tottenhamu Pochettino, albo mówią, że jest jednym z tych piłkarzy, których klub nie sprzedał w odpowiednim momencie, na przykład kiedy wyceniano go na osiemdziesiąt milion funtów. Są tacy, którzy podkreślają, że następcy Argentyńczyka nie ustawiali piłkarza na pozycji, która najbardziej mu odpowiadała – wynajdującego sobie wolną przestrzeń za plecami Harry’ego Kane’a. Że od żadnego z kolejnych szkoleniowców nie dostał tyle swobody do wyrażenia – uwaga, to będzie cytat z Pochettino – „charakteru dzikiego mustanga, któremu nie powinno się nakładać wodzy”. Są wreszcie tacy, którzy mówią, że zawodników, którzy obniżyli w tym czasie loty, było w tej drużynie dużo więcej – ale nawet jeśli wszystko to prawda, to z pewnością nie cała.

Owszem, pamiętna decyzja Mourinho o zdjęciu Delego z boiska podczas meczu ze Stoke w grudniu 2020 – i późniejsza publiczna reprymenda z ust Portugalczyka – z pewnością pewności siebie zawodnika nie podbudowywała. Z pewnością nie pomagały mu podobne gesty Nuno Espirito Santo. Faktem jest jednak, że od czasu dobrego – i zwieńczonego golem – meczu z Evertonem w listopadzie 2019, udane występy Delego mogę policzyć na palcach jednej ręki. U Nuno Espirito Santo zagrał świetnie z Manchesterem CIty, na zwycięską inaugurację tego sezonu, zresztą w nietypowej dla siebie roli jednego z dwójki biegających między polami karnymi pomocników w ustawieniu 4-3-3. U Antonio Conte miał bardzo dobrą godzinę gry w zremisowanym meczu z Liverpoolem, również jako jeden z dużo biegających pomocników w ustawieniu 5-3-2 – wtedy po raz ostatni wydawało mi się, że to może być dla niego nowy początek.

Nie był. Włoch, jak dwaj poprzednicy, uznał ostatecznie, że nie może na Delego liczyć. I przy całym sentymencie, z jakim pisałem poprzednie akapity i z jakim czekałem wczoraj długie minuty już po formalnym zamknięciu okienka transferowego na potwierdzenie wiadomości, że jednak odchodzi, by móc powiedzieć, że dziękuję i że jest mi cholernie żal – muszę teraz przyznać, że nie potrafię już dłużej opowieści o tym piłkarzu sprowadzać do prostej narracji o trenerskich rzemieślnikach, którzy nie potrafili się poznać na artyście. Owszem, najsilniejszą stroną Anglika była zawsze improwizacja rozsadzająca schematy gry pozycyjnej, na którą stawia Conte. Owszem, fakt, że na pożegnanie z Tottenhamem chciał specjalnie podziękować „Mauricio i jego sztabowi” za zaufanie i przewodnictwo, wydał mi się wielce znaczący. Owszem, nieraz widziałem w mediach społecznościowych jego zdjęcia z siłowni i z boisk, na których pracował nad siłą i kondycją – równie często jednak widziałem, jak wypełnia pustkę popołudni i wieczorów bez futbolu na jałowych rozrywkach. Widziałem mrok, którego w tej postaci było coraz więcej.

Porównanie go do Gascoigne’a ma i ten aspekt, że obu reprezentantów Anglii przez całą karierę ścigały demony trudnego dzieciństwa. O tym, co spotkało Delego po rozwodzie rodziców, o jego tułaczce między Anglią, Nigerią, Stanami i ponownie Anglią, o uzależnieniu matki, o groźbie pozbawienia jej praw rodzicielskich i o życiu dorastającego chłopaka na ulicy, w świecie podlondyńskich gangów, przeczytałem tyle, że właściwie z wdzięcznością myślę o tym, że znalazł w futbolu ratunek choć na tych parę lat. Zwłaszcza że o tym, iż wciąż się mierzy z tamtym dziedzictwem, świadczy choćby decyzja o zastąpieniu imieniem nazwiska na klubowej koszulce.

Napisawszy to wszystko, czuję wreszcie ulgę. Może jednak Jose Mourinho nie miał wtedy racji. To znaczy owszem, czas ucieka. Ale wcale nie jestem pewien, czy ten najważniejszy mecz, jaki ma do rozegrania Dele Alli, toczy się na boisku – i czy naprawdę jeszcze „musi wymagać od siebie więcej”. W każdym razie ja – kibic, którego tyle razy zachwycił pokazaniem, do jakiego stopnia można poczuć się wolnym próbując doścignąć futbolówkę – życzę mu sukcesów większych niż te, które czekają nań w niebieskiej koszulce firmy Hummel.

