Archiwa tagu: Huddlestone

Opad szczęki

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, żyjący niemal zawsze czasem przeszłym i przyszłym, niemal nigdy teraźniejszością. Mecz z Manchesterem City? Tak, owszem, pamiętam, trzy lata temu: gol Petera Croucha na Etihad Stadium, niespodziewane zwycięstwo w przedostatniej kolejce Premier League – awans Tottenhamu do Ligi Mistrzów. Przed dwoma laty: samobój tegoż Croucha na White Hart Lane, City wygrywa i to ono gra w kolejnym sezonie Champions League. Przed rokiem: dramatyczny mecz w Manchesterze, którego wyniku wciąż nie mogę odżałować. City, prowadzące 2:0. Tottenham odrabiający straty (gol Bale’a, z gatunku tych, które w sezonie 2012/13 przyjmujemy za coś oczywistego, wtedy oszałamiający…). Balotelli kopiący w głowę Parkera i sędzia niewidzący tego zachowania – kwalifikującego się bez dwóch zdań na czerwoną kartkę. Wyborna okazja Tottenhamu już w doliczonym czasie gry – Defoe niesięgający piłki przed pustą bramką. Ostatni atak City, niezawodny zwykle King tym razem spóźniony ze wślizgiem i faulujący Balotellego. Balotelli, którego nie powinno już być na boisku (dokładnie jak dziś w ostatniej minucie na Anfield Suareza po ugryzieniu Ivanovicia), strzela karnego…

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, który jest mistrzem alternatywnych scenariuszy. Gdyby w połowie sezonu Sandro nie złapał kontuzji, Carlos Tevez nie miałby dziś tyle swobody i w ogóle druga linia Tottenhamu nie buksowałaby tak rozpaczliwie – powtarzałem sobie przez długie minuty dzisiejszego meczu na White Hart Lane. Gdyby świetny w tym roku Lennon nie złapał kolejnego urazu, gdyby wcześniej załatwiono transfer Adebayora i napastnik z Togo zdążyłby porządnie przygotować się do sezonu, gdyby w ostatniej akcji meczu z Bazyleą na White Hart Lane Degen nie sfaulował Bale’a…

Typowy ze mnie kibic. Ponurak i malkontent, próbujący zachować dystans, względnie popisywać się czarnym humorem, który nagle traci panowanie nad sobą, wrzeszczy na całą redakcję i wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno. Szczerze mówiąc, zdarzyło mi się nawet dzisiaj wskoczyć na plecy szefa redakcji internetowej „Tygodnika Powszechnego”, za co zechce on niniejszym przyjąć przeprosiny. Zachowałem się nieprzewidywalnie, bo i mecz z Manchesterem City nagle zaczął się toczyć w sposób nieprzewidywalny.

Najpierw było bowiem wedle wszelkich spodziewań. Tottenham, w tej fazie sezonu zazwyczaj trwoniący ostatnie nadzieje, traci gola w czwartej minucie. Tottenham przez następne siedemdziesiąt minut bije głową w mur. Tottenham ustawiony bliźniaczo jak rywal, tylko z gorszym personelem. Tottenham z katalogiem błędów zarówno przy akcji dającej City prowadzenie (że Vertonghen dał się ograć Tevezowi przy linii bocznej mogę jakoś zrozumieć, ale że Parker zaspał i dał się wyprzedzić Milnerowi – wybaczyć znacznie trudniej), jak i później… Tottenham nie potrafi załatać dziury przed własnym polem karnym, gdzie hasa nieniepokojony przez Parkera Tevez. Tottenham zwalnia grę, robi kółeczko i zagrywa piłkę do tyłu (znów Parker). Tottenham, nieuważny przy stałych fragmentach gry, zmusza swojego bramkarza do akrobatycznej interwencji po główce Teveza. Tottenham nie wykorzystuje skrzydeł. Słowem: Tottenham jest do bólu przewidywalny…

