Archiwa tagu: Loew

Kiedy nie wygrywają Niemcy

W meczu z Koreą Południową, niezależnie od wszystkich słów krytyki, jakie spadły po nich w ostatnich godzinach, Niemcy stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać.

Czekam i czekam na tekst, który wyjaśni przyczynę niemieckiej porażki – i takiego tekstu nie znajduję. Od chwili odpadnięcia Niemców z mundialu upłynęły już długie godziny, mecz z Koreańczykami, podobnie zresztą jak spotkania poprzednie, przenicowano na każdą stronę, dowiedzieliśmy się choćby i tego, że Mesut Oezil, który zdaniem wielu w ogóle nie powinien był wracać do pierwszego składu, wykonał w jego trakcie aż siedem podań kluczowych. Ciekawe. Podobnie jak ciekawe są uwagi o niezabraniu przez Joachima Loewa na mundial szybkiego i grającego bezpośrednią piłkę Leroya Sane z Manchesteru City. O tym, że selekcjonerowi Niemców nie udało się zintegrować w jeden zespół starych mistrzów i młode wilczki, z którymi wygrywał Puchar Konfederacji. Że byli zbyt pewni siebie, zbyt rozluźnieni, może zbyt już nasyceni, co jednak dziwne, zważywszy właśnie na liczbę młodych twarzy w drużynie. Że ci młodzi nie walczyli o swoje, z góry pogodzeni z rolą rezerwowych. Że kiepskie wyniki i kiepska forma prezentowana podczas przedmundialowych sparingów nie zdołały ich przebudzić. Że – zwłaszcza w pierwszym meczu z Meksykiem, czemu z pewnością nie sposób odmówić słuszności – nie zadbali o należytą równowagę między defensywą a atakiem: że w trakcie meksykańskich kontrataków tych kilku obrońców nie miało wsparcia powracających graczy z pierwszych linii. Że zmian w składzie – szczególnie jednak przed meczem z Koreańczykami – było zbyt wiele, czego pośrednim dowodem były zresztą szybko, bo już w przerwie dokonywane korekty. Że, co brzmi wręcz niewiarygodnie, mieli aż nadmiar bogactwa i nie wiedzieli, jak go wykorzystać; że zgubił ich nadmiar równie dobrych, wydawałoby się, możliwości personalnych. Że – to będzie zresztą uwaga natury generalnej – nie od dziś wyczerpuje się w futbolu formuła oparta o sterylne posiadanie piłki; że już w czasach schyłkowej Barcelony Pepa Guardioli znajdowano na nią receptę, zwłaszcza gdy drużyna prowadząca grę robiła to w tak statecznym tempie, jak wczoraj Niemcy (uwierzycie, że w meczu z Koreą zagrali tylko jedną prostopadłą piłkę?!). Że, jednym słowem, zabrakło Sturm und Drang.

Chyba o żadnej innej drużynie nie przeczytałem tylu ciekawych tekstów, co właśnie o Niemcach –  spora w tym zasługa Michała Treli z „Przeglądu Sportowego”. Wydawali się symbolem nie tylko solidności i kreatywności, ale również nowoczesności – w jednym z artykułów Treli znalazłem historię o tym, jak przy pomocy serwisu WhatsApp sztab trenerski wymieniał się z zawodnikami filmami i informacjami na temat rywali, co pozwoliło zauważyć (zrobił to obrońca Jerome Boateng), że Cristiano Ronaldo ma tendencję do uciekania od obrońcy w określoną stronę zależnie od tego, w jaki sposób patrzył na nadlatującą piłkę, nade wszystko jednak: co integrowało grupę. Mieli wybitne indywidualności (naprawdę zbyt wiele?), z reżyserem gry i bohaterem meczu ze Szwedami Tonim Kroosem na czele. Mieli wybitnego trenera, o którym mówi się, że jest wdzięcznym partnerem rozmów pani kanclerz Angeli Merkel.

