Archiwa tagu: UEFA

Mecz, w którym nikt nie wygra

Dwanaście najbogatszych klubów piłkarskich zapowiedziało powołanie europejskiej superligi, z której nie można spaść – ale w której można świetnie zarobić, pod warunkiem, że jest się jednym z dwunastu. To jeden z największych kryzysów w dziejach futbolu.

Na początku wszyscy mają to samo marzenie. Bardzo często bierze się ono jeszcze z pierwszych lektur dzieciństwa, albo lepiej: z pierwszych doświadczeń dzieciństwa, wywiedzionych z jakiegoś placyku za blokiem, położonego na terenie czegoś, co – zanim wszystko zabudował jakiś deweloper – było ogródkiem jordanowskim. Spotykająca się tam gromada dzieciaków najczęściej nie jest wystarczająco liczna, by stworzyć drużynę, ale i tak nie przeszkadza jej to po powrocie do domu, kiedy już zdoła jako tako domyć nogi i opatrzyć poobcierane kolana, śnić o tym, że kiedyś w przyszłości zagra razem na Camp Nou, Maracanie albo (najlepiej) Wembley. Sytuacja pewnego biednego chłopa, chałupnika nazwiskiem Kłapacz, wydaje się o tyle prostsza, że ma jedenastu synów. Długo nie wie, co z nimi zrobić, aż wreszcie tworzy z nich drużynę. Ładny, równy kawałek łąki przy domu zamienia na boisko, sprzedaje kozę, kupuje dwie piłki i chłopcy rozpoczynają treningi. Najstarszy Janek, chłop jak drąg, idzie na bramkę, dwóch najmłodszych, Franka i Jurka, którzy byli drobni i zwinni, Kłapacz stawia na skrzydłach.

Żadnych marzeń

Tak, wbrew pozorom, streszczając pierwszy akapit „Klaupzubowej jedenactki” Eduardo Bassa, którą w przekładzie Zdzisława Hierowskiego i z ilustracjami Franciszka Seiferta Wielkopolska Księgarnia Wydawnicza opublikowała 72 lata temu w nakładzie 5000 + 500 egzemplarzy, jestem w samym centrum rozważań nad sensownością tworzenia przez dwanaście najbogatszych klubów świata tak zwanej Europejskiej Superligi.

I nie, nie chodzi tylko o to, że w powieści Bassa (o tym, że należałoby ją wznowić, wiekopomny tekst napisał kiedyś Marek Bieńczyk) jedenastu braci Kłapaczów zagra i wygra z Barceloną. Nawet gdyby jej się to nie przydarzyło, podobnie jak nie przydarzyło się to przecież bohaterom innej dla niejednego kibica z tej części Europy formacyjnej lektury, czyli Bahdajowskiego „Do przerwy 0:1” – sama możliwość takiego zdarzenia jest sednem sportowej rywalizacji, w której nie tylko można przejść wiele szczebli ligowej piramidy, ale i w jednym meczu ograć potentata, żeby nie wiem, jak wielka byłaby jego sława i wielkie pieniądze.

Otóż w świecie, do którego zmierza dziś futbol – a przynajmniej w świecie, który kreuje owych dwanaście Klubów Założycieli – podobne przypadki mają być niemożliwe. Niemożliwe ma być to, że ni stąd, ni zowąd zabawę prezesom kilkunastu, ekhem, superklubów popsuje jakieś Leicester, które w 2016 r. po szalonym sezonie i wbrew wszelkim spodziewaniom (bukmacherzy obstawiali 5000:1, tyle co za znalezienie żywego Elvisa) nie dość, że nie zechciało posłusznie spaść z angielskiej ekstraklasy, to jeszcze ją wygrało, awansując tym samym do przynoszącej największe jak dotąd zyski w europejskim futbolu, najchętniej oglądanej, organizowanej przez UEFA Ligi Mistrzów – i pozbawiając tym samym miejsca wśród elity jakiegoś potentata.

Mówiąc prościej: niemożliwe ma być to, że na piłkarski szczyt – tam, gdzie spoczywają najbardziej wymarzone w piłce klubowej trofea i powiązane z nimi pieniądze z premii od sponsorów czy praw do transmisji telewizyjnych – zdoła wspiąć się ktoś, kto wprawdzie chce bardziej, kto mocniej wierzy i jest odważniejszy niż pozostali, ale po prostu nie ma kasy.