Nowa nadzieja

Nie remis, który przed rozpoczęciem meczu kibice Tottenhamu wzięliby w ciemno, zważywszy na dwutygodniowy chaos, przekładane mecze, zamknięty ośrodek treningowy, pandemiczne ubytki w składzie i wytracony impet po wcześniejszej serii zwycięstw. Nie niedosyt z braku wygranej, który najlepiej chyba świadczy o postępie, jaki zrobił Tottenham po przejęciu tej drużyny przez Antonio Contego. Nie świetny występ Winksa, bardzo dobry Delego i solidny Ndombelego – dublerów, których przyszłość w klubie jest mocno niepewna i którzy wskoczyli do składu w związku z przebytą chorobą przez grających dotąd u włoskiego trenera wszystko, co się da, Hojbjerga, Skippa i Lucasa (w sumie, w porównaniu z meczem z Norwich, w wyjściowej jedenastce było aż pięć zmian). Nie radykalna poprawa wszelkich statystyk, w których Tottenham wypadał w tym sezonie zawstydzająco blado, od przebiegniętych kilometrów po wykreowane szanse i oddane strzały. Zwyczajny fakt, że w tym klubie znów gra się w piłkę, która stawia kibiców na nogi, zmusza do zdzierania gardeł w trakcie meczu, a po jego zakończeniu każe o nim gadać, spierać się, analizować, niektóre akcje kontemplować wręcz – to chyba cieszy najbardziej. Zwyczajny fakt, że minęła godzina, a mnie wciąż drżą nogi, wciąż chrypię i wciąż nie zdjąłem prastarej klubowej koszulki – i że do tego wszystkiego chce mi się jeszcze o tym pisać.

Jasne: jednym z powodów, dla których o tym meczu gadać się będzie dłużej niż dzisiejszego wieczora, jest kwestia, na ile jego tempo okazało się zbyt szybkie dla arbitrów – na ile byli konsekwentni i na ile ich decyzje ostatecznie wypaczyły wynik. Skoro Harry Kane obejrzał w pierwszej połowie tylko żółtą kartkę za faul na Robertsonie, dlaczego Robertson obejrzał aż czerwoną za wejście w Emersona Royala? Dlaczego uznano drugiego gola dla Liverpoolu, skoro (upadek Delego w polu karnym gości sobie darujmy, Jota też padał w pierwszej połowie w polu karnym gospodarzy…) Salah ułamek sekundy przed trafieniem Robertsona dotknął piłki ręką? Moim zdaniem faul Anglika był bardziej niebezpieczny niż faul Szkota – a gol Robertsona powinien zostać anulowany, ale nie mam zamiaru kruszyć o te kwestie kopii; ostatecznie przewagę bramkową Liverpoolu goście sami zniwelowali błędem Allisona przy golu Sona, a przewagi liczebnej Tottenham w końcówce nie wykorzystał.

Koncentrowanie się na sędziowaniu byłoby błędne także ze względu na wysiłek, jaki zawodnicy obu drużyn włożyli w ten, jak dotąd chyba najbardziej emocjonujący mecz sezonu – dosłownie od pierwszego gwizdka, bo napór gości mógł przynieść im bramkę od razu po rozpoczęciu gry, kiedy to po dośrodkowaniu Alexandra-Arnolda minimalnie chybił Robertson (cóż to jest za duet fantastyczny…). To goście, rzecz jasna, prowadzili grę w początkowej fazie meczu, ale kontrataki ustawionego w systemie 5-3-2 Tottenhamu wydawały się wręcz wypieszczone. Wszystko tu było obmyślone: długie piłki od Diera, wykorzystanie przez Sessegnona i Royala miejsca, które otwierało się na skrzydłach po odbiorze piłki, błyskawiczny ruch Sona, Kane’a czy Delego w stronę wysoko ustawionych stoperów Liverpoolu, i chyba tylko dręczące poczucie, że na wykończenie akcji gospodarze mają aż za dużo czasu, było przyczyną, że kolejnych doskonałych sytuacji z pierwszej połowy nie udawało im się wykorzystać.

Inna sprawa, że gol dający Tottenhamowi prowadzenie nie był wcale wynikiem jakiegoś tam kontrataku: wszystko zaczęło się od kontrpressingu, jaki nastąpił po wcześniej szansie Delego; od kapitalnego wślizgu Winksa, po którym Sessegnon podał do Ndombele, a ten zagrał idealnie w tempo do Kane’a i napastnik Tottenhamu wykorzystał swoją pierwszą, niejedyną i wcale nie najłatwiejszą szansę w tym meczu. Z pewnością: gdyby grali Fabinho, Thiago Alcantara czy Henderson, przechodzenie przez środek Liverpoolu nie byłoby aż tak łatwe, a i van Dijka trudniej byłoby ogrywać, ale bloguję przecież jako fan Tottenhamu: mogę sobie w tej rubryczce pozwolić na koguciocentryzm i nie myśleć, co by było, gdyby Jurgen Klopp również mógł wystawić najsilniejszy skład.

