Archiwa tagu: Arsenal

Czy Diego Costa był człowiekiem meczu

Po raz pierwszy od wielu tygodni Jose Mourinho miał naprawdę udany wieczór. Siedział, tak sobie wyobrażam, na wygodnej kanapie, i przy kieliszku wytrawnego Dão czy Douro z krzywym uśmiechem wysłuchiwał, jak eksperci Match of the Day marudzą coś na temat Diego Costy – zupełnie tak, jak przed kilkoma laty w jakimś telewizyjnym show w Hiszpanii marudzili coś na temat innego trenowanego przezeń wroga publicznego, Portugalczyka Pepe. Uwielbia ten stan. Moralne wzmożenie, zafrasowane twarze, przypominanie pryncypiów, wytykanie palcem. I komplet punktów na koncie. I jeszcze wpadka tych, którzy przez pierwsze pięć kolejek wygrali pięć razy, nie tracąc ani jednego gola: porażka Manchesteru City z West Hamem, powodująca, że strata jego piłkarzy do lidera zmalała do, ekhem, zaledwie ośmiu punktów.

Smakowało mu wszystko: że Dão czy Douro to jasne, ale także to, że znów wygrał z Arsenalem, i to, że Arsene Wenger po raz kolejny nie wytrzymał nerwowo ich konfrontacji, zarówno przed meczem, kiedy podawał mu rękę z zauważalną niechęcią, jak po, kiedy najpierw zbiegł jak najszybciej do tunelu, a potem aż krztusił się z oburzenia na zachowanie Diego Costy. Czytaj dalej

Premier League po miesiącu

A skoro mamy pierwszą w tym sezonie przerwę na mecze reprezentacji i skoro przez najbliższe dni na polu piłki klubowej nic się nie wydarzy (jeśli nie liczyć, oczywiście, chaotycznego i nerwowego jak zwykle zamykania okienka transferowego, na którego temat wyraziłem się jasno przed tygodniem), to spróbujmy zdobyć się na pierwsze podsumowanie. Jasne: to dopiero miesiąc, raptem cztery kolejki, a takiego Jose Mourinho poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy itd., ale i tak wydarzyły się w Premier League rzeczy, o których jeszcze miesiąc wcześniej nam się nie śniło. Przyznajcie zresztą sami: któż z was spodziewał się tego, że West Ham wygra na wyjeździe z Arsenalem i Liverpoolem? A tego, że West Ham… przegra u siebie z Bournemouth i Leicester? Doprawdy: trudno o lepszy przykład złożoności tej ligi (albo trudności w jej regularnym opisywaniu), niż te cztery wyniki drużyny Slavena Bilicia.

Czego zatem dowiedzieliśmy się w trakcie pierwszego miesiąca biegania po angielskich boiskach, poza tym oczywiście, że gdybyśmy obstawiali wyniki w jakimś piłkarskim totku, marnie byśmy na tym wyszli?

1. Najbardziej przerwy na kadrę nie chcą w Manchesterze City. Cztery mecze i cztery zwycięstwa, w dodatku bez straty gola, zapierający dech w piersiach, szampański futbol ofensywny, David Silva, co nad poziomy wylatuje (dziewięć asyst w 2015 roku – nikt w tej lidze nie utrzymuje takiej passy, choć wypada zauważyć, że cała drużyna miała świetną końcówkę poprzedniego sezonu, bo przed tymi czterema wygranymi było sześć z rzędu późną wiosną), i zmotywowany na nowo Yaya Toure… Jak wyglądało lato w Manchesterze, jaką kurację odmładzającą zaaplikował Manuel Pellegrini nie tylko sobie, ale przede wszystkim swoim podopiecznym? No tak, niby wiemy: cudowna pigułka Sterling, która miała dobroczynny skutek np. na grę Kolarova, ale skąd aż tak dobre występy Sagni czy Fernandinho? Przy transferach, jakich dokonał i dokonuje klub tego lata (Sterling, Otamendi, Delph, a teraz jeszcze najdroższy z nich wszystkich de Bruyne), przy debiucie Kelechiego Iheanacho, naprawdę nie ma powodów, by passa MC nie trwała jeszcze dłużej. Czytaj dalej

