Archiwa tagu: Adebayor

Diabeł kompletnie niestraszny

Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda. Może sobie na Old Trafford przyjechać drużyna prowadzona przez kompletnie zielonego menedżera, może dać się kompletnie zdominować w ciągu pierwszych dwudziestu minut, może kilkadziesiąt sekund po zdobyciu drugiej bramki dać sobie strzelić kontaktowego gola i dalej wierzy, że jest w stanie coś tu osiągnąć.

Tak naprawdę to jest ta jedna, jedyna zmiana, związana z odejściem sir Aleksa i paroma kiepskimi wynikami MU z początku sezonu. W ostatnich tygodniach drużyna nabrała wreszcie regularności w wygrywaniu, David Moyes mówił nawet o jej wyjściu z cienia Fergusona, ale rywale mają już w tyle głowy, że mają do czynienia z ziemianami takimi jak oni. Ileż to razy braliśmy, ileż to razy brałem ja sam podobny scenariusz: klub, któremu kibicuję, obejmuje prowadzenie z Manchesterem United, robi to nawet na Old Trafford i ma nawet przewagę dwubramkową, a potem doświadcza czegoś, co staje się udziałem, bo ja wiem, pieska preriowego, który nieopatrznie zirytował bizona, a potem daremnie próbuje uratować się spod jego rozpędzonych kopyt.

Nie ma Aleksa Fergusona i nie ma stracha. Wszystko pozostałe się przecież nie różni (no, może jeszcze van Persiego dziś brakowało): piłkarze ci sami, styl gry taki sam, oparty na skrzydłach i dośrodkowaniach, dobre komendy z ławki i dobre zmiany – wyjąwszy wymuszone przesunięcie Valencii na prawą obronę. Tottenham wygrał dzięki udanym kontratakom, dzięki kapitalnej grze Adebayora i rozpaczliwej obronie (zobaczcie pysznie zielony obrazek z Chirichesem i Dawsonem), ale przecież gospodarze zrobili wszystko, żeby z nim wygrać. Od początku słaby punkt gości został zdefiniowany: niepewny w obronie Danny Rose, przed którym gra nieprzyzwyczajony raczej do wspierania bocznego obrońcy Eriksen: Valencia i Smalling przedzierali się przez słabe zasieki i dośrodkowywali bez najmniejszego trudu. Na drugim skrzydle, choć Lennon tradycyjnie okazywał się przydatny w defensywie (również niezwykle zielono, i to w jakim sektorze boiska!) i absorbował uwagę Evry, Adnan Januzaj był po prostu zbyt dobry, jak na możliwości Kyle’a Walkera. W pierwszej fazie meczu naciskani już przed własną bramką piłkarze Tottenhamu nie byli w stanie wymienić między sobą dwóch-trzech podań; w gruncie rzeczy to cud, że napędzany przez niebędącego przecież w pełni sił Wayne’a Rooneya Manchester United nie wyszedł wtedy na prowadzenie, i że tyle dośrodkowań gospodarzy (proszę spojrzeć na kolejną ilustrację) nie znalazło celu.

O szczęściu, potrzebnym w zawodzie trenera, można by napisać osobną książkę. Tim Sherwood miał go dziś co niemiara. Żaden z błędów Llorisa nie zaowocował bramką, Howard Webb nie podyktował też karnego za incydent z udziałem Francuza i Ashleya Younga: reputacja „nurka” zaszkodziła skrzydłowemu MU, bo Lloris nie miał kontaktu z piłką, a rozpędzony Young niewątpliwie o niego zawadził. Szczęściu przypisuję też fakt, że przy drugim golu Tottenhamu piłka dotarła do Eriksena po odbiciu od obrońcy i że de Gea nie zdołał jej zatrzymać, oraz że w ciągu ostatnich kilkuset sekund spotkania żadna z fantastycznych okazji MU (sam Vidić próbował trzykrotnie) nie zmieniła się w bramkę.

Oczywiście szczęściu trzeba umieć pomagać. Osobiście mogę uważać Tima Sherwooda za londyńskiego Dyzmę (w dni powszednie), albo za młodsze wydanie Harry’ego Redknappa (w niedziele i święta), ale danie szansy Adebayorowi muszę oklaskiwać. Niejasne były dla mnie losy tego piłkarza za kadencji Andre Villasa-Boasa: do momentu zwolnienia Portugalczyka z posady niewystawianie napastnika z Togo przypisywałem czynnikom obiektywnym. Najpierw wielotygodniową nieobecnością, spowodowaną śmiercią brata piłkarza i żałobą, którą klub rzecz jasna przyjmował ze zrozumieniem. Potem ogromnymi zaległościami treningowymi, a w końcu: kontuzjami, które powracający Adebayor zaczął łapać. Zagrał przecież kawałek meczu z MC, miał potem dostać szansę w Lidze Europejskiej, ale przyplątał mu się kolejny uraz. Może jestem naiwny, ale naprawdę wydawało mi się, że wcześniej po prostu nie mógł dostać szansy.