Jedyne bowiem, czego życzyłby sobie w tej chwili fan Tottenhamu, to żeby z energią, jaka wyzwoliła się w trakcie dzisiejszego spotkania, można było jak najszybciej rozegrać spotkanie kolejne. Owszem, widać także z gry wspomnianych już Winksa czy Delego, ale także bardzo ważnych dziś Llorisa, Diera, Daviesa czy kolejnego dublera, Sessegnona, że każda sesja treningowa pod Antonio Contem procentuje, że piłkarze uczą się nowych ról i nowych formacji, że odpowiada im nowy styl i to, że znów mogą wyrazić się na boisku. Ale właśnie: niech się wyrażają, niech szybko nadchodzi kolejne spotkanie, niech się nie zdarza kolejna przerwa, niech pozbawieni keczupu i wzięci w obroty przez tego szaleńca z Apulii (ach, jak on się pięknie cieszy z goli, i jak podrywa cały stadion do kibicowania…) jak najszybciej zabiegują następnego rywala w zgodzie z klubowym DNA, które – jako rzecze prezes Levy i co było do udowodnienia – oznacza futbol ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę.

Dawno nie miałem tyle frajdy, co dzisiaj. I tyle nadziei, że ciąg dalszy nastąpi.

Z Kane’em albo i bez Kane’a

Spokojnie, to tylko Manchester City. I bynajmniej nie chodzi o to, że mowa o mistrzu Anglii, seryjnym zwycięzcy, wystawiającym po transferze Jacka Grealisha najdroższą wyjściową jedenastkę w dziejach Premier League, mającym jednego z najlepszych trenerów świata itd. Z Manchesterem City potrafił wygrywać nie tylko Tottenham Mauricio Pochettino, ale także Tottenham Jose Mourinho, więc sukces tej drużyny w pierwszym meczu za kadencji Nuno Espirito Santo wypada przyjąć z należytą wstrzemięźliwością. W początkowej fazie sezonu wpadki będą się zdarzać najlepszym, zwłaszcza po okresie przygotowawczym, który dla każdej z gwiazd biorących udział w mistrzostwach Europy i Copa America zaczynał się kiedy indziej – niektórzy z występujących na tych turniejach do końca mają za sobą dopiero parę dni treningów i trudno ich uznać za w pełni gotowych gotowych do gry. W dodatku podczas pierwszego kwadransa meczu goście stworzyli sobie tyle czystych sytuacji, że trudno nie myśleć o scenariuszu alternatywnym: po wykorzystaniu przez Cancelo czy Fernandinho jednej z nich grają już z poczuciem pełnego komfortu, ich akcje zazębiają się coraz bardziej, a kapitulacja zdemoralizowanych nieobecnością swojego lidera i ikony, będącego przedmiotem tylu spekulacji w kontekście transferu do City Harry’ego Kane’a, staje się bezwarunkowa.

Spokojnie, to tylko Manchester City. Oglądaliśmy to już tyle razy. Mają okazje, stwarzają sytuacje, dominują, imponują rozmachem rajdów po skrzydle Sterlinga, dryblingiem Grealisha, wizjonerstwem De Bruyne (kiedy pojawił się na boisku, przegrywającym piłkarzom Guardioli jakby ktoś podał dopalacze), stałymi fragmentami, po których stoperzy wchodzą w pole karne rywala – a potem dają się zaskoczyć szybkim atakiem i przegrywają. Z drugiej jednak strony wypada przecież oddać Tottenhamowi, że pomysł na grę Espirito Santo różnił się zasadniczo od czystego negatywizmu z czasów Jose Mourinho. Że nie było tutaj wyłącznie oddania inicjatywy, murowania bramki i czyhania na błąd – że była walka podejmowana znacznie wyżej, że było dużo więcej pressingu, odbiorów i przechwytów, a w związku z tym dużo więcej akcji kończonych strzałami w porównaniu z czasami poprzedniego trenera z Portugalii.

Łatwo się w takim momencie chwali młodych wychowanków, takich jak Skipp czy wybrany zasłużenie piłkarzem meczu Tanganga, doskonale radzący sobie na prawej obronie ze Sterlingiem i Grealishem, wygrywający wiele pojedynków jeden na jednego, a jeśli faulujący, to przecież nie na tyle ostro, by zobaczyć żółtą kartkę. Trudniej docenić występ kogoś takiego, jak Dele Alli: krytykowanego przez Mourinho i dzielącego opinię kibiców, bo jego błyskotliwe sztuczki prowadziły nieraz do strat. Anglik przepracował solidnie całe lato i efekty widać: na nowej pozycji, jednego z dwójki biegających między polami karnymi pomocników w ustawieniu 4-3-3, miał w nogach po zakończeniu spotkania najwięcej kilometrów, najlepiej wypadał także w statystykach czysto pressingowych. Zapewne w przyszłości obejrzymy także niejedną siatkę czy zgranie z klepki w jego wykonaniu, wczoraj jednak od jego przechwytu zaczynała się niejedna kontra Tottenhamu. A piłkarzy grających o niebo solidniej niż w czasach Mourinho było więcej, że wymienię tylko zazwyczaj nierównych, że będę eufemistyczny, Diera, Sancheza czy Reguliona.