Miękkie podbrzusze Arsenalu

„Gole są przeceniane”, powtarzali ci z nas, co to zanim wczorajszego wieczora mieli kawał dobrej zabawy, zdążyli mieć w ręku choć jeden z numerów „Blizzarda”. Mniejsza o bramki: najpiękniejsza w piłce nożnej jest walka, wysiłek, w poniedziałek spotęgowany jeszcze w falach ulewnego deszczu, ale polegający także na próbach znalezienia sposobu taktycznego przechytrzenia rywala. W przypadku meczu Arsenal-Liverpool wypada przecież przyznać, że obie drużyny znajdowały takie sposoby i że w związku z tym wynik bezbramkowy wydaje się nieprawodopodobieństwem. Gdyby nie dwaj bramkarze, zwłaszcza Petr Cech i jego interwencje po strzałach Benteke i Coutinho w pierwszej połowie… John Terry, który mówił, że jego dawny kolega zdobędzie dla Arsenalu dodatkowe dziesięć-piętnaście punktów w sezonie, już w trzeciej kolejce może odfajkować pierwsze dwa. Chociaż bo ja wiem: może raczej należałoby mówić o rehabilitacji za wpadkę podczas inauguracyjnego meczu z West Hamem…

Forma bramkarza to jeden powód do zadowolenia Arsene’a Wengera, drugi: fakt, że nieobecność pary stoperów Koscielny-Mertesacker nie zakończyła się katastrofą (na środku obrony zagrali Gabriel z Chambersem, Anglik jednak wypadł fatalnie, nie potrafiąc upilnować Coutinho i Benteke, źle się ustawiając przy pułapkach ofsajdowych i mając podstawowe problemy z wyprowadzaniem piłki), trzeci – wyraźnie lepsza gra po przerwie. Powód do narzekania? Niesłusznie nieuznany gol Ramseya. Ale przecież w przypadku Arsenalu nad tym emocjonującym i z pewnością nieprzynoszącym wstydu remisem unosi się coś jeszcze; coś, co podczas oglądania w Sky Sports poprzedzającego sam mecz Monday Night Football, wydawało mi się zawstydzającą niemal oczywistością. Czytaj dalej

Przewodnik po Premier League, v. 15/16

Czy Chelsea obroni tytuł? Czy na tron po kilku latach chudych może wrócić najlepiej i najdrożej kupujący tego lata Manchester United? Czy ustabilizowany skład Arsenalu zdoła wreszcie wyjść z cienia rywali? Czy Manuel Pellegrini dotrwa do końca sezonu na posadzie trenera Manchesteru City? A co z Brendanem Rodgersem, kolejny raz osłabionym po spektakularnym odejściu czołowego piłkarza i kolejny raz wspartym na rynku transferowym przez chwalebnie cierpliwych właścicieli Liverpoolu? I w końcu Mauricio Pochettino: ile będzie w stanie osiągnąć z drużyną opartą na wychowankach, bez szczęśliwie oddanych do innych klubów, uprzednio przepłaconych biedanastępców Garetha Bale’a? A czyhający za ich plecami Garry Monk, Alan Pardew, Roberto Martinez, Mark Hughes, Ronald Koeman (kolejność nazwisk przypadkowa), wszyscy zasileni pieniędzmi z rekordowego w historii Premier League kontraktu telewizyjnego, co natychmiast spowodowało, że zdolna młodzież zaczęła przenosić się ze słonecznych plaż Katalonii do wietrznego Stoke? A młodsi zdolniejsi wśród menedżerów, Eddie Howe i Alex Neil – czy mają szansę poradzić sobie lepiej od zbliżających się do emerytury Claudio Ranieriego i Dicka Advocaata? Czytaj dalej

Mourinho-Wenger, do czternastu razy sztuka

Bardziej zależało oczywiście Wengerowi – dla Mourinho był to jednak jeszcze jeden sparing, w którego trakcie, zważywszy na statystykę jego trzynastu poprzednich spotkań z Arsenalem w ciągu blisko jedenastoletniej już rywalizacji, niczego udowadniać nie musiał. Siedem porażek, sześć remisów i ani jednej wygranej, „gdybym miał podobne statystyki, poważnie bym się zastanawiał nad przyczynami” – mówił jeszcze w piątek trener Chelsea, sugerując, że jego stary przeciwnik może mieć przed spotkaniem z nim rodzaj psychicznej blokady. Zaczynamy więc sezon tam, gdzie kończyliśmy poprzedni, ze świadomością, że napędzający Mourinho duch rywalizacji nie zdradza oznak słabnięcia. Podobnie zresztą, jak uraz Francuza, który również ani myślał podać na Wembley rękę Portugalczykowi.