Jasne, już teraz było to utrudnione, by nie rzec: niemal nieprawdopodobne. Jasne, przewaga finansowa tych wielkich powodowała, że dla większości małych i średnich drużyn sny o potędze pozostawały jedynie snami. Ale przecież wciąż się zdarzało. W sezonie 2018/2019 młoda – i chwilę później rozkupiona przez gigantów – drużyna Ajaksu Amsterdam, w rankingach najbogatszych tułająca się gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożniejszy Juventus. W tym roku Juventus dostał baty od FC Porto, w ubiegłym z Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon; przykłady można mnożyć, pewnie najbardziej spektakularnymi są te z rozgrywek pomniejszych od Ligi Mistrzów, tzw. Ligi Europejskiej, gdzie dzisiejszy Klub Założyciel superligi, Tottenham, nie był w stanie poradzić sobie przed miesiącem z Dynamem Zagrzeb, a inny Klub Założyciel, Arsenal, do ostatnich chwil drżał o wynik dwumeczu ze Slavią Praga.

Rzecz w tym, że teraz podobne boje mają być już ostatecznie niemożliwe. Żadnych marzeń, chłopaki z ogródka jordanowskiego. Nie wpuszczą was na salony. Z superligi nie będzie się dało spaść, jak się jest Klubem Założycielem, a kryteria awansu do niej, tzn. rozszerzenia listy tworzących ją drużyn do dwudziestu, z pewnością zostaną skonstruowane tak, by żaden kopciuszek się nie prześlizgnął. Założenie sportowej rywalizacji, w której najlepsi wygrywają, najsłabsi odpadają, na ich miejsce czekają kolejni itd., ma zostać jednym ruchem unieważnione.

Kasa, misiu

Zdążyliśmy to już zasugerować: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W piłce czasów pandemii jest ich znacznie mniej, w dodatku niektóre Kluby Założyciele (czuję, że będę tę frazę powtarzał, uparcie stosując wielkie litery, żeby podkreślić kuriozalność sytuacji, w której niektórym z nich do sportowej wielkości bardzo daleko) mają swoje kłopoty: wykosztowały się, jak Tottenham, na nowy stadion i nie dość, że nie mają spodziewanych zysków z biletów, to jeszcze kolejny sezon idzie im tak źle, że znowu nie awansują do Champions League i muszą ponosić koszty zwolnienia trenera-celebryty José Mourinho; skądinąd dziw bierze, że został w ogóle zatrudniony.

O tym, że podobnie kiepsko radzi sobie na boisku inny Klub Założyciel, Arsenal – już wspomniałem, w ogóle na sześć zakładających superligę angielskich klubów dzisiaj tylko dwa są pewne gry w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, jeśli oczywiście będzie istniała. AC Milan pod górkę miał od dobrych paru lat, ale teraz w lidze włoskiej zajmuje drugie miejsce – o grę w Lidze Mistrzów nie musiałby się martwić, no ale w superlidze może zarobić więcej.

Podobnie Manchester United, Chelsea, przechodzący kryzys ubiegłoroczny mistrz Anglii i niedawny zwycięzca Ligi Mistrzów Liverpool, oraz pozostali – z największymi, jeśli idzie o tak zwaną moc marki, Realem i Barceloną na czele. W ligach krajowych i w Europie idzie im ze zmiennym szczęściem, zmieniają trenerów, drżą o przyszłość, a tutaj na wejście mają dostać – bagatela – trzy i pół miliarda euro do podziału; tyle, ile dzielą dziś WSZYSTKIE kluby występujące w europejskich pucharach. Kwota tym bardziej niebagatelna, że WSZYSTKIE Kluby Założyciele zakończyły sezon 2019/20 – z którego pochodzą ostatnie dane finansowe – na minusie, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, Milan) przekraczającym 150 milionów euro. O długach Barcelony mówi się, że przekraczają miliard euro.

