Archiwa tagu: Moyes

Tarcza niewiele warta

Potraktujmy ten wpis tak, jak dzisiejszy mecz potraktował David Moyes: jak rozgrzewkę przed sezonem. Rywal słabszy niż przed wakacjami (ze zdegradowanego Wigan zdążyli odejść, poza Roberto Martinezem, m.in. Alcaraz, Kone, Robles, di Santo i Figueroa, a McManaman po kontuzji nie zaczął spotkania w pierwszym składzie; grupa nowych zawodników wymaga czasu na wkomponowanie), ze zmienionym niestety stylem gry (lubiłem Wigan grające po ziemi i umiejące przetrzymać piłkę, dziś jednak próbowało niemal wyłącznie długich piłek na Holta i dośrodkowań ze stałych fragmentów), nie okazał się wymagający i właściwie głównym tematem dziennikarzy po meczu były relacje menedżera MU z chcącym odejść i oficjalnie wciąż niebędącym na sprzedaż Waynem Rooneyem. Nowa drużyna mistrzów Anglii jest ich starą drużyną, nie licząc Zahy, z którym kontrakt podpisano już w styczniu: praktycznie bez wzmocnień, i praktycznie bez uderzających zmian w stylu gry.

Ta ostatnia kwestia była niedawno tematem ciekawych rozważań Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a w Sky Sports. Pytany, czy Moyes zmieni MU, czy raczej MU zmieni Moyesa, były piłkarz i brat jednego z członków sztabu szkoleniowego nie miał wątpliwości: mistrzowie nadal będą grali po swojemu, z głównym zagrożeniem płynącym ze skrzydeł. Co potwierdziło się już w szóstej minucie, kiedy van Persie inteligentnie odegrał do biegnącego lewą stroną Evry, ten zaś dośrodkował i Holender kapitalnym uderzeniem głową pokonał Carsona po raz pierwszy. To też się nie zmieniło: niezdetronizowany wciąż król strzelców Premier League rozpoczyna sezon tak, jak kończył poprzedni, skutecznie, błyskotliwie i szczęśliwie (drugi gol, zamykający zresztą najładniejszą akcję spotkania, padł po rykoszecie). Podobnie jak nie zmieniły się spokój i precyzja najlepszego w drużynie Michaela Carricka, i ochota do gry najstarszego w niej Ryana Giggsa. Jeżeli David Moyes zdobył dziś swoje pierwsze trofeum w Manchesterze, strach liczyć, które to było trofeum jego walijskiego grającego trenera. Warto podkreślić, że Szkot elegancko uchylał się od przypisywania sobie zasług za zwycięstwo, mówiąc, iż sam fakt przedsezonowego występu na Wembley jest skutkiem ubiegłorocznych triumfów Aleksa Fergusona.

Tego ostatniego, rzecz jasna, na stadionie nie było. Wbrew spodziewaniom niektórych moich kolegów, że będzie kierował drużyną z tylnego siedzenia, legendarny szkoleniowiec wybrał na razie niepokazywanie się na trybunach podczas meczów MU – nie chce, żeby kibice skandowali jego nazwisko, powiększając i tak wystarczająco dużą presję spoczywającą na następcy. Cokolwiek robi David Moyes, robi to na własny rachunek – a w świetle dzisiejszego popisu van Persiego jego niedawne słowa o Rooyneu potrzebnym klubowi jako zmiennik Holendra brzmią po prostu jak trzeźwy opis sytuacji.

O Rooneya się martwię. Niezależnie od jego perypetii transferowo-kontraktowych, niezależnie od tego, czy skończy w MU, czy w Chelsea, Anglik musi wyrwać się z przeklętego kręgu trapiących go kontuzji; musi regularnie trenować i grać. Ostatnie tygodnie, okres przygotowawczy do sezonu przedmundialowego, zostały w tym sensie zmarnowane…

Nie martwię się natomiast o Wilfrieda Zahę. Owszem, dziś często tracił piłki i miał problemy z precyzją dośrodkowań. Owszem, czasem niepotrzebnie próbował dryblingu, zamiast wybierać prostsze rozwiązania, ale jego ruchliwość i nieustanny – przyznajmy: zaspokajany przez chętnie do niego podających kolegów – apetyt na wzięcie udziału w akcji, przypominał Cristiano Ronaldo w początkach kariery na Wyspach. Akurat nadmiaru grepsów Moyes zawsze potrafił swoich zawodników oduczyć – z Zahy (i młodego Januzaja, obok Welbecka bodaj najjaśniejszego punktu ostatnich tygodni w MU) będą jeszcze ludzie; sprawa obsady prawego skrzydła, która kłopotała Fergusona po problemach ze zdrowiem Valencii i stracie formy Naniego, wydaje się zamknięta.