Kluczem do zwycięstwa okazała się oczywiście szybkość, z jaką gospodarze potrafili przejść z obrony do ataku. Siła i kunszt, z jakimi Bergwijn i tytanicznie pracujący Moura umieli podholować piłkę w okolice pola karnego przeciwnika – a potem skuteczność Sona, który (co słusznie podkreślił po meczu Espirito Santo) już w pierwszej połowie znajdował się na świetnych pozycjach, tylko nie kończył akcji strzałem. Oraz, co z perspektywy kibica najprzyjemniejsze, zbiorowy wysiłek całej drużyny, w której pracę w defensywie rozpoczynali naprawdę zawodnicy ofensywni – co zresztą w końcu pełne trybuny White Hart Lane doceniały głośnym aplauzem.

O nowym trenerze Tottenhamu mówi się, że podobnie jak jego portugalski mentor lubi wznosić wokół swoich drużyn mury oblężonych twierdz – być może więc zamieszanie wokół przedłużającej się nieobecności Kane’a podczas okresu przygotowawczego pozwoliło mu zbudować wokół reszty zawodników przekonanie, że mają światu coś do udowodnienia (pamiętacie, jak Guardiola nazwał kiedyś Tottenham „zespołem Harry’ego Kane’a”? od tamtej pory często przegrywa z Tottenhamem grającym… bez Harry’ego Kane’a). Ale nie psychologiczne gierki zdecydowały wczoraj o sukcesie jego nowych podopiecznych, tylko koncentracja, waleczność i wyrachowanie – rozumiane jako potrzeba wyczekania na odpowiedni moment, by zaatakować, ale także jako umiejętność bezpiecznego dogrania meczu już po objęciu prowadzenia. Zauważmy: Hugo Lloris przez zaskakująco wiele minut pozostawał w tym spotkaniu bezrobotny. Zauważmy też: wypuszczanie z ręki prowadzenia było fatalną cechą Tottenhamu za czasów poprzednika, a o kończeniu meczów mocniejszym akcentem Espirito Santo mówił przed tygodniem po sparingu z Arsenalem.

Choć więc niby to tylko Manchester City, w dodatku na takim etapie sezonu, że o żadnych uogólnieniach nie może być mowy; choć przed nowym dyrektorem sportowym Fabio Paraticim (skądinąd: zasiadającym w trakcie meczów na ławce z całą drużyną i sztabem szkoleniowym) wciąż niejedno wyzwanie, bo takiego Auriera czy Sissoko naprawdę wypadałoby sprzedać, sprowadzając w zamian jeszcze jakiegoś obrońcę czy, ekhem, napastnika; choć wciąż nie wiadomo, jakie koszulki we wrześniu przywdziewać będą Kane oraz niepracujący na treningach wystarczająco ciężko Ndombele, trudno mi się było wczoraj wieczorem nie uśmiechać od ucha do ucha – mniej więcej tak, jak to robi pewien sympatyczny Koreańczyk. Tottenham jako twardy orzech do zgryzienia – poproszę o więcej.

Czyż nie dobija się koni?

Spróbujmy najpierw uporządkować fakty. Jest 23 grudnia, mamy 52. minutę i 21. sekundę ćwierćfinału Pucharu Ligi. Tottenham prowadzi ze Stoke 0:1 na zimnym i wietrznym, a w dodatku jeszcze deszczowym stadionie nazywanym niegdyś Britannia, obecnie zaś noszącym miano sponsorującej drużynę gospodarzy firmy bukmacherskiej. Znajdujący się przed własnym polem karnym Harry Winks podaje do truchtającego gdzieś w okolicy koła środkowego Dele Alliego, który odgrywa piętą z pierwszej piłki do biegnącego lewą stroną Sona, tak jak robił to dziesiątki razy w dziesiątkach meczów: z jednej strony efektownie, z drugiej przyspieszając grę, tyleż myląc przeciwników, co zachwycając fanów własnej drużyny. Nie patrzy oczywiście w kierunku Koreańczyka, bo na tym polega element tej sztuki: jeśli podanie trafi do adresata, jeśli od niego rozpocznie się akcja dająca kolejną bramkę Tottenhamu, będzie to ozdoba każdego pomeczowego skrótu, podobnie jak kilka innych zagrań Alliego w tym spotkaniu, na przykład podwójna siatka założona graczom Stoke w pierwszej połowie. Tym razem wprawdzie się nie udaje – rywale przejmują piłkę, ale nie wydaje się, by mogło to mieć jakiekolwiek konsekwencje dla drużyny z północnego Londynu. Jest 52. minuta i 23. sekunda: zawodnik Stoke przecina podanie Alliego, rusza z piłką do środka, gdzie Dele próbuje go powstrzymać, a po rykoszecie i próbie pressingu Sona futbolówka wraca na połowę Stoke, naciskany obrońca gospodarzy podaje do bramkarza (jest 52. minuta i 31. sekunda), który przyjmuje ją, rozgląda się i trzy sekundy później wykopuje w kierunku prawego skrzydła (dopiero od tego momentu akcję pokazują w pomeczowych analizach). Obrońcy Tottenhamu są ustawieni wysoko, ale od straty Alliego minęło już dziewięć sekund, piłka wciąż jest w strefie środkowej, a za jej linią znajduje się – prócz Llorisa – sześciu jeszcze zawodników gości. Boiskowe wydarzenia przyspieszają: akcja Stoke rozwija się prawą stroną, okazję do jej przerwania ma Dier, jednak daje się wyprzedzić, potem minimalnie spóźnia się Davies, potem znów Dier, a w końcu strzelec bramki dla Stoke Thompson ucieka Doherty’emu i wykorzystuje dośrodkowanie Browna. Od momentu, w którym Dele Alli próbował zgrania z klepki do Sona, minęły dwadzieścia cztery sekundy i doprawdy: wydaje się, że akurat jego nie sposób obciążyć winą za to, że Tottenham przestał w tym meczu prowadzić.

