Archiwa tagu: Smuda

Euroniecodziennik: jeźdźcy apokalipsy

Narzekacie na Smudę i Polaków? Zobaczcie, jaki potencjał zmarnował Bert van Marwijk. Grający w najlepszych klubach świata i pożądani przez takowe, sami najlepsi lub niemal najlepsi na świecie na swoich pozycjach (przynajmniej van Persie i Sneijder), Holendrzy odpadają z Euro po trzech porażkach. U nas jeden dobry napastnik – u nich dwóch wybitnych. U nas jeden skrzydłowy, u nich co najmniej kilku. U nas żadnego rozgrywającego, u nich aż dwóch – i to jakich… Smutno było patrzeć na Sneijdera zepchniętego w pierwszej połowie na lewe skrzydło, ale patrząc na bramkę i statystyki van der Vaarta z tego czasu trudno uznać, że jego wprowadzenie zaszkodziło drużynie.

To znaczy owszem: w jakimś sensie zaszkodziło. Postawienie na piłkarza Tottenhamu w środku pomocy, rezygnacja z van Bommela jako drugiego defensywnego pomocnika, otworzyła Holendrów niemal zupełnie (zupełnie otworzyli się dopiero po zejściu Willemsa, kiedy grali już bez lewego obrońcy, a Pereira i Nani biegali sobie pod pole karne Sketelenburga przez nikogo nie niepokojeni). Z drugiej strony: czy mieli wyjście? Przy założonym z góry zwycięstwie Niemców nad Duńczykami (nie przyszło łatwo, nawiasem mówiąc…), musieli ryzykować, musieli przeć do przodu nie oglądając się na to, co z hektarami wolnego miejsca za ich plecami zrobi za chwilę Cristiano Ronaldo. Dla gracza Realu Madryt był to skądinąd wymarzony scenariusz; wyobraźcie sobie, co robiłby z Polakami Arszawin, gdyby Smuda nie wystawił przeciwko Rosji trzech defensywnych pomocników…

Jasne: naciągam porównanie. Nie ta grupa, nie ten potencjał przeciwnika, a wreszcie: nieporównywalny pierwszy mecz, jeśli wziąć pod uwagę, ilu kapitalnych sytuacji nie wykorzystali w jego trakcie Holendrzy. Chcę jedynie przestrzec przed popadaniem w apokaliptyczne tony z racji odpadnięcia Polaków z mistrzostw Europy. O apokalipsie to mogą mówić Holendrzy, będący – mimo wszystkich historyczno-psychologicznych wątpliwości, mimo plotek o kolejnych konfliktach w tej drużynie – jednym z faworytów turnieju. Nam po prostu nie udało się spełnić marzeń. To zawsze przykre doświadczenie, ale przecież związane z tym, że marząc oderwaliśmy się od rzeczywistości: na chwilę, na dzień, a choćby i na tydzień zapomnieliśmy, skąd jesteśmy i co umieją nasi piłkarze i/lub szkoleniowcy. Kibic piłkarski zawsze będzie marzycielem, więc nie ma co teraz popadać w poczucie winy, że wierzył, dopingował, może czasem podbijał bębenka odważnie formułowanymi oczekiwaniami… A co innego ma robić kibic, jeśli nie marzyć?