Rzecz w tym, iż pozycję w świecie współczesnej piłki Kluby Założyciele mają taką, że ich prezesom wydaje się, iż mogą dyktować warunki. To trochę jak z Barceloną i grającym w niej Messim: jeśli szukająca dodatkowych źródeł finansowania drużyna wyrusza na zagraniczne tournee, ma dwie stawki za rozegranie meczu towarzyskiego, podstawową i czterokrotnie wyższą, jeśli zagra Argentyńczyk. Większość kibiców współczesnej piłki – zdają się rozumować twórcy superligi – nie jest już, jak niegdyś, związana sercem z klubami z miasta czy regionu, którym pozostaje wierna niezależnie od tego, jak wyglądają sprawy na boisku. Ci ludzie chcą rozrywki, której mają dostarczać największe gwiazdy futbolu – te, które już znają, i w koszulkach, do których już przywykli. Ajax czy Porto mają, owszem, historyczne zasługi, ale w dzisiejszych czasach do elity futbolu już nie należą, nie życzymy więc sobie, by pozbawiały miejsca w ćwierć- czy półfinałach największych piłkarskich rozgrywek kontynentu któryś z Klubów Założycieli.

Jeśli więc Kluby Założyciele decydują się na taki ruch, to dlatego, że czują oparcie nie tylko w potencjalnych sponsorach czy platformach medialnych zainteresowanych pokazywaniem ich meczów: czują oparcie wśród konsumentów produktu zwanego niegdyś futbolem; konsumentów, dodajmy, nie tylko ze Starego, nomen omen, Kontynentu. Zwłaszcza, że model biznesowy, na jaki stawiają, został już przecież przećwiczony w USA, skąd bierze się coraz więcej inwestorów popatrujących na świat piłki: w koszykarskiej lidze NBA czy organizującej rozgrywki futbolu amerykańskiego NFL. Pierwsze wieści z giełd, na których notowane są Kluby Założyciele, mówią o wzroście ich akcji.

Samo zło

Na razie do kartelu – ta nazwa wydaje się jednak bardziej adekwatna – nie przystąpiły trzy spośród najbogatszych klubów świata, ale (cóż za niespodzianka…) przedstawiciele superligi zapowiadają, że trzy kluby mają dołączyć w najbliższych dniach, a tak w ogóle, łaskawcy, mają oprócz tego jeszcze wspomniane pięć miejsc dodatkowych. Z trójki nieobecnych szef Paris Saint-Germain Nasser Al-Khelaifi ma nieprzyjemność pełnić obowiązki wiceprezesa najbardziej stratnej na powstaniu superligi i monopolizującej Ligę Mistrzów UEFA, a co do Bayernu i Borussii Dortmund wygląda na to, że inne relacje między zarządami klubów i kibicami w Niemczech przyhamowały tymczasem ich mocarstwowe zapędy – ale trudno mieć wątpliwości, że gdy rozgrywki Champions League stracą kompletnie na znaczeniu, i one nie będą miały wyjścia; na tym polega piekielny pomysł superligi, że wydaje się skazany na (rynkowy) sukces. W tym po prostu nie można nie uczestniczyć, jeśli (rynkowo) chce się liczyć w piłce nożnej. 

Warto też pamiętać, że twórcy obecnego systemu europejskich rozgrywek – organizowanego przez UEFA, sponsorowanego przez Gazprom itd. – nie wywodzą się bynajmniej ze szkółek niedzielnych. Powołanie superligi ogłoszono na kilkadziesiąt godzin przed zapowiadanymi już reformami rozgrywek Ligi Mistrzów, również zmierzającymi do wzmocnienia pozycji superklubów, choć w sposób nie aż tak radykalny. Ci, którzy grzmią, że teraz dwunastkę Klubów Założycieli należy wykluczyć nie tylko z europejskich rozgrywek organizowanych przez UEFA (z których, prosta rzecz, sami zrezygnowała), ale także z lig krajowych, w których nadal chciałaby uczestniczyć, a ich piłkarzy dodatkowo ukarać pozbawieniem prawa do gry w międzynarodowych turniejach – również nie bronią dobrej sprawy, ale jednak wciąż jeszcze bardziej sprawiedliwej niż pomysł na superligę.

Możliwe zresztą, choć coraz mniej prawdopodobne, że bomba, jaką odpaliła ta parszywa dwunastka ma być jedynie środkiem nacisku na UEFA, by zwiększyła jej przywileje i że w najbliższych tygodniach wypracowany zostanie jednak jakiś rodzaj – z pewnością jeszcze bardziej zgniłego niż wszystkie dotychczasowe – kompromisu.