José Mourinho jest jednak odmiennego zdania. Bardzo szybko zdejmuje Anglika z boiska, a na pomeczowej konferencji przyznaje, że był na niego wściekły. Mówi, że piłkarz, który gra na tej pozycji co on, ma kreować grę własnej drużyny, a nie być przyczyną jej problemów, słowem: po nazwisku wskazuje winnego przejściowych (bo ostatecznie Tottenham wygrywa 1:3) kłopotów z awansem do półfinału. Ocenia Alliego ostrzej i surowiej niż Auriera, który w meczu z Leicester dał rywalom karnego, ostrzej i surowiej niż Llorisa, którego błąd w meczu z Crystal Palace przyniósł przeciwnikom wyrównanie, ostrzej i surowiej niż Diera i Daviesa, których niecelne podania i straty na własnej połowie wywoływały zamieszanie w szykach Tottenhamu podczas niejednego meczu tego sezonu.

Przyznam, że przecierałem oczy ze zdumienia, czytając relację z konferencji Mourinho. Niebanalne próby podań Alliego i jego gra bez piłki za plecami Harry’ego Kane’a były w pierwszej połowie przyczyną największych problemów Stoke, a po jego strzałach bramkarz gospodarzy miał najwięcej roboty. Zakładanie siatek rywalom, szybkie piruety i zwody, ale przede wszystkim zagrania z pierwszej piłki w sytuacji, gdy Tottenham ma coraz większe problemy ze sforsowaniem obrony zespołów świadomych, że jego największym atutem jest szybka kontra i nieskorych w związku z tym do jakiegoś przesadnego szturmowania bramki Llorisa, są bezcennym składnikiem ofensywnego arsenału drużyny, zwłaszcza jeśli inny nieschematyczny zawodnik środka pola, Tanguy Ndombele, akurat odpoczywa (w meczu z Leicester np., po kontuzji Lo Celso, prosiło się o wprowadzenie z ławki kogoś takiego jak Alli, cóż, skoro José Mourinho nie znalazł dla niego miejsca w aż dwudziestoosobowej kadrze na to spotkanie). Wydawałoby się, że każdy trener mający z takim zawodnikiem do czynienia, będzie raczej zachęcał go, by mógł w pełni wyrazić się na boisku, i będzie brał pod uwagę także fakt, że skoro dostaje szansę tak rzadko (to był dopiero piąty start Delego w sezonie, dwa razy zmieniono go już w przerwie), ma prawo nie czuć piłki tak idealnie jak zawodnicy grający od miesięcy w rytmie czwartek-niedziela.

Kariera 24-letniego Dele Alliego nie jest, jak pokazuje metryka, przesadnie długa, ale na swoje dwa tytuły młodego piłkarza roku i trzykrotny wybór do jedenastki roku Premier League pracował właśnie w ten sposób: zagraniami, które można uznać za przejaw bezczelności czy cwaniactwa, ale będącymi raczej świadectwem niedającej się okiełznać odwagi, żywiołowego instynktu, sprawiającego, że jego poprzedni trener Mauricio Pochettino porównywał go z dzikim koniem, a sir Alex Ferguson namawiał swoich kolejnych następców w Manchesterze United (z Mourinho włącznie), by ściągnęli młodzieńca na Old Trafford. Dele miał zaledwie 17 lat i dopiero co przyszedł z trzecioligowego MK Dons, kiedy w przedsezonowym sparingu z Realem Madryt założył siatkę samemu Modriciowi, później strzelał fenomenalne bramki nie tylko w najważniejszych meczach Tottenhamu w angielskiej ekstraklasie i w Lidze Mistrzów, ale także w reprezentacji Anglii, od debiutu na Stade de France po ćwierćfinał mundialu w Rosji. Zgraniem podobnym do tego, które nie trafiło do Sona podczas meczu ze Stoke, popisał się także w ostatniej minucie pamiętnego półfinału Champions League z Ajaxem – wtedy piłka trafiła do Lucasa Moury, który zdobył najważniejszą bramkę w najnowszej historii Tottenhamu. Wydawałoby się oczywiste, że nie wszystkie próby tego typu kończą się powodzeniem, ale zadaniem szkoleniowca jest spowodować, by piłkarz, który potrafi je podjąć, czuł, że może sobie na to pozwolić.