Dziwna rzecz: inaczej niż z Hiszpanią przed czterema laty, Włochami sprzed lat ośmiu czy nawet Francją sprzed lat szesnastu (wszystko to są drużyny, które jako obrońcy tytułu mistrzowskiego nie były w stanie wyjść z grupy na kolejnym turnieju), i inaczej niż z Polską na tym mundialu, trudno tu mówić o wyczerpaniu się jakiegoś naturalnego cyklu: większość reprezentantów Niemiec to wciąż zawodnicy, którzy mogą myśleć, że najlepsze lata kariery jeszcze przed nimi. Dlaczego więc?

Jak powiadam: przeczytałem o tym mnóstwo tekstów, a większość z nich analizowała problemy mentalne niemieckiej drużyny. Bardzo możliwe, że wszystko to prawda, ale mam też swoją cichą hipotezę. W meczu z Koreą Południową, niezależnie od wszystkich słów krytyki, jakie spadły po nich w ostatnich godzinach, Niemcy stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać. O tym, że nie padły gole, decydowały centymetry. To, że piłka spadła na szyję, a nie na głowę Matsa Hummelsa. To, że opadła na poprzeczkę, a nie tuż pod nią. To, że końcami palców sięgnął jej koreański bramkarz. Centymetry dzieliły Niemców od tego, by zrobić to, co zrobili tyle razy w życiu. Z komputerowej analizy tzw. oczekiwanych goli (opiera się o rachunek prawdopodobieństwa, z jakim strzał oddany z danego miejsca i w określonych okolicznościach kończy się bramką) wynikało, że powinni trafić do siatki co najmniej dwukrotnie.

Inna sprawa, że podoba mi się w Niemcach to, że rozmowa o odpadnięciu z turnieju odbywa się u nich w atmosferze wolnej od nagonki, a kwestia pozostania Joachima Loewa na posadzie selekcjonera będzie przede wszystkim jego własną decyzją. To akurat ważna lekcja dla nas: porażka i kryzys (zwłaszcza wolne od atmosfery polowania na czarownice) jest szansą na rozpoczęcie nowego etapu.

Mundial 2018: siła spokoju

Historia dzisiejszego zwycięstwa Niemców nad Szwedami jest oczywiście historią z morałem. Morałem, który stosuje się do jutrzejszego meczu Polaków.

Piłka to taki sport, w którym grają dwadzieścia dwie osoby (jeśli ktoś dostanie czerwoną kartkę to dwadzieścia jeden), a na końcu dzieją się najpiękniejsze rzeczy. W doliczonym czasie gry, kiedy jedni w zasadzie powinni być już pewni zwycięstwa, a drudzy ze spuszczonymi głowami szukać najlepszych wytłumaczeń klęski – w przypadku Niemców tym straszliwszej, że dotyczącej aktualnych wciąż mistrzów świata – los nagle się odwraca. W jedną sekundę ktoś niweczy wysiłek dziewięćdziesięciu kilku minut. W jedną sekundę ktoś, kto przez dziewięćdziesiąt kilka minut bił głową w mur, nagle czuje, że mur rozsypał się w gruzy. Jak to napisał Dariusz Kosiński, jakby nie było, teatrolog? „Piękno piłki nożnej, które w tym momencie zbliża się do porażającego piękna greckiej tragedii, polega właśnie na tym, że trwające długo wysiłki mogą zostać w każdej chwili zniweczone, a los (nazwa używana tu w pełni świadomie i jak najsłuszniej) zawsze może się odwrócić”.

Tylko żeby tak mogło się stać, trzeba w to wierzyć. Dać losowi szansę. Czasami robiąc dokonując zmiany personelu i ustawienia, czasami trwając przy swoich przekonaniach na temat słuszności obranego stylu gry. Akurat w przypadku Niemców kluczem do sukcesu okazało się jedno i drugie – i nie ma w tym wcale sprzeczności.