Reality show

No i cóż Ty na to, biedny kibicu, który wcale nie marzysz o tym, by w kółko oglądać mecze Juventusu z Barceloną czy Realu z Manchesterem United? Cóż Ty na to, kibicu, który wierzyłeś, że kiedyś w Lidze Mistrzów zobaczysz Cracovię albo Wisłę? Który ściskałeś kciuki, by haendlowski hymn tych rozgrywek puszczono Łukaszowi Fabiańskiemu, grającemu w raczej broniącym się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy West Hamie, a dziś zajmującym w tabeli miejsce pozwalające poważnie myśleć o Champions League?

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia zamkniętej na rywalizację z innymi drużynami superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy tak naprawdę nienawidzą piłki nożnej – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tegoż podwórka na największym stadionie świata. Z perspektywy ich gabinetów takie marzenia to przeszkoda na drodze do dalszego bogacenia się; lepiej stworzyć zamknięte reality show niż wysyłać swoich (doskonale opłacanych, co pozostaje częścią problemu, zwłaszcza gdy w pandemii opustoszały trybuny) pracowników na jakieś rzekomo mniej atrakcyjne boisko w, powiedzmy, Bergamo.

Nic dziwnego, że reakcja przytłaczającej większości tych, którzy pamiętają jeszcze, że futbol miał kiedyś duszę – i którzy wciąż wierzą w jej istnienie, np. po tym, jak widzieli wczoraj, że skazany na degradację z Premier League Fulham do ostatniej sekundy doliczonego czasu gry prowadził w wyjazdowym meczu z Arsenalem – to gorycz i wściekłość, a niecenzuralne transparenty z niedawnych marszy na ulicach polskich miast (te, w których radzono rządzącym, by czym prędzej sobie poszli) z pewnością znalazłyby zastosowania na trybunach każdego z dwunastu Klubów Założycieli, gdyby tylko wpuszczono na nie publiczność.

Są tacy, jak Gary Neville, były piłkarz Manchesteru United i komentator telewizyjny, który domaga się, by parszywą dwunastkę pozbawiono karnie punktów w ligach krajowych i w ogóle siłą skłoniono do opamiętania; na razie oświadczenie UEFA i pięciu największych lig kontynentu grozi podobnymi krokami, ale to raczej prężenie muskułów. Są tacy, którzy mówią, że należy pozwolić im zamknąć się w bańce i do szczętu tam zdegenerować. Są tacy, którzy – jak członkowie klubu kibica Tottenhamu – oskarżają zarządy swoich drużyn o zdradę i bezsilnie wzywają do dymisji. Z pewnością przedstawiciele Klubów Założycieli przewidzieli i jakieś lokalne bojkoty, i może nawet kary – choć w kwestii tych ostatnich mają jednak świadomość, że np. zakazując jakimś piłkarzom gry na mundialu, organizator turnieju podcina gałąź, na której siedzi, bo cóż to za mundial bez Ronaldo czy Messiego?). Na razie, poza krótkimi oświadczeniami na klubowych stronach i paroma okrągłymi zdaniami o tym, że mają na myśli rozwój dyscypliny, bardziej sprawiedliwy niż dotąd podział środków itd., nie zamierzają się z niczego tłumaczyć. Ma to za nich zrobić farma botów, zasypująca obecnie portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała superliga.

Wirus futbolu

To prawda: Ronaldo i Messi nas nie wyleczą. Ale emocji, których dostarczali milionom kibiców, nie sposób lekceważyć nawet w czasie epidemii.

Chciwość. Słowo, które przychodzi jako pierwsze na myśl o reakcjach futbolowych działaczy wobec epidemii. Tyle że teraz nie chodzi już o to, jak na tym zarobić, tylko jak stracić możliwie najmniej – i jak przy okazji przemodelować świat współczesnej piłki, by w przyszłości można było zarabiać jeszcze więcej niż dotąd. W pierwszych dniach ekspansji koronawirusa w Europie chodziło przecież o to, by grać do samego końca, by nie zamykać trybun, by nie stracić dochodów z transmisji telewizyjnych (efekt: jedna trzecia zakażonych piłkarzy Valencii, którzy musieli rozegrać mecz Ligi Mistrzów w Mediolanie; liczbę osób pozakażanych na niezamkniętych do ostatniej chwili stadionach w Anglii trudno w tej chwili oszacować). A w tle podjętej w końcu – i nieuniknionej – decyzji o przeniesieniu mistrzostw Europy z tego lata na następne kryją się pytania o dokończenie obecnego sezonu klubowego, a w każdym razie: nadzieje księgowych poszczególnych lig i klubów, że ich maszynki do zarabiania pokręcą się jeszcze, jeśli nie w kwietniu czy maju, to może w czerwcu, kiedy planowano właśnie rozegranie Euro. To, że interesy klubów okazały się istotniejsze od interesów piłkarskich federacji narodowych jest przy tym oczywistością: z tego, jak krążą pieniądze w futbolu, jasno wynika, że jeśli coś trzeba rozegrać w pierwszej kolejności, to spotkania Champions League i największych lig europejskich, a nie jakichś tam mistrzostw kontynentu.