Inna sprawa, że kiedy się wreszcie pojawił na boisku, okazało się, że jest tym Adebeyorem, którego pamiętamy z najlepszych lat w Arsenalu: doskonale utrzymującym się przy piłce, niezależnie od presji rywala, świetnie współpracującym z kolegami (93 proc. celnych podań, przy kiepskiej, bodaj najsłabszej w tym sezonie średniej drużyny – 74 proc.), pracującym dla drużyny na skrzydłach, dokąd wyciągał obrońcę, a nawet z tyłu (pamiętacie, jak w końcówce pierwszej połowy gonił Rooneya aż w okolice prawego narożnika boiska?), a nade wszystko – skutecznym (dzisiejsza główka jak z podręcznika); wszystko to widać na załączonym obrazku. W alfabecie podsumowującym 2013 rok, pisanym dla Sport.pl, na „d” stworzyłem hasło „duety” – wygląda na to, że do wymienionej tam listy, obejmującej Diego Costę i Davida Villę, Sturridge’a i Suareza, Ibrahimovicia i Cavaniego, Negredo i Aguero, Llorente i Teveza, wypada dopisać kolejny, bo oczywiście znalezienie partnera w ataku uwolniło też Soldado. Hiszpan bez piłki zachowuje się fantastycznie, jego podanie do Lennona z pierwszej połowy zasługiwało na kolejną w tym sezonie asystę – szkoda, że przed bramką w Premier League nie potrafi się jeszcze odblokować i strzela wyłącznie z rzutów karnych.

Napisałem o Sherwoodzie, że w dni nieparzyste uważam go za Dyzmę. Moim zdaniem bardzo szybko z tym nowym Tottenhamem, grającym dwójką napastników i szeroko otwierającym się w środku pola, rywale nauczą sobie radzić – zwłaszcza rywale, którzy nie przeciwstawiają drużynie z White Hart Lane podobnego ustawienia i mają w drugiej linii jednoosobową przewagę. Oczywiście widzę, że Eriksen (jak Luka Modrić we wczesnej fazie Redknappa) coraz częściej schodzi z lewej strony do środka, a przy pierwszym golu zawędrował nawet na prawe skrzydło, ale widzą to również rywale. Samo uwolnienie naturalnych instynktów piłkarzy, zachęcanie ich do „wyrażania siebie” na boisku (w tym Sherwood od Redknappa nie różni się niczym), na dłuższą metę do sukcesu nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze system, którego pod komunałami o „lwich sercach” po prostu nie dostrzegam.

Nie mówię oczywiście, że nie miałem dziś frajdy. Ale nie chcę mówić o tym zbyt głośno, bo wiem aż za dobrze, jak fatalną opinię ma w pewnych kręgach „Tygodnik Powszechny”. Nasi egzorcyści z pewnością nie byliby zachwyceni, widząc jak nikt się nie boi diabła. Nawet jeśli jest on czerwony.

 

Z podniesioną głową

Wszyscy zadowoleni, a najbardziej Arsenal. Kanonierom wystarczy wygrać dwa umiarkowanie trudne spotkania, żeby zapewnić sobie prawo do gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Chelsea jest niemalże pewna trzeciego miejsca. Tottenham zaś… no cóż, zremisował spotkanie, w którym dwukrotnie musiał gonić wynik i którego niemałe fragmenty (zwłaszcza po przerwie) nie miał wiele do powiedzenia. AVB opuszcza Stamford Bridge z podniesioną głową. Nie tych dwóch punktów zabraknie na koniec sezonu jego klubowi; zostały stracone gdzie indziej.

Dobrze się bawiliście, nieprawdaż, wy wszyscy niezaangażowani w londyńskie rywalizacje? Cóż za tempo, cóż za wymiany ciosów, cóż za piękna bramka (Adebayora) i cóż za cudowne odegranie (Adebayora). Cóż za błędy również, niestety. W przypadku Tottenhamu błędy Scotta Parkera, zarówno w kryciu przy rzucie rożnym (który to już raz w tym sezonie?), jak i w ustawieniu podczas akcji, która dała Chelsea drugą bramkę, zdobytą przez kompletnie odpuszczonego podczas biegu z głębi pola Ramiresa.