Zaraz, dlaczego właściwie fakt, że Andre Villas-Boas – trener, którego taktycznych kompetencji nie kwestionowano chyba nawet w czasach Chelsea – dokonał dobrych zmian, wydaje mi się nagle nieprzewidywalny? Czy nie mógłbym tak po prostu powiedzieć, że portugalski menedżer Tottenhamu przechytrzył włoskiego szkoleniowca MC? Tyleśmy napisali o nowej roli Garetha Bale’a, ustawianego w ostatnich miesiącach w środku pola, ale w drugiej połowie Walijczyk – jak widać na załączonym obrazku – konsekwentnie trzymał się prawego skrzydła, bo Villas-Boas zauważył, że przeciwko grającemu tak ciasno rywalowi lepiej wykorzystywać go przy linii (już w pierwszej połowie Walker pokazał kilkoma rajdami, że jedyną wolną przestrzeń w szeregach gości można znaleźć właśnie tam). Po drugiej stronie, w miejsce Sigurdssona, pojawił się niebojący się gry z pierwszej piłki Holtby (16 podań w pół godziny, gdy Islandczyk w godzinę tylko o 3 więcej), a za Parkera – co okazało się równie kluczowe, co znajdowanie wolnych przestrzeni przy linii – wszedł Huddlestone.

Nie, to nie jest tak, że uwziąłem się na zawodnika z ósemką. Całkiem niedawno wybierano go piłkarzem sezonu, a ja wraz z innymi podziwiałem jego ofiarność w walce o odbiór piłki – rzucanie się pod nogi rywali, udane wślizgi, pressing… Był liderem drużyny, w której podobnego etosu pracy dramatycznie brakowało. Był dobrym duchem szatni, wzorem profesjonalizmu i niecelebryckiej normalności (jako jedyny w zespole grał w butach nieoślepiających papuzimi barwami). Niestety, po wielomiesięcznej kontuzji nie odzyskał formy: w defensywie nie jest nawet w połowie tak skuteczny, jak przed rokiem, w ofensywie zaś… Szkoda gadać.

Co powiedziawszy wypada zauważyć, że wprowadzony w jego miejsce Huddlestone również ma słabe punkty: jest wolny, zagapia się w grze obronnej, a czasem zwyczajnie krew uderza mu do głowy – wylatuje wtedy z czerwoną kartką. Ale… umie celnie podać piłkę, także na kilkadziesiąt metrów – zmienić stronę gry i jej tempo (zobaczcie, jak grali do przodu Parker i Huddlestone; ten drugi przebywał na boisku dwa razy krócej). Decyzja, jaką podejmował około 60. minuty sztab szkoleniowy Tottenhamu, była obciążona ryzykiem: albo wydarzy się to, co wydarzyło się w ciągu sześciu minut i dwudziestu sekund między golem Dempseya a trafieniem Bale’a, albo – co w tamtym momencie wydawało mi się równie prawdopodobne i pewnie niejeden kibic City zacierał ręce patrząc na stojącego przy linii bocznej ociężałego rozgrywającego Tottenhamu – Huddlestone zostanie przegoniony w drodze pod bramkę Llorisa przez Nasriego, Teveza czy Toure, kontrujące City strzeli drugą, a potem może kolejne bramki. Czasem, ba: zwykle się nie udaje i w tym sensie nie dziwię się skromności, z jaką AVB przyjmował komplementy za „zmiany, które wygrały mecz”. Równie dobrze można by zresztą podnosić zmęczenie Manchesteru City, grającego trzeci ważny mecz w ciągu ostatnich ośmiu dni…

Nieoczywistość trenerskich decyzji jest z jednym z głównych powodów, dla których nigdy nie przestaniemy o piłce dyskutować. „Game of opinion”, powtarza zwykle przy takich okazjach Harry Redknapp. Co rozstrzyga? Czy luz, na którym od paru tygodni grają piłkarze MC, dziś akurat nie obrócił się przeciwko nim? Czy 10 dni przerwy, jakie miał Tottenham od meczu z Bazyleą (w tym parę dni wolnego, jakie piłkarze otrzymali bezpośrednio po pucharowym fiasku), mogło zamiast odświeżyć rozregulować tę drużynę? A może, jak mówił AVB po meczu z MC, udałoby się wygrać nawet bez zmian w ustawieniu, bo skoro tylko padł wyrównujący gol zawodnicy na nowo uwierzyli w siebie, a trybuny zaczęły ich nieść, wszystko jedno, czy chodziło o 4-2-3-1 czy o 4-3-3, albo – będąc bardziej precyzyjnym – 4-3-2-1? Czy o wszystkim po raz kolejny rozstrzygnął Gareth Bale?

