Archiwa tagu: LVG

Van Gaal w górę i Rodgers w dół

O jedną porażkę za daleko? Media przykładają nóż do szyi Brendana Rodgersa mniej więcej z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze dwa miesiące temu kwestionowały kiepskie, ba: najgorsze w historii występów w Premier League, rozpoczęcie sezonu Manchesteru United. Czytacie tego bloga wystarczająco długo, żeby znać stosunek gospodarza do pochopnego zwalniania menedżerów, czytacie na tyle uważnie, żeby pamiętać, iż opisywał lanie, jakie Liverpool sprawił na tym stadionie gospodarzom marne 9 miesięcy temu. Co najważniejsze: oglądaliście dzisiejszy mecz, a zapewne także poniedziałkowe spotkanie Southampton-MU, więc widzieliście, że bronić nie umieją się obie drużyny (Gary Neville po tym, jak Czerwone Diabły cudem wykręciły się od porażki z dominującym absolutnie Southamptonem, mówił, że czeka nas pojedynek z ligi niedzielnej, czytaj: amatorskich rozgrywek, w których panowie z brzuszkami nie nadążają z żadnym wślizgiem. Faktycznie zresztą, spóźnionych wślizgów i idących za tym żółtych kartek było całkiem sporo.

Miał więc Manchester United dużo szczęścia, i w poniedziałek, i dzisiaj. Wtedy 3 strzały na bramkę (przy 15 Southamptonu) i dwa gole. Teraz 11 strzałów, większość zresztą w końcówce (przy 19 Liverpoolu) i trzy bramki. Atakujący gości wielokrotnie znajdowali sobie miejsce pomiędzy trójką obrońców – sam wprowadzony po zejściu Lallany Balotelli mógł strzelić trzy gole, ale minimalnie pudłował bądź powstrzymywał go fantastyczny de Gea. Zanim zaczęły padać bramki dla MU – druga, przyznajcie, w okolicznościach kontrowersyjnych, bo spalony Maty był gigantyczny – świetną sytuację miał powstrzymany przez Hiszpana Sterling. To był pierwszy kluczowy moment, kolejny nadszedł tuż po przerwie, gdy de Gea obronił strzał Balotellego. Fakt, że piłkarzem meczu, w którym jedna z drużyn strzeliła trzy gole, został ostatecznie jej bramkarz, coś w końcu mówi.

Może jednak nie ma co wybrzydzać, kiedy podopieczni Louisa van Gaala wygrali właśnie szósty mecz z rzędu. Taka seria, że będę mówił oczywistości, niezdarzająca się często, ma ogromne znaczenie dla atmosfery w zespole, pewności siebie zawodników, wiary w nowego trenera – kiedy w kolejnym spotkaniu zdarzy im się np. przegrywać do przerwy, trener będzie się miał do czego odwołać. A że w zwycięstwie pomógł błąd sędziego liniowego, piłkarze MU nie będą już pamiętać – w nieskończoność będą za to wspominać trzeciego gola, po kontrze jak za czasów Aleksa Fergusona: szybkiej, granej szeroko, cholernie bezlitosnej.

Oczywiście nie byłoby tej bramki bez błędu Dejana Lovrena. Siedząc nad wielkim tekstem o Pepie Guardioli do świątecznego „Tygodnika Powszechnego” nie miałem czasu dłubać w tabelkach, ale podejrzewam, że kupiony za 20 milionów z Southamptonu stoper przewodzi już w ligowej statystyce indywidualnych błędów prowadzących do utraty gola, i nie zdziwiłbym się, gdyby Brendan Rodgers zrezygnował na jakiś czas z jego usług, tak samo jak zrobił to z Simonem Mignoletem (inna sprawa, że zmiennik Belga, Brad Jones, nie popisał się przy pierwszym golu dla MU). Tylko czy ma wielkie pole manewru? Czy jego dzisiejszych planów, tak samo jak w przypadku van Gaala ufundowanych na trzyosobowej defensywie, nie pokrzyżowała kontuzja Johnsona? Czy amerykańscy właściciele kupią mu jeszcze jednego obrońcę po tym, jak kosztowne transfery Lovrena, a wcześniej np. Sakho, okazały się aż tak nieudane?