Kibiców usprawiedliwiam, inaczej z dziennikarzami. Przeczytałem w ciągu ostatnich kilkunastu godzin dziesiątki stron na temat polskiej „anatomii klęski”. Ich autorzy biją jak w bęben we Franciszka Smudę i jego współpracowników; piszą o paraliżującym selekcjonera strachu, o zmarnowanych przygotowaniach. „Lać ich i gonić. Pieniędzy nie płacić, bo nie ma za co” – grzmi Dariusz Tuzimek. „Sprzyjało wszystko. I wszystko zostało koncertowo spieprzone” – wtóruje mu Krzysztof Stanowski, również poświęcając obszerne fragmenty swojego tekstu pieniądzom, a ja, będąc kompletnie z boku tego świata, czuję się tak, jakbym oglądał studio Polsatu z poprzedniego Euro. Zgoda, że Brożek jest słabym napastnikiem, który od wyjazdu z Wisły nigdzie nie zagrzał miejsca, pytanie tylko, jaka była alternatywa. Huntelaara trzymał ten okropny Smuda na ławce? Kuytowi kazał się rozgrzewać, a potem znowu posadził? A może Polanskiego miał zastąpić van Bommel, tylko polski trener kierując się podejrzanymi koneksjami wybrał Grosickiego? Jasne: Murawski stracił piłkę i Czesi poszli kontrą, tylko czy tak samo z kontrą nie wychodzili Portugalczycy po stratach van der Vaarta? Możemy się oczywiście spierać o kunktatorstwo Smudy, ale przyznaję, że nawet w drugiej połowie meczu z Czechami byłem skłonny je usprawiedliwiać obawą przed tym, co w istocie się stało (i co brali również Holendrzy) – przed indywidualnym błędem i kontrą rywala. Dopóki w tym meczu utrzymywał się remis, była szansa: na naszą kontrę, na strzał z dystansu, choćby i na stały fragment (w wykonaniu Polaków były groźne, co komplikuje tezę o zawalonych przygotowaniach).

Jasne: po Euro Franciszek Smuda odejdzie, tylko pokażcie mi tego cudotwórcę, który miałby go zastąpić. Maciej Skorża, odpowiedzialny za pucharowe klęski Wisły i Legii, a ostatnio za utratę mistrzostwa kraju tej ostatniej? Piotr Nowak? Już najbardziej mnie przekonuje Monty Pythonowska z ducha propozycja kolegów z „Supergiganta”, żeby powierzyć polską reprezentację Harry’emu Redknappowi. Przynajmniej czytając ją nie muszę się zastanawiać, z kim pije wódkę autor tekstu.

Niecodziennik Euro: gniazda na mej głowie nie uwił orzeł biały

Futbol zwyciężył. Cokolwiek wydarzyło się przed meczem i cokolwiek jeszcze wydarzy się po – futbol zwyciężył. Nieprzewidywalny, paradoksalny, po prostu piękny. Uwielbiam ten stan, w którym można nie być kolejny raz narratorem narodowej klęski, tylko napawać się dochodzącymi z całej Europy komplementami: że to był świetny mecz, że w jego trakcie padła najpiękniejsza bramka turnieju i że – co w gruncie rzeczy cieszy mnie najbardziej – polska myśl szkoleniowa wreszcie dała radę.

W przerwie, kiedy – przypomnę – przegrywaliśmy z Rosjanami 0:1, zapisałem sobie, że taktycznie było to najlepsze 36 minut Polaków, jakie widziałem od niepamiętnych czasów. A zarazem było to 36 minut życia na krawędzi, jak zawsze w starciu z rywalem, który teoretycznie przerasta cię o głowę. To było też optymalne ustawienie reprezentacji Polski, złożonej z tych piłkarzy, których akurat mamy do dyspozycji, i grających przeciwko akurat takiemu przeciwnikowi. Trivote, trójka defensywnych pomocników przed linią obrony, choć z Polanskim obdarzonym dużą swobodą, a z przodu wspierający Lewandowskiego Błaszczykowski z Obraniakiem. Wszędzie asekuracja i stosunkowo mało miejsca dla Arszawina, zmuszonego do podawania głównie w poprzek boiska. Groźne stałe fragmenty. Wybitna kombinacja, po której Polanski trafił do siatki po minimalnym spalonym. Kapitalny wślizg Perquisa. Nawet jeśli Rosjanie byli przy piłce, to nie znajdowali sposobu na przedarcie się pod bramkę Tytonia… Nic dziwnego, że tuż przed rozpoczęciem drugiej połowy Rafał Stec pytał, czy może w „Gazecie” użyć frazy „Futbol jest okrutny”, bo rzeczywiście: jedno zagapienie się Piszczka przy kryciu Dżagojewa, dla prostej zmyły atakującego przy stałym fragmencie akurat z drugiej linii, i wydawało się, że wszystkie te komplementy trzeba odwoływać.