Jasne: kiedy José Mourinho zostawał jego trenerem, Alli był kompletnie bez formy, ale to samo można powiedzieć o większości jego kolegów z Tottenhamu. I można się zastanawiać, czy – zwłaszcza w tym sezonie – dostał wystarczająco wiele szans, by tę formę odbudować. W meczu ze Stoke z pewnością nie zawiódł, ba: należał do wyróżniających się graczy gości. Z pewnością też nie zawalił bramki. Dlaczego zatem Mourinho postanowił publicznie go skrytykować? Czy możemy uznać, że to tylko taki sposób na motywowanie Anglika, owszem: konfrontacyjny, ale przecież w stylu charakterystycznym dla Portugalczyka, który już po przyjściu do Tottenhamu na pierwszym treningu trącił Alliego w pierś, pytając: „Czy jesteś Dele, czy jego brat?” i dodając po usłyszeniu odpowiedzi: „No to graj jak Dele”.

Otóż w meczu ze Stoke Dele próbował grać jak Dele. I późniejszy atak Mourinho więcej miał do czynienia z mroczną stroną natury szkoleniowca niż z rzekomą odpowiedzialnością piłkarza za stratę gola. Jakoś tak się dzieje w trakcie pracy Portugalczyka w kolejnych klubach, że wśród zawodników, których mu powierzono, pojawiają się czarne owce. W Madrycie pierwszą ofiarą był niekryjący wątpliwości wobec niektórych zachowań trenera Casillas, ale piłkarzy, których Mourinho oskarżał o mniej lub bardziej wydumane błędy, psucie atmosfery, utrudnianie mu pracy itd., było więcej. Podczas drugiego pobytu w Chelsea często krytykował jednego z najlepszych w drużynie Hazarda, a w końcu o zdradę oskarżał już większość piłkarzy. O tym, co słyszał od niego w Manchesterze Luke Shaw szkoda gadać, a tu również Anglik nie był jedyny i refren, w którym winę za nienajlepsze wyniki ponosił nie szkoleniowiec, tylko niesłuchający jego poleceń zawodnicy, powtarzał się w ustach Mourinho z niepokojącą regularnością.

Na razie towarzyszymy drugiemu sezonowi jego pracy w Tottenhamie – w drugim sezonie szkoleniowiec ten zwykł wygrywać ze swoimi drużynami jakieś trofeum i także teraz wydaje się, że jest na dobrej drodze. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jego droga do sukcesu wiąże się również ze złożeniem w ofierze samopoczucia i formy któregoś z Bogu ducha winnych zawodników. Prezes Tottenhamu Daniel Levy, jak widzieliśmy w serialu Amazonu „All or Nothing”, wpatrzony jest w portugalskiego szkoleniowca jak w obraz, ale powinien jednak zaniepokoić się faktem, że rynkowa wartość Dele Alliego – dwa-trzy lata temu ocierająca się pewnie o sto milionów funtów – leci w ostatnich miesiącach na łeb na szyję. Już nie mówię o tym, że z czysto piłkarskiego punktu widzenia walcząca na czterech frontach drużyna potrzebuje jak najszerszej kadry zmotywowanych piłkarzy, nawet jeśli wiem, że Mourinho zawsze wolał stawiać na wąską grupę kluczowych zawodników.

O „dzikim koniu” od dawna nie ma już mowy – nie tylko dlatego, że Mourinho porównuje (nie pierwszy raz zresztą, bo robił to również w Chelsea, kiedy podkreślał niegotowość drużyny do wzięcia udziału w walce o mistrzostwo kraju) swoich podopiecznych do źrebaków. Nie wiedzieć kiedy Dele Alli, jeden z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia, przez dobrych parę lat porównywany do Gerrarda, Lamparda czy Scholesa, stał się kozłem ofiarnym.

PS Oczywiście nie wykluczam, że w styczniu szykujący się ponoć do podjęcia pracy w PSG Pochettino wybawi Anglika z kłopotów i sprowadzi go do Paryża, ale z punktu widzenia kibica Tottenhamu marne to pocieszenie.

Efekt VAR

Gdyby nie kontuzja Andre Gomesa, czerwona kartka dla Sona i fakt, że grający w dziesiątkę piłkarze Tottenhamu wypuścili kolejne w tym sezonie prowadzenie, przedłużając zarazem serię niewygranych na wyjeździe meczów w Premier League do dwunastu, mielibyśmy właściwie dwa tematy do dyskusji. Pierwszy to forma Christiana Eriksena, kolejny już mecz z rzędu najsłabszego w Tottenhamie – w ciągu ponad stu minut gry Duńczyk nie miał ani jednego dryblingu, nie wypracował kolegom ani jednej szansy, nie oddał ani jednego strzału, nie miał ani jednego przechwytu i ani jednego udanego wślizgu, za to stracił piłkę szesnaście razy; doprawdy wydaje się, że lojalność Mauricio Pochettino wobec jednego z najlepszych jeszcze rok temu rozgrywających w Premier League jest zbyt wielka, zwłaszcza że Giovanni Lo Celso od kilku tygodni wydaje się gotowy do gry. Temat drugi to forma tak krytykowanego w ostatnich dniach Dele Allego, który przełamał się w końcu, wykorzystując podanie Sona, mijając obrońców i strzelając bramkę mogącą dać Tottenhamowi zwycięstwo. Widać było z jego „cieszynki”, jaki ciężar spadł z ramion młodego Anglika.