Gdzieś w cieniu tych wszystkich decyzji niknie los sportowca. Może trudno się dziwić, jeśli (dziś na portalach społecznościowych takie zestawienia hulają w najlepsze) najlepsi piłkarze świata zarabiają milion euro miesięcznie, a biologowie pracujący nad znalezieniem szczepionki na koronawirusa – niecałe dwa tysiące euro. „Idźcie do Ronaldo i Messiego, niech was wyleczą” – to gorzkie zdanie rozchodzi się po sieci bardziej niż niejeden wiral. 

A jednak chciałbym upomnieć się także o piłkarzy, przechodzących teraz kwarantanny w – owszem, niekiedy skandalicznie luksusowych – domach, zamiast szykujących się do rozegrania może najważniejszych meczów w życiu. O tym, że traktuje się ich jak mięso armatnie, mówił w rozmowie z Canal + Extra bramkarz londyńskiego West Hamu Łukasz Fabiański: „Mam wrażenie, że nasze zdrowie nie jest dla wszystkich istotne i że będzie dążenie do tego, byśmy wrócili na boiska jak najszybciej” – stwierdził reprezentant Polski, tłumacząc widzom oczywisty skądinąd fakt, że liga, w której występuje, jest „produktem, z którym wiążą się ogromne pieniądze”.

Koronawirus odsłonił jeszcze jedną prawdę o świecie współczesnego futbolu: naładowane do granic ostateczności kalendarze rozgrywek: jeśli zsumować wszystkie mecze lig i pucharów krajowych i kontynentalnych, jeśli dodać do nich przedsezonowe tournée na tzw. wschodzących rynkach (wyprawy europejskich klubów do Azji czy Ameryki w poszukiwaniu dodatkowych pieniędzy i dodatkowych baz kibicowskich to już standard) oraz oczywiście spotkania reprezentacji, w przypadku tych największych gwiazd wychodzi po sześćdziesiąt i więcej meczów rocznie. Tutaj naprawdę nie ma gdzie wściubić choćby jednej powtórki: oto dlaczego, kiedy w kwietniu 2017 roku na autobus z piłkarzami Borussii Dortmund jadącymi na ćwierćfinał Ligi Mistrzów dokonano zamachu terrorystycznego i rozegranie meczu w terminie okazało się niemożliwe, straumatyzowani gracze niemieckiego klubu musieli przystąpić do rywalizacji już 24 godziny później. Lista kontuzji, opowieści o wypaleniu zawodowym, historie o – lekceważonych przez pracodawców – przypadkach depresji to ciemna strona najpopularniejszego sportu świata.

Ale jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Kariera piłkarzy trwa naprawdę bardzo krótko. Odłożenie o rok rozegrania wielkiego turnieju oznacza, że dla niejednego z nich będzie już za późno. Weźmy byłego kapitana reprezentacji Polski, a obecnie kapitana krakowskiej Wisły, blisko 35-letniego dziś Jakuba Błaszczykowskiego. Na poprzednim Euro był liderem drużyny Adama Nawałki, ale nie wykorzystał decydującego karnego w ćwierćfinałowym meczu z Portugalią, na mistrzostwa świata do Rosji jechał po poważnej kontuzji: przez wiele miesięcy ciężko pracował na to, by móc uczestniczyć w imprezie, która w jego fachu uchodzi za najważniejszą. Rosnąca forma Błaszczykowskiego w wiosennych meczach Wisłu, jego doświadczenie i przywódcze zdolności pozwalały wierzyć, że mundial sprzed dwóch lat nie był dla niego ostatnim wielkim turniejem piłkarskim. Są też zawodnicy – 31-letni Robert Lewandowski na przykład – którzy właśnie w sezonie 2019/20 osiągnęli życiową formę. Kto wie, jak będą się prezentować latem 2021 roku?