Tyle na dziś. W sumie: jeszcze jeden mecz z przedsezonowego tournee. Niezbyt wiele walki (wyjąwszy starcia między Vidiciem i Holtem), niezbyt szybkie tempo, niezbyt głośne trybuny, niezbyt wiele odpowiedzi o dalsze wzmocnienia MU (kto za plecami van Persiego: jeśli nie Fabregas czy Modrić, to może chociaż Fellaini; choć taki Michael Cox stawia odważnie na Danny’ego Welbecka). Bezproblemowa wygrana na Wembley przyniosła pewnie Davidowi Moyesowi chwilę oddechu, ale w najbliższą sobotę nikt już nie będzie o niej pamiętał. Swansea, której Michael Laudrup nie porzucił dla żadnej lepszej posady, wydaje się mocniejsza niż przed rokiem. O Manchesterze United na razie nie można tego powiedzieć.

PS „Tyle na dziś”, napisałem, bo prace nad tegorocznym „Przewodnikiem po Premier League” zostały już rozpoczęte, a co czeka nas w ciągu prawie czterdziestu kolejnych weekendów, to sami dobrze wiecie. Książka, nie książka, blogować chyba nie przestanę 😉

Rooney ofiarny

Wayne Rooney oficjalnie nie jest na sprzedaż, ale równie oficjalnie Chelsea składa ofertę jego wykupienia z MU (a i Arsene Wenger mówi, że Arsenal byłoby stać na płacenie Anglikowi tygodniówki, zaś kupujące wszystko, co się rusza, PSG obserwuje rozwój wypadków). Wayne Rooney ma dwa lata do końca kontraktu, ale klub nie spieszy się z jego przedłużeniem. Wayne Rooney jest, owszem, niezbędny w Manchesterze, ale w gruncie rzeczy tylko na wypadek kontuzji Robina van Persiego – powiada jego stary-nowy trener, choć całkiem niedawno zabierał głos w zupełnie innym tonie. Wiemy, że coś się dzieje, ale tak naprawdę nie wiemy, dlaczego. Wszyscy: od kibiców, przez blogerów, po dziennikarzy – nawet tych najlepszych, towarzyszących drużynie od lat i mających na jej zapleczu znakomite kontakty, musimy zgadywać. Ależ mamy w tej chwili pole do popisu…

Jak racjonalnie zinterpretować słowa i zdarzenia, wydawałoby się, nieracjonalne? Zależy Manchesterowi na zatrzymaniu Rooneya, czy nie? Jeśli zależy, czemu menedżer i wiceprezes klubu wypowiadają się o nim w sposób, który jeden z najlepszych napastników w historii MU musi odebrać jako lekceważący? Każdy z nas albo – mając w pamięci ostatnie, przerywane niemal w kółko kontuzjami, miesiące Rooneya – pozbyłby się go bez ceremonii, albo – jeśli już pragnąłby go zatrzymać – nie mówiłby w żadnym wypadku, że może być co najwyżej zmiennikiem holenderskiego kolegi…

Przypomnijmy: z początku wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Rooney i Moyes odwiedzali się ponoć w domach, pierwsza konferencja prasowa menedżera poszła dobrze, Anglik trenował „z błyskiem w oku” i wyruszył z kolegami na tournee po Azji. Czy wszystko zmieniła jedna, drobna w gruncie rzeczy kontuzja? Czy Moyes usłyszał od Rooneya coś, co kazało mu zmienić front? Zobaczył, że jego dawny podopieczny jest tak naprawdę cieniem siebie i że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to sprzedać go, zanim potencjalni nabywcy się zorientują? Ma poczucie, że posadzony na ławce – a posadzony być musi, bo on, Moyes, ma taką koncepcję gry – zacznie rozwalać atmosferę w zespole? Stosuje zimny wychów? Posłuchał opowieści Aleksa Fergusona, który rzekomo nie darował dawnemu podopiecznemu scysji sprzed trzech lat (związanej z planami odejścia do MC i zakończonej wywalczeniem lukratywnego kontraktu przez Anglika), a i w ostatnim czasie miał do niego ponoć pretensje, związane np. z niesportowym (zdjęcia z papierosem, rzucająca się w oczy nadwaga) trybem życia?