Gry trójką obrońców piłkarze van Gaala wciąż się uczą (trudno się dziwić: z Southamptonem zestawiono ją z kompletnie innych zawodników…), ale w takim meczu jak dzisiejszy pozwoliła ona szaleć na skrzydłom Valencii i Youngowi – szczerze mówiąc zapomniałem już, że potrafią prezentować się tak dobrze, zwłaszcza ten pierwszy. W połączeniu z błyszczącymi w środku pola Rooneyem i Matą, z szybkością młodego Wilsona (narzekał ktoś niedawno, że MU traci tożsamość, zamieniając się w korporacyjny produkt, a tu proszę: wychowanek zamiast siedzącej na ławce megagwiazdy…), odnalezioną skutecznością van Persiego i spokojem Carricka daje to drużynę wyprowadzoną z Moyesowskiej smuty (a przecież panowie di Maria, Herrera, Falcao czy Rojo wciąż pozostają w rezerwie albo się leczą). Co do Rodgersa: wciąż szuka rozwiązań na wyjście z kryzysu i nie wszystkie te poszukiwania (np. ustawienie Sterlinga na szpicy) zasługują na krytykę. Zgoda: odpadł z Ligi Mistrzów i – sądząc z bieżącej sytuacji w tabeli – będzie mu ciężko do niej wrócić, ale zwalnianie go z pracy byłoby ostatnią rzeczą, której Liverpool potrzebuje.

Oczywiście powinien wygrać we środę z Bournemouth…

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Szczęście w nieszczęściu Louisa van Gaala

Louis van Gaal w piątek: „Nade wszystko nie chcemy czerwonej kartki – w dziesięciu przeciwko jedenastu trudno wygrywać mecze”. Po przeczytaniu takiego zdania, po poświęceniu tej kwestii akapitu w przedmeczowej zapowiedzi, wiesz już, o czym najpierw będziesz pisał po meczu. To, że Chris Smalling przeszkadzał Hartowi w wybiciu piłki, zamiast jak najszybciej wracać na swoją pozycję w defensywie, było aktem czystej głupoty, której w piłce nożnej nie chcemy oglądać – a już na pewno nie chce oglądać jej taki perfekcjonista, jak obecny trener Manchesteru United.

Tym bardziej, że nieodpowiedzialnych zachowań było w jego drużynie więcej. Pomijając nawet faul Smallinga na Milnerze, po którym obrońca MU wyleciał z boiska, i zostawiając jeszcze przez chwilę na boku postawę sędziego: co zrobił Fellaini po tym, jak w pierwszej połowie wywrócił w polu karnym Aguero? Otóż zamiast cieszyć się w duchu, że Michael Olivier nie zauważył jego przewinienia, pochylił się nad rywalem i zaczął na niego wrzeszczeć. Jak powiedział po meczu van Gaal o Smallingu: nie możesz robić takich rzeczy…