Tak, wiem. Przejmowanie się losem jakichś milionerów z pewnością wyda się niejednemu czytelnikowi ryzykowne, zwłaszcza jeśli sam jest na przykład zatrudniony na umowie śmieciowej i naprawdę nie wie, jak będzie wiązał w najbliższych miesiącach koniec z końcem – już nie mówię o tych wszystkich, którzy zachorowali i walczą o życie. A jednak mam poczucie, że także o zakręcie w życiu gwiazd futbolu mogę myśleć z empatią. O wdzięczności, jaką jestem im winien za tyle najprawdziwszych w świecie emocji – za chwile zachwytu, uniesienia, podziwu, wzruszenia i szczęścia, a nawet doświadczenia przynależności i wspólnoty – już nie wspominam. Tu nie chodzi wcale o możliwość wyładowania agresji, pokrzyczenia sobie albo popatrzenia z satysfakcją, jak nasi leją nie naszych, tylko o doświadczenie kulturalne i duchowe. Z każdym kolejnym dniem epidemii milionom kibiców na świecie brakuje go coraz bardziej. 

Rodzinna Europa

A ja próbuję w tym wszystkim nie myśleć o stanie kont Europejskiej Federacji Piłkarskiej, które dzięki decyzji o zorganizowaniu mistrzostw Europy 2020 w 13 krajacg zostaną niewątpliwie zasilone, ani o zyskach poszczególnych organizatorów. Przypominam sobie raczej lato 1991 roku i studencką wyprawę po Czechach, Niemczech i Austrii tropem gotyckich katedr, brutalnie przerwaną na granicy niemiecko-austriackiej przez celnika, który uznał, że czworo niezamożnych Polaków z pewnością zamierza w jego kraju szukać pracy na czarno. Tamtej nocy na dworcu w Salzburgu nie zapomnę pewnie do końca życia.

Potraktujcie więc proszę ten mój dzisiejszy wpis nie tyle jako racjonalną polemikę z krytykami decyzji UEFA, co osobiste wyznanie kogoś, kto wciąż nie może uwierzyć własnemu szczęściu, związanemu z tym, że żyje w zjednoczonej Europie i w czasach pokoju. Tak się składa, że parę lat po tamtej nocy w Salzburgu, przekraczałem też inną granicę – między w miarę bezpieczną już wtedy Chorwacją a pogrążoną w wojnie Bośnią, potem zaś wjeżdżałem do ostrzeliwanego Sarajewa. Tamtej nocy na górze Igman również nie zapomnę do końca życia.

Jakkolwiek naiwnie to brzmi, w mistrzostwach Europy powinno chodzić właśnie o wielkie, wspólne święto całego kontynentu, bez wiz, bez granic, bez utrudnień w podróży i z przywiązaniem do własnego narodu wyrażanym w bezpiecznej, radosnej formie. Wspólny europejski turniej w 13 krajach znakomicie to pokazuje.

[youtube U0wrgoWRLYg]

Oglądaliście „Jeden dzień w Europie”, film, którego akcja rozgrywa się w dniu finału Ligi Mistrzów, gdzie w tle przygód głównych bohaterów obserwujemy tłumy wesołych, udających się na oglądanie meczu kibiców? „Europa w tym magicznym dniu rzeczywiście jest razem: nawet jeśli dla jednych bogiem jest Hakan Sükür, a dla innych Juan Carlos Valerón” – pisała w „Tygodniku Powszechnym” Anita Piotrowska. Tak właśnie wyobrażam sobie lato 2020 roku. Tanie loty, niedrogie bilety kolejowe, autostop i zapakowane po brzegi samochody z flagami na dachach. Owszem, kilkunastogodzinne podróże na drugi koniec kontynentu, ale stanowiące wartość dodaną wielkiego święta piłki. Ekumeniczny wymiar futbolu, zniwelowany podział na Europę starą i nową – albo podział przełamany, bo ci z „nowej Europy” dowalają w finale tamtym z.„Europy starej”.

Nie mogę się doczekać.