Skoro padło nazwisko Wielkiego Poprzednika: przyszła mi, owszem, do głowy interpretacja ostatnich wydarzeń w MU, która mogłaby świadczyć, że Moyes starannie odrobił szkocką lekcję zarządzania. To sir Alex Ferguson miał przecież odwagę i umiejętność przebudowywania zwycięskiego składu przez usuwanie jednego, dwóch czy trzech elementów, nawet tak – wydawałoby się – nieusuwalnych, jak w swoim czasie David Beckham, Roy Keane czy Ruud van Nistelrooy. To on pokazywał w ten sposób, że sprawuje kontrolę; to on chronił resztę drużyny przed wypaleniem i podtrzymywał w niej głód dalszych sukcesów. W przypadku Moyesa i Rooneya można by dodać jeszcze jedną motywację, rzekłbym, z gatunku pierwotnych: oto nowy przewodnik stada buduje silną pozycję za pomocą spektakularnego zabójstwa jednego z samców, wzbudzając respekt wśród pozostałych.

Na papierze Wayne Rooney wydaje się u szczytu piłkarskich możliwości. Ma 27 lat, jest wciąż młody i wciąż silny jak tur, a boiskowych doświadczeń za sobą co niemiara. Za rok mundial w Brazylii: dodatkowa motywacja, by w tym sezonie stawać na uszach, zwłaszcza że poprzednie wielkie turnieje nie były dla niego najszczęśliwsze. Rooney musi grać, i to nie na żadnej eksperymentalnej pozycji, ale tam, gdzie umie i lubi. W MU spędził 9 lat, jest jedną z ikon klubu, czwartym spośród najlepszych strzelców w jego dziejach, z pewnością nie zasługuje na protekcjonalne traktowanie. Jeśli ktoś taki musi odejść z Old Trafford, na Old Trafford muszą wiedzieć, co robią… Pytanie więc, czy wie też Jose Mourinho.

Koniec historii

Wypada zacząć tam, gdzie skończyliśmy jeden z poprzednich wpisów: cytatem z Carlo Ancelottiego, że przy całej władzy, jaką ma w dzisiejszych czasach menedżer wielkiego klubu, jedyną rzeczą, której nie kontroluje, jest wynik meczu. Frazę nowego trenera Realu przywołał niedawno w wywiadzie dla kwartalnika „Blizzard” legendarny szkocki (sic!) teoretyk futbolu Andy Roxburgh, wieloletni dyrektor techniczny i współtwórca systemu szkolenia trenerów w UEFA, zwracając jednocześnie uwagę na fakt, iż bodaj najważniejszym elementem kompetencji dzisiejszego menedżera jest radzenie sobie z mediami. Roxburg cytował nawet Gerrarda Houllier, że najważniejsze 30 sekund jego tygodnia pracy to pomeczowy miniwywiad dla telewizji, szczególnie po porażce. Wszyscy cię wtedy słuchają – opowiadał – piłkarze, ich żony, zarząd, kibice; w ciągu najbliższych godzin twoje słowa zostaną wielokrotnie powtórzone… Na kursach trenerskich mówi się o tym jako o momencie, w którym rozpoczynają się przygotowania do następnego meczu. Wszystko ma znaczenie, a twoja twarz jest świadectwem zdrowia twojego zespołu…