Ale straszliwa kontuzja Gomesa – efekt raczej pecha niż brutalności któregokolwiek z zawodników Tottenhamu (co przyznawał także na pomeczowej konferencji trener Evertonu) – odsyła kwestie lecącej na łeb na szyję formy Eriksena czy rosnącej formy Allego na daleki margines. Po tym, co się stało na Goodison Park, trzeba przede wszystkim rozmawiać o VAR. Zanim doszło do incydentu, po którym piłkarz gospodarzy złamał nogę, mecz przerywano bodaj czterokrotnie, sprawdzając, czy Son nie został sfaulowany w polu karnym Evertonu, czy Dele nie zagrał piłki ręką we własnym polu karnym (no zagrał, cholera jasna…) i czy Sanchez albo Davies nie faulowali Richarlisona. Przerwa goniła przerwę, a w głowach piłkarzy kotłowało się od niemogących znaleźć ujścia emocji – jedna z przerw była zresztą podwójna, bo decyzję raz już przez VAR podjętą, sprawdzano ponownie, gdy sędziowie dostali jeszcze powtórki z innego ujęcia kamery. Doprawdy, zatęskniłem za czasami, w których nie było żadnych powtórek wideo, a omylność arbitra należała do piłkarskiego spektaklu na równi z omylnością bramkarza czy napastnika.

Tak, wiem. W zasadzie i dziś można by powiedzieć, że omylność arbitra należy do piłkarskiego spektaklu. Nie pojmuję, dlaczego Everton nie dostał karnego po ręce Allego. Nie pojmuję też (choć ogromnie mi żal Gomesa), dlaczego po żółtej kartce, którą najpierw pokazał mu Martin Atkinson, Son dostał jeszcze czerwoną.

Problem z VAR-em jest jednak większy niż proste pomyłki. Sędziowie sięgają po niego tak często, przerwy w grze trwają tak długo, a decyzje w końcu podjęte pozostają tak kontrowersyjne, że jedynym efektem jest zamiana biegających po boisku piłkarzy, i tak odczuwających presję wyniku czy (patrz pod Granit Xhaka i obelgi, których wysłuchiwał w ostatnich meczach Arsenalu) presję trybun, w tykające bomby.

Przed epoką VAR-u angielski arbiter (piszę „angielski”, bo wiem, że w wielu krajach Europy radzą sobie z tym lepiej) pozostawał kimś zdolnym do zaprowadzenia spokoju na boisku; cieszył się dobrą relacją z zawodnikami, potrafił rozładować napiętą sytuację kartką, reprymendą, a czasem zwyczajnym żartem. Rozsądzał konflikty, zaprowadzał spokój, podejmował decyzje, które studziły gorące głowy. Był czynnikiem stabilizującym sytuację. Dziś Martin Atkinson i ludzie wykrzykujący mu do ucha niejasne komunikaty – sytuację na Goodison Park zdestabilizowali.

Nie twierdzę oczywiście, że była to bezpośrednia przyczyna kontuzji Andre Gomesa, straszliwego bólu Portugalczyka i łez jego kolegów z obu drużyn. Twierdzę, że atmosfera, w jakiej piłkarze biegali po boisku w siedemdziesiątej ósmej minucie, była daleka od normalnej. Zawodnikowi Evertonu życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia i na boisko, ale nam wszystkim życzę jak najszybszego ogarnięcia przez władze Premier League problemu, który nieoczekiwanie wyrósł na najważniejszy w najlepszej podobno lidze świata.

Cudowny chłopak

Najlepsze, że oni wcale nie grali dobrego meczu, a raczej, że wielu z nich zagrało poniżej poziomu, do którego zdążyli nas przyzwyczaić. Dembele był wolniejszy niż zwykle – zamiast przenosić akcje sprzed własnego pola karnego pod bramkę rywali, w pierwszej połowie gubił się i wikłał w bezproduktywnych raczej zwarciach. Osamotniony po lewej stronie Davies zostawiał Mosesowi hektary wolnego miejsca (Alonso w pierwszej fazie meczu również zaskakująco łatwo przedzierał się prawą). Sona w zasadzie nie było – ani wtedy, gdy grał na środku, ani po zmianie pozycji z Lamelą i zejściu na prawą. O postawie Llorisa przy golu dla Chelsea nie ma co nawet mówić (to był jego czwarty błąd w tym sezonie, skutkujący utratą gola, tylko Begović i, ekhem, Cech, zrobili więcej), a Sanchez, jak zwykle, interwencje kapitalne i ofiarne przeplatał chwilami gapiostwa; po tym, jak Alderweireld grał już nie tylko w Pucharze Anglii, ale i meczach reprezentacji Belgii, w meczu o taką stawkę doprawdy wolałbym widzieć raczej jego.