Nic z tych rzeczy. Niespodziewanie nawrócony na Franciszka Smudę, zaciskałem kciuki, żeby wytrzymał nerwowo: żeby wierzył w to, co wymyślił przed meczem. „Jeśli nie chcesz skończyć jak Czesi, zostaw tych piłkarzy i to ustawienie” – przemawiałem do jego gęby, kiedy pojawiła się w reklamie przed wyjściem Polaków na drugą połowę. „Nie czas na zmiany”, powtarzałem wbrew kaskadom internautów pojawiających się na wszystkich moich tajmlajnach. „Odsłonić się, to zginąć”.

Zauważcie, jak niewielka liczba podań i jak niewielu zawodników uczestniczących w akcji wystarczyło, by ucieszyć tak wielu. Udana interwencja Boenischa (skądinąd w sytuacji, gdy Rosjanie wychodzili z kontrą czterech na czterech – co się prawie w tym meczu nie zdarzało). Podciągnięcie piłki przez Dudkę. Murawski, jeszcze tyłem, jeszcze na własnej połowie, odgrywa do Obraniaka. Ten znajduje miejsce po prawej stronie: tam, gdzie miało brakować zapędzającego się do przodu Żyrkowa, biegnie kilkadziesiąt metrów, oddaje do Błaszczykowskiego, który przekłada piłkę na lewą nogę i uderza nie do obrony. W tym momencie na rosyjskiej połowie jest pięciu Polaków. Można? Można!

Pisałem już po meczu Holandia-Dania, wywołując furię niektórych z Was, że brak zmian niekoniecznie musi być dowodem niekompetencji trenera: przegrywający van Marwijk zaryzykował, zdejmując defensywnego pomocnika i wprowadzając drugiego napastnika, ale efektem było wyłącznie opanowanie środka pola przez Duńczyków (mieli od tej pory o jednego piłkarza więcej w tej strefie) i zgubienie rytmu przez dążących do wyrównania Holendrów. Uwierzyłem Smudzie, że w pierwszym meczu obawiał się zepsucia tego, w czym drużyna czuje się najlepiej, tym bardziej że dziś – przy lekko już podmęczonych Rosjanach – po wejściu Mierzejewskiego i powrocie do ustawienia 4-2-3-1, znów była w stanie kontrolować grę.

Ciekaw jestem, jak czuje się Jan Tomaszewski. Najlepsi w polskim zespole, oprócz strzelca bramki rzecz jasna, byli przecież znakomicie podający na połowie przeciwnika Obraniak i świetnie przeszkadzający Rosjanom, a poza tym równie co piłkarz Bordeaux precyzyjny Polanski. Co ważne: Polacy wytrzymali mecz kondycyjnie. Co jeszcze ważniejsze: po wyrównaniu nie uderzyła im krew do głowy, nie odsłonili się, utrzymali koncentrację i dyscyplinę. Ech, nie myślałem, że dożyję chwili, gdy zobaczę polskiego szkoleniowca rysującego rezerwowemu piłkarzowi schemat taktyczny – ale nie myślałem też, że doczekam drużyny, która będzie umiała w takim stylu odrobić straty. Nie, „gniazda na mej głowie nie uwił orzeł biały”, nie straciłem zdolności trzeźwej oceny sytuacji. Po prostu z właściwą sobie bezstronnością oddaję sprawiedliwość reprezentacji Polski za to, że potrafiła zareklamować nasz kraj lepiej, niż zrobiły to bandziory pod stadionem, trafiające właśnie na czołówki europejskich portali. Cholernie się cieszę, że zwyciężył futbol.