O tym, że David Moyes zapanował nad przekazem z wczorajszego spotkania z mediami, a jego twarz była świadectwem zdrowia drużyny, świadczy prosty fakt: po zakończeniu konferencji prasowej kurs MU na nowojorskiej giełdzie poszedł w górę. Menedżer mistrzów Anglii był umiarkowanie spokojny i umiarkowanie szczery, skromny tam, gdzie było trzeba, i pewny siebie tam, gdzie musiał. Padły słowa o zaszczycie i odpowiedzialności. Padła wyborna, będąca mięsem dla przyszłych biografów, anegdota o okolicznościach zatrudnienia (zadzwonił sir Alex, zaprosił go do domu, Moyes myślał, że chodzi mu o kupno jednego z piłkarzy Evertonu, ale rodak oznajmił po prostu, że za tydzień idzie na emeryturę, więc musi go zastąpić). Padły stosowne hołdy dla poprzednika, niewymuszone i powracające co najmniej kilka razy. Padły zapewnienia o ciągłości (opowieść o rozmowie z Charltonem w ośrodku treningowym i stałych kontaktach z Fergusonem, dwugodzinne próby przekonania Paula Scholesa, żeby dołączył do sztabu szkoleniowego, w którym są już Phil Neville i, w roli grającego trenera, Ryan Giggs; co ważne: także wysoko cenionego przez piłkarzy Rene Meulensteena Moyes namawiał do pozostania).

W najdelikatniejszej kwestii Rooneya Szkot również powiedział to, co powinien był: po pierwsze, Anglik nie jest na sprzedaż, po drugie, świetnie trenuje i ma ten „błysk” w oku, po trzecie, Moyes zna go od szesnastolatka, ergo wie, jak z nim postępować, po czwarte, zestawia go z Lawem czy Charltonem, więc pokazuje, że choć pracuje od paru dni, to „myśli klubem” i jego historią. W tym punkcie, zanim zainterweniował zaniepokojony przedłużającą się serią pytań na jeden temat rzecznik prasowy, Moyes zdążył zażartować, że czuje, jakby miał deja vu: „część z was znam przecież doskonale z Evertonu, wtedy też przyjeżdżaliście i pytaliście, czy Wayne odejdzie”… I zdążył osadzić dziennikarza, dopytującego, czy może „kategorycznie” powiedzieć, czy sam Rooney chce zostać. „Jedyne, co mogę kategorycznie powiedzieć, to że Wayne fantastycznie trenuje”…

Nie było fajerwerków, nie było transferowych spekulacji, nie było prowokacji i szpil pod adresem rywali; ba, jak na rangę wydarzenia nie było nawet zbyt wielu dziennikarzy. Była jasna deklaracja o odziedziczonym mocnym zespole, o planach obrony tytułu mistrzowskiego i wygrania wszystkiego, co się da („ten klub ma sukces wytatuowany na herbie…”). Były jasne informacje o kontuzjach Naniego, Smallinga i Younga, którzy zapewne nie pojadą na azjatyckie tournee. Było miłe zdanie o szansie dla innych młodych szkoleniowców z Wysp, bo jeśli on, zaczynający przed laty w Preston, mógł dostać szansę pracy w MU, to i przed nimi wielka przyszłość, i równie miłe podziękowanie dla Billa Kenwrighta, dawnego zwierzchnika w Evertonie. Była, co tu kryć, generalna przychylność mediów.

W sumie: pierwszy, nienajtrudniejszy test rutynowo zaliczony. Jak świetnie wiemy, schody zaczną się w sierpniu, najpierw w Swansea, potem na Old Trafford z Chelsea, a zaraz potem na Anfield Road. Gdyby sir Alex miał po takim początku, powiedzmy, dwa punkty, żaden kibic i dziennikarz nie zacząłby wpadać w panikę: w kolejnych 35 kolejkach byłoby mnóstwo okazji do odrobienia strat. Co będzie jednak, jeżeli Manchester United Moyesa nie ruszy z kopyta? Wracamy do początku: wynik jest jedyną rzeczą, której menedżer nie kontroluje. A w ślad za wynikiem – nerwowości całego świata. Wszystko, co najważniejsze w nowym życiu Davida Moyesa, wydarzy się w ciągu kilkuset sierpniowych minut na boiskach Premier League. Kluczowe wsparcie Alexa Fergusona już ma: „Guardian” twierdzi, że menedżer, który go namaścił, nie zamierza oglądać pierwszych meczów następcy z wysokości trybun. Nie chce, by uwaga kibiców skupiała się na nim, nie chce, by skandowano jego nazwisko, nie chce, by Moyes czuł presję większą, niż powinien. Ferguson wie: to już nie jest, i nigdy nie będzie jego drużyna. Powtórka z Wilfa McGuinessa nie jest przewidywana.