O tym, że wynik meczu o Tarczę Wspólnoty niewiele mówi na temat zbliżającego się sezonu, dobitnie przypominają poprzednie starcia. Rok temu Arsenal popisowo ograł Manchester City, a sam sezon ligowy zaczął nienajlepiej, by zakończyć go za plecami MC w tabeli; przed dwoma laty David Moyes od zwycięstwa nad Wigan i zdobycia Tarczy Wspólnoty zaczynał swoją, pożal się Boże, pracę w Manchesterze United. „Trochę ważniejszy niż zwykły sparing, ale mniej ważny niż zwykły mecz ligowy” – skwitował Mourinho. Wenger byłby z pewnością innego zdania. Czytaj dalej

Canossa van Gaala

To miał być drugi debiut Wojciecha Szczęsnego – i znów na Old Trafford. Jasne: po feralnym meczu z Southamptonem i przesunięciu na ławkę polski bramkarz pojawiał się jeszcze na boisku, ale nie przeciwko tak mocnemu rywalowi i nie w meczu o taką stawkę. Ogromna szansa na wykazanie się, wielkie nadzieje, a w efekcie… rozczarowanie, bo w trakcie prawie stu minut gry zmiennik Ospiny nie miał w zasadzie nic do roboty, poza kilkoma rutynowymi interwencjami przy strzałach z dystansu. Uderzenia Rooneya zatrzymać nie mógł, Anglik miał zresztą mnóstwo miejsca między Koscielnym a Mertesackerem (a równie wiele miejsca miał, nie pierwszy raz w tym meczu, podający do kapitana MU di Maria).

Może więc mieć Polak pretensje do rywali, że nie dali mu się wykazać: że choć przez większą część meczu mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to ich akcje toczyły się na jałowym biegu, wokół leitmotivu, jakim była próba dogrania piłki na głowę ustawionego za Rooneyem Fellainiego. Po meczu z Monaco postanowiłem sobie nie komplementować pochopnie Arsenalu – dziś dotrzymanie postanowienia przychodzi mi o tyle łatwo, że mogę skoncentrować się na krytykowaniu Manchesteru United. Czytaj dalej

Północny Londyn, czas zmian

A gdybym znalazł w dzisiejszych gazetach analizy porównawcze problemów, które trapią Arsenal i Tottenham (tak, tak, przy pełnej świadomości dysproporcji między tymi dwoma zespołami: jedni od lat w Lidze Mistrzów, drudzy bezskutecznie się do niej dobijają; jedni zaczynają sezon mierząc w mistrzostwo, drudzy w czwarte miejsce), to tyleż bym się nie zdziwił, co miałbym ochotę pisać polemiki.

Nie zdziwiłbym się, bo porównania narzucają się same: obie drużyny poniosły właśnie bolesne klęski w Europie i obie na własne życzenie. W obu łatwo wskazać winowajców: nieskutecznych Soldado i Giroud, rozkojarzonych i nieruchawych Mertesackera i Fazio (Vertonghena bym mimo wszystko oszczędził, choć podarował Fiorentinie drugą bramkę). W obu kwestionować można decyzje trenerów: w przypadku Wengera zbyt otwartą taktykę, umożliwiającą rywalowi przeczekanie pierwszej presji i znalezienie przestrzeni do wyprowadzenia szybkiego ciosu, przy kompletnym braku asekuracji; w przypadku Pochettino zbyt dużą rotację w składzie, a zwłaszcza pozostawienie na ławce rezerwowych Kane’a, Walkera, Masona czy Dembele. Mówił przed meczem Wenger, że Monaco jest jak niebezpieczny gad, który zaczaja się gdzieś w zaroślach gotów, by zabić – ale jego piłkarze wyszli na boisko, jakby mieli wypędzać żaby z kałuży leżącej pośrodku drogi. W pierwszej połowie spotkania w Londynie Fiorentina gubiła się przy szybkiej grze Kogutów, wczoraj jednak akcje Tottenhamu toczyły się zbyt jednostajnie – spowalniane w środku pola przez grzejącego zwykle ławę Stamboulego. Czytaj dalej

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej

Jest Arsenal

Pytanie najprostsze z możliwych brzmi, czy oni nie mogliby tak zawsze. Bo, że potrafią – właśnie pokazali. Potrafią zagrać w sposób odpowiedzialny, zdyscyplinowany, ostrożny, kontrolując wydarzenia na boisku nie w tym sensie, że próbując przejąć nad nimi inicjatywę, grać tak zwaną swoją grę, odsłaniając się przy tym i otrzymując ciosy od sprytniejszych rywali. Przeciwnie: kontrolować wydarzenia w, jakby powiedział Andre Villas-Boas, „niskim bloku”: zza podwójnej gardy, przede wszystkim myśląc o zabezpieczaniu tyłów, a dopiero potem o ewentualnym sięgnięciu po swoje. Z kontry (przeprowadzanej również odpowiedzialnie, z udziałem niewielkiej liczby zawodników, pamiętając o asekuracji) lub ze stałego fragmentu gry. Nie wdając się w przepychanki, nie faulując w niebezpiecznych sektorach boiska, ba: nie faulując niemal wcale, odcinając najgroźniejszych piłkarzy rywala od podań, nie tracąc, co może najbardziej imponujące zważywsze na szeroko opisywane w mediach wpadki, koncentracji.

Fakty znamy: na wyjeździe z drużyną walczącą o mistrzostwo kraju nie wygrali od października 2011, kiedy ograli Chelsea m.in. dzięki trzem golom Robina van Persiego. Z urzędującym mistrzem kraju na jego boisku – bodaj od maja 1989, kiedy Michael Thomas zapewnił im tytuł na boisku Liverpoolu [Źle zapamiętałem, oczywiście: zobaczcie pierwszy komentarz pod tekstem]. Przed rokiem ostre strzelanie urządzały im Chelsea, Liverpool i właśnie Manchester City. I za każdym razem podopieczni Wengera popełniali ten sam błąd: próbowali prowadzić otwartą grę, by później zbierać od czekających na to rywali kolejne ciosy. Czytaj dalej

Liverpool-Arsenal, czyli wart Pac Pałaca

Może przejadłem się niedzielnym obiadem, a może za dużo oglądałem piłki w tym roku, ale rozegrany dzisiejszego popołudnia mecz Liverpoolu z Arsenalem głównie mnie irytował. Cóż z tego, że emocje do setnej minuty, cóż z tego, że dużo strzałów, cóż z tego, że walka, wślizgi, faule i kartki (włącznie z czerwoną), cóż z tego, że rozcięta koszulka i krwawiąca pierś Cazorli albo szyta na boisku głowa Skrtela. Cóż z tego, że zespół grający w dziesiątkę był w stanie odrobić straty, a polski bramkarz popisał się kilkoma dobrymi interwencjami (choć zwróćcie uwagę: raczej odbijał piłkę do boku niż ją łapał…). W zasadzie każdy z tych punktów można by zakwestionować – nawet dobrą grę Szczęsnego, który niepotrzebnym wyjściem poza pole karne (którym to już w trakcie kariery na Wyspach?) o mało nie doprowadził do straty gola. Albo konsekwencję sędziego, który mógł pokazać drugą żółtą kartkę Flaminiemu za brutalne wejście w Lallanę. Gdyby Francuz wyleciał, nie odegrałby piłki do Debuchy’ego przy wyrównującej bramce dla Arsenalu…

Irytował mnie ten mecz najpierw z powodu frajerstwa Liverpoolu. Gospodarze zaczęli świetnie, mieli gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (blisko 80 proc. po pierwszym kwadransie), ich akcje – po fazie cierpliwego rozgrywania na własnej połowie – błyskawicznie przechodziły przez trójkę pomocników Arsenalu, zwłaszcza dzięki zejściom do środka Coutinho, Lallany i szybkiego Markovicia, którzy bez problemu odnajdywali sporą przestrzeń przed polem karnym gości. Prowadzenie Liverpoolu jednak, uzyskane po stracie Giroud i szybkiej wymianie Coutinho z Hendersonem, było tyleż zasłużone, co krótkotrwałe. Oto powód do irytacji: kolejny stały fragment gry, z którym na Anfield Road nie potrafią sobie poradzić, pierwsza groźna sytuacja dla gości i wyrównujący gol Debuchy’ego. Co robił kryjący Francuza Skrtel? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie Mertesacker, równie jak Słowak zagubiony we własnym polu karnym podczas akcji dającej Liverpoolowi wyrównanie. Zagubiony? Ba, sprawiający wrażenie przestraszonego faktem, że może zostać trafiony piłką (na krążących w sieci zdjęciach gigantyczny stoper mistrzów świata wręcz kuli się w obliczu zagrożenia…).

Frajerstwo Arsenalu było w związku z tym kolejnym powodem do irytacji. Prowadzili już po tym, jak Giroud dołożył drugiego gola dzięki jednemu z nielicznych wyjść gości w drugiej połowie. Mieli przewagę jednego zawodnika (pierwszą żółtą kartkę Boriniego powinno się pokazywać we wszystkich piłkarskich szatniach, ku przestrodze, jak może skończyć się okazywanie frustracji po niekorzystnej decyzji sędziego). Zawsze cieszyli się marką zespołu, który bez problemu potrafi utrzymać się przy piłce, zwłaszcza w trakcie nerwowej końcówki. I co? I całkowicie oddali gospodarzom inicjatywę, z każdą minutą cofając się coraz głębiej i wybijając piłki coraz rozpaczliwiej. To naprawdę nie wymagało żadnej filozofii, poza powierzeniem opieki nad futbolówką tym, którym ona nie przeszkadza, np. jednemu z lepszych dziś w drużynie Cazorli.

A może tak naprawdę irytowałem się, bo przystępując do oglądania tego meczu liczyłem na możliwość uwolnienia się od stereotypów: atakującego niemal bez przerwy, ale nieskutecznego (w ostatnich 3 meczach 61 strzałów, ale tylko 21 celnych i tylko 2 zakończone golem), a na domiar złego fatalnie broniącego się Liverpoolu oraz dekoncentrującego się w końcówkach, słabego psychicznie (Wenger mówił po meczu, że mieli w tyle głowy niedawny pogrom na tym stadionie) i coraz słabiej operującego piłką Arsenalu (36,5 proc. posiadania piłki w meczu to najgorsza statystyka tego zespołu od 11 lat). Może irytowałem się też, przewidując lekturę powielających kolejne stereotypy sprawozdań: mówiących o szczęściu, które wreszcie uśmiechnęło się do Liverpoolu i odwracających uwagę od problemów, które dzięki temu remisowi wcale nie zniknęły, albo podkreślających, że punkt wywieziony z Anfield jest w gruncie rzeczy osiągnięciem Kanonierów, zwłaszcza w obliczu lutowego 5:1.

Owszem, podobało mi się, że gospodarze zagrali trójką obrońców – choć system ten sprzyjał bardziej grającemu po lewej Markoviciowi, niż operującemu po prawej Hendersonowi. Owszem, cieszyła mnie swoboda, z jaką poruszał się Gerrard (choć to przecież on stracił piłkę przed drugim golem Arsenalu). Owszem, myślę, że eksperyment ze Sterlingiem na szpicy wart jest kontynuowania bardziej niż stawianie z przodu na wieżowca Lamberta, przynajmniej do czasu, gdy zdrowy będzie Sturridge (nie jestem natomiast przekonany, czy Jones jest lepszym bramkarzem od Mignoleta). Ale żadnych zachwytów nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Czwarte miejsce na koniec sezonu wciąż pozostaje do wzięcia.

PS. To, że rzadziej bloguję, nie oznacza bynajmniej, że rzadziej piszę o piłce. Zaglądajcie na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, żeby sprawdzać moje pozablogowe aktywności – w tym tygodniu polecam zwłaszcza zajmujący aż pięć kolumn świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” portret Guardioli. Zaglądajcie tym bardziej, że z publikacją „TP” wiąże się konkurs, ogłoszony właśnie na Facebooku, w którym stawką jest kilka naprawdę dobrych książek.