W tej ostatniej kwestii mam nieustannie ochotę polemizować z tezą o zespole jednego piłkarza. Weźmy (za Jonathanem Wilsonem) statystykę bezpośredniego udziału Bale’a w golach Tottenhamu – zdobywanych samemu, bądź padających z jego podań: 36 procent, podczas gdy w przypadku Maty i Chelsea było to 33 proc., van Persiego i MU – 39 proc., Suareza i Liverpoolu oraz Michu i Swansea – 44 proc., zaś Benteke i AV – aż 53 proc. O sile Tottenhamu w tym sezonie świadczą raczej pressing i skuteczna obrona, które – podaję dalej za Wilsonem – pozwoliły rywalom na średnio 9,8 strzałów w trakcie meczu; najmniej w lidze. No i, dopisuję po pewnym wahaniu, taktyczny polot menedżera.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest oczywiście prostym, zbyt prostym żartem po rozgrywanym pod wieczór meczu Liverpool-Chelsea, w którym Luiz Suarez – kandydat tyleż na piłkarza roku (to podanie do Sturridge’a dzisiaj…), co na dyskwalifikację do końca sezonu – najpierw sprokurował karnego, później… ugryzł Branislava Ivanovicia, żeby w ostatniej akcji meczu zdobyć wyrównującą bramkę. Nie wiem, czy znajdę słowa, żeby odnieść się do tego, co wydarzyło się na Anfield w 66. minucie. Naprawdę, zamiast pukając się w czoło pisać o oczywistościach, obciachu, wstydzie dla klubu i piłkarza, warto byłoby zastanowić się nad paradoksami związanymi z powrotem Rafy Beniteza na stadion, gdzie (inaczej niż w Londynie) kibice lubili go bardziej niż klubowa hierarchia i gdzie już wczoraj, samotny, pojawił się z różą, by złożyć hołd Anne Williams – zmarłej na raka matce chłopca, który zginął na Hillsborough, przez ponad ćwierć wieku walczącej o sprawiedliwość dla ofiar dla tamtej tragedii.

Emocji nie brakowało, rzecz jasna, od początku – od wspomnienia pani Williams (i ofiar bostońskiego maratonu), ciepłego przywitania menedżera Chelsea i wybuczenia jego najkosztowniejszego podopiecznego, również wracającego na stare śmieci Fernando Torresa. Ale – podobnie jak w meczu wcześniejszym o kilkadziesiąt minut – nie na emocjach wypada się skupić, i nie na pożałowania godnym zachowaniu Suareza, tylko na zmianie, dokonanej przez Brendana Rodgersa, która pozwoliła Liverpoolowi wrócić do gry w drugiej połowie. W pierwszej ogrywani przez tercet Hazard-Oscar-Mata, chroniony z tyłu przez Ramiresa i Mikela, gospodarze nie potrafili się przebić; Jordan Henderson, o którego raz czy drugi tu się spieraliśmy, zbyt łatwo tracił piłkę, a obecności Coutinho przy linii bocznej niemal nie zauważyłem. Podobnie jak w przypadku decyzji Villas-Boasa o rozpoczęciu meczu ze Scottem Parkerem w składzie, można było rozumieć ostrożniejszą taktykę Liverpoolu – podobnie jak konieczność jej modyfikacji. Wiele by oczywiście można mówić o dodatkowej motywacji, jaką musiał mieć Sturridge grając przeciwko dawnemu pracodawcy – było to widać od pierwszych sekund po jego wejściu na boisko, kiedy wypracował okazję dla Gerrarda, a potem sam trafił w słupek…

Zwycięstwo na Anfield utracone w „Fergie Time”… Z drużyn walczących z Tottenhamem o miejsce w pierwszej czwórce dużo lepszy weekend ma Arsenal. Z Fulham grał słabo – tak właśnie, jak słabo można grać w końcówce sezonu. Ale… uzyskał satysfakcjonujący go wynik i nie będziemy na razie o nim pisać, podobnie jak o praktycznie zdegradowanym QPR Harry’ego Redknappa – pogrążonym przez Petera Croucha, napastnika, który pod opieką Redknappa spędził większość dorosłej kariery. Na zakończenie wspomnijmy raczej o Portsmouth, uratowanym przed likwidacją przez własnych fanów i będącym już oficjalnie własnością ich stowarzyszenia (więcej o tej historii piszę w książce, w rozdziale „Komu biją dzwonki”). Klub, który przed pięcioma laty grał jeszcze w Premier League i był finalistą Pucharu Anglii, spada wprawdzie do czwartej ligi, ale nikt na Fratton Park nie wygląda na przybitego. Wczoraj drużyna rozbiła 3:0 walczące jeszcze o awans do Championship faworyzowane Sheffield United, a na stadion przyszło osiemnaście tysięcy ludzi. Osiemnaście tysięcy ludzi na meczu czwartoligowca… takie rzeczy tylko w Anglii.