Widać z tego, że problemy Chelsea są dużo poważniejsze – zarówno te natury ogólnej, kryzysu formy ostatnich miesięcy i spekulacji wokół przyszłości trenera, jak bieżące, związane choćby z nieobecnością w wyjściowym składzie Courtois i Pedro czy brakiem wartościowych zmienników na ławce. O podaniach Fabregasa można powiedzieć mnóstwo dobrego, ale nikt się chyba nie spodziewał, że Hiszpan będzie w stanie nawiązać walkę z niezmordowaną drugą linią Tottenhamu. Również Hazard, często podwajany przez rywali, odbijał się od nich jak piłeczka. O akcji, która przyniosła gościom wyrównanie warto byłoby mówić nawet bez arcydzielnego uderzenia Eriksena: o tym, jak Davies z Allim przycisnęli Mosesa przed polem karnym Chelsea, jak odwojowali piłkę i jak z sytuacji beznadziejnej zrobiła się znakomita. Podobnie komplementować można tytanicznie pracującego Lamelę: żaden inny zawodnik nie miał tylu wślizgów, żaden inny nie biegał tak między rywalami, żaden inny, dodajmy, nie używał tak często łokci w sytuacjach nieoczywistych. To dziś jedna z kluczowych różnic między tymi dwiema drużynami – ta północnolondyńska kolejny już sezon świetnie wie, co robi, i o co gra. Od tamtej „bitwy na Stamford Bridge”, kiedy goście stracili panowanie nad sobą i resztki szans na odebranie Leicester mistrzostwa kraju, minęła epoka; szczerze mówiąc ów mecz wydaje się równie odległy jak tamten sprzed 28 lat, ostatni wygrany tutaj przez Tottenham w lidze. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że w składzie Chelsea nie ma już tych wszystkich speców od ogrywania Tottenhamu; speców, których symbolem mógłby być chociażby John Terry. Coś pękło, coś się skończyło.

Zostawmy jednak Chelsea z jej kłopotami, niechże na ratunek przychodzą Guus Hiddink albo Carlo Ancelotti. Skupmy się na tym, o którym głośno było przez cały miniony tydzień, z racji tego, że w reprezentacji Anglii pierwsze skrzypce grali inni zawodnicy, i że jej selekcjoner uznał za stosowne przestrzec go w kwestii miejsca w wyjściowej jedenastce podczas zbliżających się mistrzostw świata. Zauważmy: jeśli zsumować gole i asysty z tego sezonu, Dele Alli ma ich 24, o 6 więcej od tego, który wypchnął go ze składu Anglików, Jessego Lingarda. Czy naprawdę można mówić o słabszej formie piłkarza, który zdobywa bramki w momentach i meczach absolutnie kluczowych, wszystko jedno – z Realem, czy z Chelsea? Który wykazuje się takim opanowaniem, taką koordynacją i taką techniką, zarówno obiegając Azplicuetę i dochodząc do długiego, przypominającego nieco podania Alderweirelda, zagrania Erica Diera, jak potem przyjmując piłkę i następnie przerzucając ją nad Caballero? Który odnajduje się później w polu karnym, jako pierwszy dopadając do piłki, przekładając ją – mimo gęstniejącego tłoku – z prawej na lewą nogę i strzelając trzeciego gola dla Tottenhamu? Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś Mauricio Pochettino mówił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii. O tym, jak Argentyńczyk prowadzi swoją młodą gwiazdkę, jak konsekwentnie ją wspiera na konferencjach prasowych po kolejnych żółtych kartkach za symulowanie, jak mobilizuje go mówiąc choćby, że uważa go za najlepszego 21-latka na świecie, można by napisać niejedno. Dziś Alli zagrał setny mecz w Premier League – spotkałem gdzieś statystykę, mówiącą, że w trakcie tych stu spotkań przyłożył się do sześćdziesięciu bramek dla Tottenhamu. Ciąg dalszy nastąpi.

O ileż przyjemniej niż o jednostkach mówić jednak o drużynie. Pochettino opowiadał po meczu, że w przerwie skupił się na znalezieniu piłkarzom lepszych pozycji – tak, żeby ściślej współpracowali, szybciej operowali piłką, byli nieco bardziej agresywni i lepiej przechodzili z fazy obrony do ataku (w tym punkcie w trakcie pierwszej połowy Chelsea niewątpliwie biła ich na głowę). Dobre to było: przejście Eriksena z lewej do środka, Lameli z prawej na szpicę, Allego z „dziesiątki” na lewą stronę i Sona ze szpicy na prawą; żeby wygrać, nie trzeba było wcale Harry’ego Kane’a. Mit, że mamy do czynienia z zespołem jednego piłkarza, runął już jakiś czas temu, ale dziś padły kolejne: o niezdobytym Stamford Bridge, o tym, że Tottenham ma kiepskie wyniki w meczach z bezpośrednimi rywalami, i że Alli jest w kiepskiej formie. Niby wiem, że z tą drużyną wszystko wydaje się możliwe, niemniej zaryzykuję to zdanie: wygląda na to, że trzeci rok z rzędu zagra w Lidze Mistrzów – w Anglii tylko Manchester City w tym czasie prezentuje podobną formę, a inwestycji obu drużyn nie sposób przecież porównać. On jest magikiem, ty wiesz, śpiewają kibice o Mauricio Pochettino i mają cholerną rację.