Ale mecz, który Manchester United kończył w dziesiątkę, w dodatku z obroną w składzie Valencia, McNair, Carrick, Shaw, nie zostawia Louisowi van Gaalowi jedynie złych wspomnień. W ciągu ostatnich dwudziestu minut spotkania na Etihad jego grający w dziesiątkę podopieczni zepchnęli rywala do defensywy, tym bardziej desperackiej, im bardziej na boisku brakowało oszczędzanych już na środowy mecz Ligi Mistrzów Milnera i Aguero. W środku pola ciężko pracowali Fellaini z Rooneyem, z pewnością oferującym w tym miejscu więcej niż Juan Mata (fantastyczny rajd kapitana MU z końcówki meczu zasługiwał na wykończenie lepsze niż strzał di Marii, obroniony przez Harta – analogicznie w pierwszej połowie świetne dośrodkowanie di Marii zasługiwało na lepsze wykończenie niż to, które zaprezentował Januzaj), przed obroną rozdzielał piłki i rozpoczynał ataki Daley Blind, na bramce jak zwykle niezawodny był David de Gea (dwie świetne interwencje w pierwszej połowie), a i duet Carrick-McNair radził sobie lepiej niż Rojo (zanim zszedł z kontuzją gubił się fatalnie przy Aguero i śmiało mógł również obejrzeć czerwoną kartkę) ze Smallingiem. Trzykrotne przymknięcie przez sędziego oczu na faule Czerwonych DIabłów we własnym polu karnym pozwalało stosunkowo długo utrzymywać na Etihad korzystny wynik. Rzeczywiście: gdyby nie głupota Smallinga…

Co powiedziawszy nie mogę się nie zadumać nad podwójnymi standardami, z jakimi traktujemy poszczególnych trenerów. Van Gaal ma po dziesięciu kolejkach o trzy punkty mniej niż przed rokiem David Moyes, zajmuje dziesiąte miejsce w tabeli i nie wygrał jeszcze meczu na wyjeździe. W obronie zamiast organizatorów i liderów ma wchodzącą dopiero do drużyny młodzież lub zawodników uczących się dopiero Premier League. Jest odpowiedzialny za najgorszy ligowy start Manchesteru United od 1986 roku, i to mimo gigantycznych inwestycji poczynionych tego lata (ktoś policzył, że dzisiejszy wyjściowy skład MU to najdroższa jedenastka rozpoczynająca mecz w historii angielskiej ekstraklasy: w czerwonych koszulkach biegało jakieś ćwierć miliarda funtów), co nie przeszkadza nam zachowywać spokój, doszukiwać się w grze MU pozytywów, z cierpliwością i szacunkiem słuchać tłumaczeń menedżera. David Moyes nie mógł liczyć na podobne traktowanie.

Manchester City? Utrata kontroli nad meczem musiała martwić, podobnie jak niezdolność wykorzystania faktu, że obrona rywali grała w tym zestawieniu po raz pierwszy. Zmiany, których dokonywał Pellegrini (jako się rzekło: z myślą o środowym meczu z CSKA, kluczowym, jeśli idzie o przyszłość klubu w Lidze Mistrzów) ułatwiły gościom objęcie inicjatywy. Owszem: świetne podanie Yayi Toure na skrzydło do Clichy’ego może być znakiem, że Iworyjczyk powoli odzyskuje formę. Clichy, wstawiony do składu w ostatniej chwili, po tym, jak kontuzji na rozgrzewce doznał Kolarow, zagrał bardzo dobrze: wraz z Milnerem nie tylko sprawiał gigantyczne kłopoty Valencii, ale likwidował wszystkie próby ataków rozczarowującego Januzaja; po prawej stronie równie dobrze wypadł Navas… Osobiście spodziewałem się występu Nasriego i Dżeko, ale przyznaję: z Navasem i Joveticiem było szerzej, szybciej i bardziej kombinacyjnie, choć obu zawodnikom daleko do kreatywności Davida Silvy.

W sumie jednak, choć derby zakończyły się zwycięstwem gospodarzy, nie było to zwycięstwo przekonujące. No dobrze, powiem to: zwłaszcza obejrzane dzień po meczu Bayern-Borussia (ale też po meczach Newcastle-Liverpool i Chelsea-QPR, oraz przed meczem AV-Tottenhamu; w każdym z nich chaosu i błędów było więcej niż jakości), starcie Manchesteru City z Manchesterem United każe wątpić w prawdziwość zdania, że Premier League jest najlepszą ligą świata.

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam

1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.

Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.

Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…

Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.

fellainimuNie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.

2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?

Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.

Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.

songmcNapastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.

newcastlegoal3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.