Z całej konferencji Moyesa ten jeden komunikat wydaje mi się najważniejszy: przy całej tradycji klubu, zamierza przyłożyć doń własne piętno. Mam nadzieję, że więcej nie będzie już musiał mówić o historii.

Pochwała zdrowego rozsądku

Wszystko mi się podoba w tej decyzji. Nawet jeśli miałaby nie gwarantować natychmiastowych sukcesów. Ale zaraz, chwileczkę: właściwie dlaczego miałaby ich nie gwarantować?

Po pierwsze, wiadomo już, że za zatrudnieniem Davida Moyesa przez Manchester United stali Alex Ferguson i Bobby Charlton; że Moyes był ich kandydatem. Jak nie przymierzając z ks. Adamem Bonieckim i Piotrem Mucharskim, a wcześniej z Jerzym Turowiczem i ks. Bonieckim – jesteśmy świadkami zmiany aksamitnej, namaszczenia, przekazania pałeczki, które odbywa się w rodzinnej atmosferze.

Po drugie, nie padło na celebrytę. Manchester United, jeden z najpotężniejszych klubów świata, nie zdecydował się na bycie jeszcze jednym elementem w imponującym skądinąd CV Jose Mourinho. Portugalczyk szkoleniowcem jest wybitnym, a marka MU znakomicie kojarzy się z marką Realu, Interu czy – dzięki sukcesom, które rozpoczął Mourinho – także Chelsea. A jednak marka tego trenera – przynajmniej od czasu palca włożonego w oko Tito Vilanovy – przestała się kojarzyć z MU. Już wtedy mówiono, że Wyjątkowy stracił właśnie szanse na pracę w tej części Manchesteru, jak się okazało – słusznie. Rekomendując swojego następcę sir Alex mówił w pierwszym rzędzie o jego prawości i uczciwości, później zaś o silnym etosie pracy, i dodawał, że już w 1998 roku chciał uczynić go asystentem menedżera. Sir Bobby dodawał jeszcze kategorię lojalności i podkreślał wieloletni staż Moyesa w Evertonie (jedenaście lat, związanych niemal wyłącznie z brakiem funduszy na transfery i koniecznością wyprzedawania najlepszych piłkarzy). Każdy klub, nie tylko Manchester United, potrzebuje stabilności. Każdy klub potrzebuje szkoleniowca, który nie uważa się za większego niż klub.

Po trzecie, Moyes potrafi pracować jak Ferguson. Jednym ze słów-kluczy do sposobu rządzenia klubem przez sir Alexa była kontrola. Szkot nie pracował wyłącznie z pierwszą drużyną, nie poprzestawał na pilnowaniu kwestii transferowych. Niemal od pierwszych dni kariery trenerskiej w Szkocji przyglądał się uważnie drużynom młodzieżowym swoich kolejnych zespołów, planując ich ewolucję na kilka lat do przodu. W niektórych klubach owoce tej pracy spijali dopiero następcy. W Manchesterze, gdzie pierwsze sezony były mocno nieudane i gdzie (przypomnijmy słynny mecz pucharowy z Nottingham Forest ze stycznia 1990) blisko było zwolnienia go z pracy, właśnie dojrzewające na zapleczu złote pokolenie Giggsów, Neville’ów, Scholesów, Buttów czy Beckhamów było silnym argumentem na rzecz niewyrzucania go z pracy. O tym, jak umiejętnie Moyes wprowadzał do gry Rooneya, potem Colemana i Rodwella, ostatnio Barkleya, można by napisać niejedno; napomykał o tym zresztą dziś Bobby Charlton. Podobnie jak o niezwykle inteligentnym sposobie funkcjonowania na rynku transferowym: nosie do tych wszystkich Cahillów, Artetów, Fellainich, Jagielek czy Bainesów.