Ten ostatni piłkarz był najwyraźniejszym może symbolem różnic między gospodarzami i gośćmi: w drugiej linii Tottenhamu dramatycznie brakowało zawodnika o podobnej dynamice. Może gdyby zdrowy był Dembele, może gdyby całego sezonu nie stracił Kaboul, mający wszak w swojej karierze mecze na pozycji defensywnego pomocnika i imponujący szybkością, może gdyby (wiem, że mówię to po raz setny) przed czterema miesiącami kontuzji nie złapał Sandro, dysproporcja nie byłaby aż tak wyraźna, jak przy człapiących Parkerze i Huddlestonie oraz gasnącym w miarę upływu czasu i nieprzystosowanym jeszcze do tempa Premier League Holtbym. Rafa Benitez zaraz po objęciu Chelsea narzekał na przygotowanie fizyczne zawodników do sezonu, ale w tym meczu jego piłkarze po raz kolejny pokazali znakomitą wytrzymałość – do ostatnich sekund biegali więcej i szybciej, zupełnie jakby w ostatnich tygodniach nie przychodziło im grać w niedzielę, w czwartek, w niedzielę i czwartek…

Oczywiście różnicę robili również świetny na swojej relatywnie nowej pozycji Luiz, doskonale odnajdujący się między liniami Mata oraz Hazard, którego rajdy z piłką były o wiele groźniejsze niż te Bale’a. Prawda o ostatnich występach Walijczyka – podobnie zresztą jak Aarona Lennona – wygląda, moim zdaniem, następująco: powrót do gry nastąpił zbyt szybko, urazy nie są do końca wyleczone. Dzisiejszy pomysł na ustawienie Bale’a przy którejś z linii bocznych, z dala od chroniących czwórkę obrońców Luiza i Ramiresa, wydawał się oczywiście optymalny. Gdyby tylko Piłkarz Roku był w formie…

Co powiedziawszy muszę jednak zauważyć, że Tottenham nie jest drużyną jednego zawodnika. A jeśli już w tym meczu kogoś z gości miałbym wyróżnić, to Adebayora. Pomijając nawet fenomenalnego gola i piękną asystę: to był TEN Adebayor, znakomicie utrzymujący się przy piłce pod presją i celnie podający do kolegów. Przyznaję, że parę razy szykowałem się na najgorsze, mając w pamięci np. jego występ na Emirates i czerwoną kartkę po golu: bałem się, że biegając między obrońcami Chelsea nie wytrzyma nerwowo, wejdzie w któregoś wślizgiem, nie trafi w piłkę i wszystko weźmie w łeb. Nic podobnego się nie stało. Tak dobrze napastnik z Togo jeszcze w tym sezonie nie grał; lepiej późno niż wcale.

Presja spaliła natomiast Toma Huddlestone’a. Nie dziwię się, że dawał się nabierać albo zwyczajnie nie potrafił dogonić Maty, Oscara czy Hazarda; problem w tym, że parokrotnie zepsuł również proste podania, zarówno ze stałych fragmentów, jak i swoje „firmowe” długie przerzuty. Cudownym podaniem z tej ostatniej kategorii popisał się za to Vertonghen; szkoda, że piłka spadła Adebayorowi na piszczel zamiast na buta, choć z drugiej strony nie była to przecież najlepsza z niewykorzystanych sytuacji w tym meczu – dużo lepsze psuli Hazard, a zwłaszcza Ramires, który będąc przed bramką Llorisa potknął się i przewrócił.

Poznajdowałem sobie pracowicie powody do zadowolenia. Cieszę się np., że AVB dobrze zestawił wyjściową jedenastkę, a potem trafił ze zmianami (czego chyba nie można powiedzieć o Benitezie; rozumiem, że zejście Hazarda było wymuszone, ale czemu w końcówce pojawił się Benayoun, a nie Lampard?). Cieszę się, że nadal jeszcze nie wszystko rozstrzygnięte. Że wciąż pozostaje nadzieja. Że wszystkie te frazy o pękaniu Tottenhamu pod presją i zmarnowanych końcówkach sezonu wypada oddalić, skoro i z MC, i z Chelsea udało się odrobić straty, a i strzelanie goli w ostatnich minutach (patrz pod Southampton) stało się także specjalnością Kogutów. Innymi słowy: cieszę się, że moja drużyna walczy do końca, nawet jeśli nie robię sobie wielkich złudzeń w kwestii, jaki to będzie koniec.

PS Wpisu na blogu o emeryturze sir Alexa Fergusona nie będzie – zamiast tego będzie duży, niepiłkarski portret legendarnego menedżera MU w najbliższym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Na blogu z pewnością napiszę o następcy; nieustająco zapraszam również na profil Facebookowy, gdzie znajdziecie również komplet informacji o wydanej właśnie książce i związanych z nią wydarzeniach towarzysko-medialnych.

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.