Archiwa tagu: Rooney

Zroojnowany

Żeby się nadmiernie nie rozpisywać: z perspektywy Alexa Fergusona i bardzo wielu jego piłkarzy obecny sezon mógłby się już skończyć. W najbliższych spotkaniach wydrzeć tych kilka brakujących punktów, przypieczętować trzynasty tytuł Szkota, odebrany w dodatku „hałaśliwym sąsiadom”, zapomnieć, jak poszło w pucharach, wyjechać na wakacje, zresetować się i zacząć od nowa.

Pisałem tu niedawno, że tak słabego mistrza Anglii dawno nie miała – wywołując falę krytyk fanów MU, podnoszących np., że piłkarze Fergusona w 33 spotkaniach przegrali zaledwie czterokrotnie albo że przez większą część sezonu kapitalnie grał van Persie. Wytłumaczę jeszcze raz: wyobraźcie sobie listę przebojów, na której od wielu tygodni króluje słabsza piosenka świetnego skądinąd zespołu. Króluje, bo inne piosenki są jeszcze słabsze i naprawdę nie ma sensu na nie głosować. To, że króluje, nie oznacza, że zaczynacie uważać ją za arcydzieło, zwłaszcza że przed paroma laty słuchaliście już arcydzieł, pamiętacie, że poprzednie płyty tej kapeli były lepsze i macie nadzieję, że następna, przyszłoroczna, znów będzie super. Wśród słabszej konkurencji wygrywa, jest na topie, słuchacie jej w kółko, ale w głębi serca wiecie, że… bywało lepiej.

Wystarczy spojrzeć na Wayne’a Rooneya – piłkarza, dla którego ten sezon powinien się skończyć w pierwszej kolejności. Burza, jaka wybuchła wokół posadzenia go na ławce podczas meczu z Realem, wzbudziła nieuzasadnione moim zdaniem hipotezy na temat jego przyszłości w MU, ale że ikona klubu potrzebuje nowego początku jeszcze bardziej niż np. Anderson, Valencia czy Nani, jest przecież oczywiste. I problemem nie jest pozycja, jaką przyszło mu zajmować wczoraj na boisku – w drugiej linii albo za plecami wysuniętego napastnika grywał w ostatnich latach wielokrotnie, imponując kreatywnością, energią, niestrudzonym bieganiem za i między rywalami. Problemem jest generalny kryzys formy, wywołany przez trapiące go nieustannie kłopoty ze zdrowiem (niby nie łapie poważnych kontuzji, ale drobne urazy uniemożliwiają odzyskanie rytmu gry czy nawet regularnych treningów). W przełamaniu się nie pomagają wścibskie media, komentujące każde zdjęcie z boiska; na Upton Park sprawę pogorszył udział Rooneya w obu bramkach gospodarzy: kontra dająca West Hamowi pierwszego gola zaczęła się od jego straty, przy drugiej dał się nabrać na zwód Diame. Inna sprawa, że wprowadzony na jego miejsce Giggs wcale nie grał lepiej…

Mecz z West Hamem zapamiętany będzie głównie z powodu ładnej bramki Diame i staranowania przez Andy’ego Carrolla Davida de Gei (gol van Persiego padł wprawdzie ze spalonego, ale podobnych błędów sędziowskich notujemy na tyle dużo, że powodu do wspomnień z tego nie zrobimy). Nie przesądzając sporu między menedżerami, czy angielski napastnik powinien był po wejściu w Hiszpana wylecieć z boiska (Sam Allardyce tłumaczył wypożyczonego z Liverpoolu piłkarza, że był zanadto rozpędzony – samochód, który pędzi po autostradzie, również potrzebuje kilkuset metrów, by wytracić impet), zauważmy jedynie, że de Gea stwardniał i w powietrznych pojedynkach z rywalami radzi sobie coraz lepiej. Wczoraj nie tylko Carroll, ale także Nolan, Reid i Vaz Te robili wszystko, by chłopak się pogubił; menedżer West Hamu przyznawał wprost, że takie mieli instrukcje – ale bramkarz MU dał radę, a kłopoty z niezłym skądinąd Andym Carrollem mieli raczej Ferdinand i Vidić.

W sumie jednak utwierdziłem się w swoich opiniach. Mistrz Anglii, zgoda. Jak nikt inny umie odrabiać straty, oczywiście. Z lepszym Kagawą, skutecznym znów van Persiem, spokojnym Carrickiem i coraz lepszym u jego boku Jonesem, tak. Ale czy mocny mistrz, dam się przekonać pewnie dopiero po wakacjach, wakacyjnych zakupach i nowym początku Wayne’a Rooneya.

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

Wayne? Nie kupuję

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?
Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…
Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.
Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.
Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?
Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.
Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.
W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?

Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…

Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.

Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.

Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?

Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.

Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.

W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Luka na Lukę

Wiele musiało się złożyć na ten sukces Realu. Po pierwsze, oczywiście, decyzja sędziego o wyrzuceniu z boiska Naniego. Decyzja krzywdząca: Portugalczyk wprawdzie trafił rywala wysoko uniesioną nogą, co można było zinterpretować jako niebezpieczne zagranie, ale żółta kartka byłaby w tym przypadku karą wystarczającą. Po drugie, skoro już przy tym jesteśmy, decyzja sir Alexa o wystawieniu w tak ważnym meczu niemal niegrającego ostatnimi miesiącami Naniego: chciał się chłopak pokazać, miał poczucie, że gra o swoją przyszłość, no i przeszarżował – to wejście było mimo wszystko (czyli mimo błędu sędziego) niepotrzebne.