Po czwarte, Moyes – podobnie jak sir Alex – nie kombinuje nadmiernie, jeśli idzie o taktykę. Everton w pewnym sensie gra najprostszy futbol świata, oparty na świetnym przygotowaniu fizycznym, umiejętności gry skrzydłami i rotowaniu zawodników grających z przodu (kapitalną analizę jego przyzwyczajeń i metod treningowych znajdziecie tu). Walka do końca, wola zwyciężania, nieodpuszczanie, charakter – kibice Manchesteru United świetnie pamiętają te cechy z ubiegłorocznego spotkania z Evertonem, zakończonego remisem 4:4 mimo dwubramkowej przewagi MU; spotkania, które może przypieczętowało fakt, że tytuł trafił wówczas do „hałaśliwych sąsiadów”.

Po piąte, Moyes zjadł zęby w tym fachu. Jest, jak Ferguson, przywiązanym do detali pracoholikiem, często jeżdżącym na mecze rywali zamiast jak inni oglądać je w telewizji. Do klubu przyjeżdża pierwszy, wyjeżdża ostatni. Ma 50 lat – nie jest młodzieniaszkiem, a jako kandydata do pracy w MU wymieniano go od lat (także na tym blogu). Owszem, nie był dotąd pod tak gigantyczną presją mediów, nie grał w Lidze Mistrzów i owszem: nie kierował dotąd największymi z największych, ale część z nich jednak przeszła przez jego ręce (młody Rooney, starzy Philip Neville czy Saha). Przede wszystkim zaś: najwięksi z największych nauczyli się bać meczów na Goodison Park. Everton Moyesa należał do najbardziej niewygodnych rywali w Premier League, wszystko jedno czy dla MC, Chelsea, Arsenalu, Liverpoolu, czy dla MU wreszcie. Respektu w szatni z pewnością kolejnemu Szkotowi na Old Trafford nie zabraknie, podobnie jak merytorycznego wsparcia sztabu szkoleniowego podczas meczów Champions League. Sprawa Rooneya? Konfrontacja ze swoim starym szefem może być dla Anglika wymarzonym nowym początkiem w MU; jeśli zaś nie – odejście z klubu będzie zdecydowanie sprawniejsze i bardziej naturalne niż byłoby przy Fergusonie.

Po szóste, Moyes pozostanie sobą. Tak samo jak sobą pozostał sir Alex Ferguson, mimo iż gdy przychodził na Old Trafford, na korytarzach unosił się charakterystyczny aromat fajki Matta Busby’ego, a i Bobby Charlton miał w klubie niemało do powiedzenia. Przybysz z Aberdeen ucinał sobie z nimi uprzejme pogawędki, Busby’emu poświęcał poranne pół godziny, ale… robił swoje, a oni pozwalali mu robić swoje. Ta lekcja została już odrobiona, w tym sensie myślę, że moi znakomici koledzy Rafał Stec i Michał Pol niesłusznie podejrzewają, że Ferguson może nadal kierować klubem z tylnego siedzenia, zabierać głos w sprawach transferów, a nawet taktyki. Nie z takiej gliny lepiono ludzi tamtego pokolenia, znakomicie wiedzących, kiedy „trzeba się wycofać z arenki”, ale wiedzących też, że chodzi o coś więcej niż własne ego. To, że sir Alex nikomu nie pozwalał na wtrącanie się w jego pracę i z pewnością sam czegoś podobnego nie będzie robił, jest kwestią zasad. Tak się po prostu nie da pracować w żadnym klubie, ba: w żadnej firmie. Podwładni zwietrzą natychmiast to, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i zniszczą malowanego szefa. Fergusonowi zbyt zależy na klubie (nikt nie jest ważniejszy niż klub, powtórzmy raz jeszcze), żeby się wtrącać w robotę Moyesa.

Nie twierdzę, że będzie to łatwe. Nie twierdzę, że sam Ferguson myśli o emeryturze ze spokojem, ale to już zupełnie inny temat (duży tekst o sir Alexie przygotowuję zresztą do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”). Twierdzę jednak, że wszystkie kategorie, przy pomocy których można było opisywać tamtego szkockiego trenera w 1986 roku, znajdują zastosowanie do tego Szkota z 2013 r. To tak proste, że aż nie do uwierzenia: w tej jednej kwestii do piłki nożnej wrócił zdrowy rozsądek, by posłużyć się frazą Gary’ego Neville’a. Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości.