Archiwa tagu: Brazylia

Czerwono przed oczami

Mam nadzieję, że ta analogia będzie mi darowana, ale kiedy patrzyłem na uwolniony potencjał Belgów, myślałem o tym, jak rośnie sprzedaż „Tygodnika Powszechnego”. W końcu nasze logo też jest w czerwonym kolorze.

Na taką Belgię czekaliśmy dobrych parę sezonów. Szczerze mówiąc, taką Belgię spodziewaliśmy się oglądać już przed czterema laty podczas mundialu w Brazylii. Wtedy również była to ekipa pełna fantastycznych i wartych setki milionów funtów euro zawodników, prowadzona przez trenera, który budził wątpliwości. I bądźmy szczerzy: po mianowaniu selekcjonerem tej ekipy Roberto Martineza – dobrze radzącego sobie w Anglii, ale ze średniakami typu Wigan i Swansea, bo rola menedżera Evertonu już go przerosła (choć na przykład oglądanie go w telewizyjnym studiu, kiedy w roli eksperta analizował ustawiania taktyczne poszczególnych zespołów było prawdziwą przyjemnością) – niejeden z nas zastanawiał się, czy ktoś taki może porwać za sobą zawodników, z których niejeden zalicza się do największych gwiazd europejskiej piłki i pracuje na co dzień z fachowcami typu Pep Guardiola (de Bruyne i Kompany), Jose Mourinho (Fellaini, Lukaku, kiedyś także Courtois i Hazard) czy Mauricio Pochettino (Alderweireld, Vertonghen i siedzący na ławce Dembele, kiedyś także Chadli). Mieliśmy wątpliwości także na tym mundialu, kiedy Belgia rozpędzała się powoli, a potencjał jej gwiazd – de Bruyne zwłaszcza – wydawał się niewykorzystany. Z drugiej strony, dziś tak naprawdę po raz pierwszy na Belgach nie spoczywał ciężar prowadzenia gry. To Brazylia atakowała, w pierwszej połowie zbyt rzadko znajdując miejsce na boisku do przyspieszenia – i wystawiając się na niebezpieczeństwo kontrataków, które do spółki ze stałym fragmentem gry zdecydowały o jej porażce.

Belgijskie kontrataki były bowiem ozdobą tej pierwszej połowy. Zachwycał sposób, w jaki jednym-dwoma podaniami i sprintem trzech ofensywnych zawodników piłkarze Roberto Martineza zdobywali przestrzeń całego niemal boiska. Imponowała praca bez piłki Lukaku, szukającego miejsca między Marcelo a Mirandą. Podobało się wizjonerstwo podań wciąż schodzącego do środka de Bruyne, i jego wykończenie akcji, dającej Belgom drugą bramkę. Uznanie budziło kilka innych rozwiązań, które proponował jeden z najlepszych zawodników Premier League ubiegłego sezonu także w drugiej połowie, choćby w 62. minucie, kiedy otworzył drogę do bramki Hazardowi (gdyby piłkarz Chelsea wówczas trafił, albo gdyby raczej zagrywał do wbiegającego już w pole bramkowe Lukaku, byłoby 3:0 dla Belgii i Brazylia już by się nie podniosła), albo siedem minut później, kiedy umożliwił jeszcze jeden rajd Lukaku.

Fantastyczny był to mecz. W pierwszej fazie toczony w niewiarygodnym tempie, od jednego pola karnego do drugiego, a po przerwie… jeszcze szybszy, bo Brazylia zdołała w końcu podkręcić tempo i zabrać rywali na karuzelę. Strzały z dystansu, które bez problemu łapał wreszcie świetny (podobnie jak Lloris, którego podziwialiśmy po południu, krytykowany przecież przed rozpoczęciem turnieju) Courtois; w końcówce to on przecież uratował Belgów, przenosząc nad poprzeczkę strzał Neymara. Szarże, dryblingi, które za każdym razem rozbijały się jednak o mur belgijskiej defensywy. Brak ostatniego podania. W końcu zmiana – najpierw ustawienia na 4-4-2, potem wejście Augusto i jego kilka ataków z głębi pola, zagapienie się belgijskich obrońców, doskonałe dośrodkowanie Coutinho i gol kontaktowy.

Po raz kolejny na tym turnieju przekonaliśmy się, że do odważnych świat należy – i że mówienie o tym, iż wprowadzanie korekt w składzie czy w taktyce może być źródłem klęski, to marne alibi, jeśli wierzy się w to, co się chce zrobić i ma się do tego ludzi. Czy Martinez za długo czekał ze zmianami? Belgowie w drugiej połowie zbyt często tracili piłkę. Hazard kilkakrotnie podejmował złe decyzje – dryblował zamiast podawać, przez co drużyna traciła szansę na choćby kilkunastosekundowe utrzymanie się przy piłce. Z drugiej strony to przecież doświadczenie tego piłkarza pozwoliło pograć trochę na połowie rywala w dramatycznej już końcówce. A jego trener, choć kolejny raz żonglował ze składem, tym razem ułożył wszystkie klocki bez zarzutu. Nawet Chadli, którego Tottenham pozbywał się bez żalu i którego pobyt w West Bromwich był koszmarem porównywalnym z tym, który spotkał tam Krychowiaka, odnalazł się tym razem zarówno w środku pola, jak asekurując jego lewe sektory. Duet Witsel-Fellaini przed linią obrony rozbijał wiele brazylijskich akcji i zmuszał rywali raczej do oddawania strzałów z dystansu. Meunier radził sobie na skrzydle, po którym mieli hasać Marcelo z Neymarem i Coutinho. Lukaku, ustawiony po tej samej stronie (jak za dawnych czasów gry w Evertonie) okazał się najcenniejszym graczem tej drużyny, oprócz oczywiście architekta jej gry de Bruyne i niezawodnego Courtois w bramce.

Brazylia po raz kolejny w tym turnieju rozegrała fantastyczną drugą połowę – ale też świetnie zaczęła i generalnie rozegrała najlepszy mecz na mundialu. Stwarzała sytuacje. Strzelała aż 26 razy. Ale na Belgię nie wystarczyło. Do wyrównania brakowało niewiele, tyle co centymetr-dwa gąbki ochraniającej palce bramkarza, gdy w ostatniej minucie doliczonego czasu gry bronił strzał Neymara, albo tyle co centymetr-dwa plastiku na bucie, po którym któryś z belgijskich obrońców blokował jedno z tak licznych uderzeń albo rykoszet po strzale zmieniał jego kierunek. Być może po odpadnięciu z turnieju Ronaldo i Messiego Neymar liczył na to, że to jemu, kiedy to wszystko się już skończy, może przypaść miano piłkarza roku i Złota Piłka – od dziś jednak może marzyć o tym Kevin de Bruyne.

Niemiecka jogo bonito

Przyznawałem się Wam kiedyś, że zapominam mecze? Że szczegóły zacierają mi się po latach i że w przerwie między sezonami, kiedy wypełniam pustkę oglądaniem kolejny raz spotkań archiwalnych, nie pamiętam zwykle, co się w nich wydarzyło? Że zawsze, kiedy w którymś z tekstów mam zamiar zrobić retrospekcję, opóźnia mnie w pisaniu zaglądanie do fiszek? Obawiam się, cholera, że tego meczu prędko nie zapomnę. Że było to jedno z tych spotkań – jak Bayern-MU w finale Ligi Mistrzów 1999 albo Liverpool-Milan z 2005 – o których będę pamiętał nie tylko ja, ale i moi synowie – nawet jeżeli poszli spać jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Że z każdym kolejnym zdaniem i akapitem, tak samo zresztą jak wszyscy inni piszący o piłce, będę się przyczyniał do tworzenia jego mitu.

Nie jest to bynajmniej sprawa oczywista. Mityczne klęski, mecze, które się pamięta, nie są zwykle widowiskami aż tak jednostronnymi. Ktoś goni wynik, jest wymiana ciosów, są czerwone kartki, niewykorzystane rzuty karne i tak dalej. Jeśliby pozostać na gruncie brazylijskim, legendarne Maracanazo – klęska z Urugwajem, na mundialu w 1950 r. – byłaby tu dobrym przykładem. Na gruncie niemieckim przykładem byłby triumf nad Aranycsapat w finale mistrzostw o cztery lata późniejszych. Z drugiej strony: jednostronne widowiska o takiej skali rzadko zdarzają się jednak w półfinale mundialu i to z udziałem drużyn o takim jak Brazylia miejscu w historii piłki. Można by nawet spróbować potraktować to wydarzenie jako wypadek przy pracy, klęskę z gatunku tych, jakie Manchester United Aleksa Fergusona poniósł z rąk Manchesteru City (w październiku 2011 było 6:1), a Real Madryt Jose Mourinho z Barceloną (w listopadzie 2010 było 5:0); klęskę jednorazową, o której każda szanująca się drużyna zapomina niemal natychmiast, pokazując swoją prawdziwą wartość już w następnym meczu – gdyby nie skala społecznej traumy, ujawniającej się tej nocy nie tylko na ulicach Belo Horizonte. W przypadku reprezentacji kraju (pisałem niedawno, że mundial pokazuje, iż sprawa narodowa ma znaczenie), w dodatku kraju żyjącego futbolem w sposób ponadprzeciętny, kraju-organizatora turnieju, jego faworyta i pięciokrotnego zdobywcy mistrzostwa świata, przejście do porządku dziennego nad taką wpadką jest trudniejsze niż w przypadku drużyny klubowej.

O społecznych i politycznych konsekwencjach tej historycznej klęski (np. dla szykującej się do jesiennych wyborów pani prezydent Dilmy Rousseff, znieważanej dziś z trybun stadionu Mineirao) przyjdzie jeszcze pewnie pisać. Podobnie jak o tym, że i przebieg meczu z Chile, i kopanina z Kolumbią, musiały Brazylijczyków niepokoić. Na razie wypada odnotować łzy i przeprosiny trenera i zawodników oraz spróbować się zastanowić, co się stało i jak do tego doszło.

W tekście pisanym na gorąco dla Sport.pl wskazywałem na kluczową nieobecność w drużynie gospodarzy – nie, nie Neymara bynajmniej, tylko Thiago Silvy, organizującego w poprzednich meczach brazylijską defensywę. Dziś ta odpowiedzialność spadła na barki Davida Luiza – i dramatycznie go przerosła. Najdroższy obrońca świata był współwinny czterech goli, pozostałe trzy zawalił Marcelo, zbyt ofensywnie ustawiony i nieasekurowany ani przez defensywnego pomocnika Luiza Gustavo, ani przez mającego grać bliżej niego stopera Dantego.

Składniki sukcesu Niemców? Podobnie jak w ćwierćfinale zrównoważony skład, z Lahmem na prawej obronie, Schweinsteigerem i Khedirą przed linią defensywy oraz Klosem na szpicy – skład zapewniający balans między obroną a atakiem. Wspomniana linia defensywy ustawiona wysoko – niezbyt szybki Fred nie stanowił dla niej problemu, a po odbiorze piłki przejście do ataku odbywało się błyskawicznie. Perfekcyjnie wykonany stały fragment gry (jeszcze dwa lata temu Joachim Loew mówił podczas Euro, że nie dba o ten element treningu, bo jego piłkarze strzelają bramki z akcji), umożliwiający Niemcom przy stanie 1:0 przejście na grę z kontry. Hektary wolnego miejsca zostawione w środku pola Toniemu Kroosowi. Wspomniana dezorganizacja defensywy, a być może także decyzja Scolariego, by na zwolnione przez Neymara miejsce z przodu wszedł nie Willian, potrafiący pracować również w defensywie, tylko filigranowy Bernard. I wreszcie coś, co można by określić błogosławionym wpływem Guardioli na Bayern: mając już bezpieczną przewagę Niemcy bawili się piłką, swobodnie wymieniając podania, nie tracąc wszakże zabójczej skuteczności (Guardiola zresztą uczył również pochodzących z Bawarii członków tej reprezentacji, że stałe fragmenty są ważne).

Pisano już o tym tu i ówdzie przed rozpoczęciem tego meczu – Brazylijczycy i Niemcy zamienili się rolami, tradycyjnie przypisywanymi im przez futbolowe stereotypy. Ci pierwsi od dawna grają twardo, fizycznie dominując rywali (przypomina się triumf nad Hiszpanią na ubiegłorocznym Pucharze Konfederacji, żeby sięgnąć po jakieś przykłady pozamundialowe) i zwycięstwa raczej wymęczając niż idąc po nie tanecznym krokiem. Ci drudzy… Sami przecież widzieliście. To drużyna Joachima Loewa jest dziś symbolem jogo bonito.

Początek dla Brazylii

1. Mowa ciała ich zdradza. Nie lubię sędziów uciekających przed piłkarzami od czasu, gdy przeczytałem o Howardzie Webbie, że robi tak, gdy nie jest pewien własnej decyzji (bo gdy ma poczucie, że rozstrzygnął słusznie, to wręcz odwrotnie: szuka okazji do konfrontacji). Japoński arbiter po podyktowaniu jedenastki uciekał przed Chorwatami, aż się kurzyło.

Nie zarzucam mu oczywiście udziału w jakimkolwiek spisku, nie twierdzę, że miał w pamięci czerwoną kartkę, którą pokazał w RPA Felipe Melo, nie mówię także, że podobne rzeczy będą się teraz zdarzały przez cały turniej. Jeśli już wyciągać z postawy Japończyka jakiekolwiek wnioski na temat tego, jak może wyglądać sędziowanie podczas mundialu, to na podstawie pierwszego spornego incydentu: kiedy ukarał Neymara tylko żółtą kartką za uderzenie łokciem w Modricia. Ta decyzja była zwyczajnie słuszna: faul zasługiwał na kartkę, ale pokazanie czerwonej byłoby jednak przesadą…

Niko Kovac mówił po meczu, że zanim jeszcze turniej się rozpoczął, FIFA informowała trenerów, że sędziowie mają być uwrażliwieni na zbyt łatwe upadki piłkarzy w polu karnym – jeśli brać te słowa za dobrą monetę, to przy karnym, dającym gospodarzom prowadzenie, mieliśmy do czynienia nie z błędem systemowym (gwizdać wszystko, żeby przypadkiem nic nie umknęło), a z indywidualną pomyłką. Wiem, że Chorwatów to nie pocieszy, ale mimo ich krzywdy nie wydaje mi się, byśmy mieli oglądać mundial nadużywających gwizdka aptekarzy.

2. Neymar przyniósł oczyszczenie. Jasne: Rafał ma rację, przypominając, że „każda fraza o kraju owładniętym futbolową obsesją nosi w sobie przesadę”, bo nie istnieją kraje, które „oddychają futbolem”, a kibice zawsze stanowią mniejszość. Jednak wyrównujący gol piłkarza Barcelony, a wcześniej niewiarygodne zaiste wykonanie brazylijskiego hymnu przez tłum zgromadzony na stadionie, pozwalają myśleć o przestawieniu zwrotnicy, jeśli idzie o stosunek mieszkańców kraju do mistrzostw świata. Nie mówię, że to dobrze, nie mówię, że mnie to cieszy – po prostu stwierdzam fakt, że Brazylia ma od dziś inne tematy niż nienawiść do FIFA i ulegających jej polityków. Zresztą jeśli idzie o tę drugą kwestię, to w Sao Paolo zwyciężyła nie tylko reprezentacja: z obawy przed gwizdami pani prezydent zrezygnowała z przemówienia w trakcie ceremonii otwarcia.

3. Wszyscy mówią o Neymarze, ale najlepszy był Oscar. Jego dryblingi pozostawały poza zasięgiem Chorwatów, jego dośrodkowania z prawej strony siały gigantyczne zamieszanie, jego strzał z pierwszej połowy sprawił dużo kłopotów Pletikosie, a bramka na 3:1 była zwyczajnym majstersztykiem. Obok Luisa Gustavo to właśnie piłkarz Chelsea stanowił najjaśniejszy punkt drużyny.

 Nie oznacza to oczywiście, że nie powinniśmy oddawać sprawiedliwości także graczowi Barcelony. Że Neymarowi bardzo zależy, widać było choćby po tym, jak zniecierpliwiony kiepskim początkiem meczu wracał po piłkę aż na własną połowę. Dobrze, że strzelił już pierwszego wieczora: jeśli to mają być mistrzostwa gwiazd, te ostatnie nie mogą biegać po brazylijskich boiskach zablokowane przedłużającą się nieskutecznością.

4. Chorwacja nie zaskoczyła. Wiedzieliśmy, że jej druga linia potrafi grać w piłkę – i grała, przede wszystkim Modrić i Rakitić (Kovacicia jednak spaliła trema). Wiedzieliśmy, że do gry obronnej można mieć zastrzeżenia oraz że bramkarz najlepsze lata kariery ma już za sobą – i potwierdziło się również. Przy karnym Pletikosa długo wygrywał wojnę nerwów, ale w końcu uderzenie Neymara przebiło mu ręce. Przy bramce Oscara wyraźnie spóźnił się ze skokiem (nawiasem mówiąc Julio Cesar też nie przekonywał, ale Chorwaci nie zmusili go do aż tak wielkiego wysiłku). Dramatyzować jednak nie ma co: ten mecz był do przegrania, zaś Meksyk i Kamerun wydają się rywalami w zasięgu Chorwacji (zwłaszcza po powrocie do drużyny pauzującego za kartkę z baraży Mandżukicia). Niko Kovac nie ma wielkiego doświadczenia trenerskiego – z Brazylią przegrał dopiero pierwszy mecz w karierze – ma jednak wszelkie powody, by być konsekwentny.