Zmiana polegała na posadzeniu na ławce aż czterech zawodników z przegranego meczu z Meksykiem, z czego dwóch – Sami Khedira i Mesut Ozil – wydawało się należeć do kategorii nieusuwalnych. Trwanie przy swoim to wciąż gra oparta o posiadanie piłki i cierpliwe rozgrywanie akcji na połowie przeciwnika, próba „wzięcia go na karuzelę”, jak powiedział kiedyś sir Alex Ferguson o doświadczeniu rywalizacji z Barceloną Guardioli. W ciągu pierwszych dziesięciu minut Niemcy wymienili 122 podania, dosłownie wjeżdżając w szwedzkie pole karne – i znów narażając się przy tym na kontry, z których jedna mogła (a może wręcz powinna była) zakończyć się rzutem karnym i czerwoną kartką dla Boatenga, druga zaś dała Szwedom prowadzenie po golu Toivonena. Czy tylko ja odniosłem wrażenie, że strzelec bramki (przez cały sezon ligowy we Francji nie trafił ani razu, a tu pokonał bramkarza mistrzów świata) był zaskoczony tym, co się stało?

Niemcy w każdym razie nie wyglądali na wytrąconych z równowagi. Ich selekcjoner, Joachim Loew, wydawał się spokojny zarówno kiedy schodził na przerwę przy stanie 0:1, jak kiedy na drugie czterdzieści pięć minut wprowadzał na boisko Mario Gomeza, dokonując przesunięć poszczególnych zawodników w ofensywie (Muller z prawej do środka, Werner na lewo, co okazało się później jednym z kluczy do zwycięstwa), i wtedy, kiedy Reus zdobywał wyrównującą bramkę, i przez następne minuty, kiedy niemieckie oblężenie szwedzkiej bramki nie przynosiło kolejnych efektów. Nawet wtedy, gdy Boateng wyleciał ostatecznie z boiska (sprawiedliwości stało się zadość?), pozostawał niewzruszony. No, może gdy Olsen bronił główkę Gomeza, a potem Brandt trafiał w słupek, wzniósł oczy ku niebu, ale nadal czekał na kolejną szansę – podobnie jak jego piłkarze. Jest jednym z licznych paradoksów futbolu, że zwycięstwo Niemców zapewnił zawodnik, do którego można by mieć pretensje o słabszą grę – Toni Kroos.

Historia tego zwycięstwa jest historią z morałem także z powodu, nazwijmy to, polskiego kontekstu. „Dlaczego miałbym stracić wiarę w moich kluczowych piłkarzy? – mówił Loew na przedmeczowej konferencji. – Moje fundamentalne zaufanie do nich nie zostało naruszone przez jeden mecz. Oczywiście, jeden czy drugi może trafić na ławkę, ale wciąż im ufam, ponieważ wciąż prezentują bardzo wysoki poziom. Formułowanie do nich pretensji byłoby fatalne. Oczywiście, że tego nie zrobię”.

Dla mnie ten komunikat jest jasny: posadzenie na ławce rezerwowych zawodnika rangi, dajmy na to, Piszczka czy Błaszczykowskiego (Oezil rozegrał 26 meczów z rzędu na wielkich turniejach w wyjściowej jedenastce…), nie oznacza wotum nieufności i nie jest dowodem na to, że selekcjoner popadł w histerię czy stracił głowę. On zna swoich piłkarzy, wie, co potrafią, ale też ile mogą dać ci, którzy dotąd uchodzili za zmienników – i którzy, w przypadku Niemców, tak świetnie wypadli na ostatnim Pucharze Konfederacji. Odświeżenie drużyny, której trzon grał ze sobą zbyt długo, było błogosławione. A przecież nie odbywało się w atmosferze szukania winnych i polowania na czarownice. Oezil i Khedira wciąż pozostają drużynie potrzebni.

Loew mówił jednak coś jeszcze: „Nie ma powodów, byśmy po jednej porażce stracili wiarę w nasze idee. To i owo poprawimy, ponazywamy błędy, ale nie zmienimy stylu gry”. O tym, jak zawahanie się w trakcie turnieju może być kosztowne, przekonał się w półfinale Euro 2012 – drugi raz tego błędu nie popełnił. Po cichu myślę wprawdzie, że czasy drużyn aż tak przywiązanych do gry opartej o posiadanie piłki już przeminęły, ale o tym zdążymy jeszcze podyskutować przy okazji następnych rund. Na razie myślę, że polskiego stylu gry w meczu z Senegalem tak naprawdę nie zobaczyliśmy, więc zamiast go zmieniać, Adam Nawałka może go po prostu piłkarzom przypomnieć.