Po trzecie, fantastyczny gol zawodnika, którego okrzyknięto już w Hiszpanii najgorszym transferem sezonu. Luka Modrić nie przebił się dotąd do pierwszego składu Realu, grał ogony, na treningach chodził ze spuszczoną głową, niektórzy już widzieli go wypożyczonego z powrotem na Wyspy… Typowa zagrywka złośliwego futbolowego demiurga: najważniejszego jak dotąd gola w sezonie dał Królewskim piłkarz, który w Tottenhamie strzelał bramki rzadko (choć zdarzały się równie efektowne) i który miał mnóstwo powodów, żeby w takim momencie szukać raczej jeszcze jednego podania. Jeśli mam poczucie, że w ostatnich dniach napisał się kolejny rozdział fascynującej biografii również spisywanego na straty Jose Mourinho, to także dlatego, że niemal natychmiast po czerwonej kartce Naniego wydelegował do gry Chorwata. Niezależnie od pięknego gola: właśnie dzięki Modriciowi akcje Realu zaczęły się zazębiać. Bóg futbolu lubi takie historie. Podobnie jak to, że kolejnym bohaterem Realu został rezerwowy bramkarz. I to, że swoich dawnych kolegów ostatecznie pognębił Cristiano Ronaldo.

Idźmy dalej. Na sukces Realu musiała się złożyć choroba Tito Vilanovy i zadyszka Barcelony pod wodzą Jordiego Roury: Kastylijczycy po sukcesie w Pucharze Króla przyjechali na Old Trafford z wiarą, że ten sezon nie jest jeszcze stracony… Nie jestem natomiast pewien, czy na sukces Realu złożyła się nieobecność w pierwszym składzie MU Wayne’a Rooneya – jedno z „tych” rozstrzygnięć sir Alexa Fergusona, po których obdarzeni co lepszą pamięcią dziennikarze wspominają, jak w wielkich meczach Szkot zaczynał sadzać na ławce Beckhama czy van Nistelrooya, by następnie bez sentymentów pozbywać się ich z drużyny. Rzecz w tym, że taktyka MU na mecz z Realem wydawała się optymalna, a jej realizacja bez Rooneya nie budziła zastrzeżeń. Że Manchester United będzie grał z kontry, było jasne – tak samo jak to, że będzie zagrażał Realowi przy stałych fragmentach gry. Że za plecami van Persiego operuje szybszy od Rooenya Welbeck – również było zrozumiałe. Podobnie jak to, że kluczem do zatrzymania Ronaldo jest wyłączenie z gry Xabiego Alonso (lekcję poglądową, jak się to robi, dał całej Europie Jürgen Klopp z Borussią Dortmund): obskakiwany właśnie przez Welbecka hiszpański rozgrywający podawał głównie do bocznych obrońców, względnie do Khediry. Rooney, jak pamiętamy, nie nadążał za akcjami Realu na Santiago Bernabeu.

Szkoda Giggsa. Na temat Walijczyka układałem przez pierwsze 45 minut całą odę, zachwycony zarówno jego zagraniami z pierwszej piłki, jak umiejętnym zwalnianiem gry. Kiedy było trzeba Giggs potrafił jak przed dwudziestoma laty minąć rywala albo – jak przed laty dziesięcioma – odebrać mu piłkę zdecydowanym wślizgiem. Jeśli dzisiejszy mecz dostarczył mi kolejnego dowodu na okrucieństwo futbolu, to ze względu na Walijczyka właśnie, który w swoim tysięcznym meczu w barwach MU nie zasługiwał na porażkę. Jego zespół kontratakował, jego zespół był nieprawdopodobnie groźny podczas rzutów rożnych, obijał słupki i zmuszał bramkarza do wykazywania się niezwykłym kunsztem; jego zespół objął prowadzenie, kontrolował grę, neutralizował najgroźniejszych zawodników Realu, słowem: zrobił wszystko, co mógł, żeby wyjść z tego dwumeczu zwycięsko. Niestety, po czerwonej kartce Naniego nie mógł zrobić jeszcze więcej: miejsce opuszczone po Portugalczyka musiał wypełnić Welbeck, Xabi Alonso odzyskał swobodę, a chwilę potem w środku pola zrobiła się luka, w której pojawił się Luka… „Wspaniali Anglicy, jaka szkoda, że nie żyją”, jak to kiedyś ujął Marek Bieńczyk.

Sir Alex był zbyt wstrząśnięty, by stanąć przed dziennikarzami, ale sir Alex dał radę. Jose Mourinho powiedział, że lepszy zespół… przegrał, co odebrano niemal jak złożenie podania o pracę na Old Trafford. Chyba jednak za wcześnie: ani Ferguson nie myśli o emeryturze, ani jego zwierzchnicy nie są zachwyceni, myśląc o zatrudnieniu tak kontrowersyjnej postaci, no i Wyjątkowy nadal ma coś do udowodnienia w Madrycie.