Pod moim poprzednim wpisem pojawiły się głosy na temat pieniędzy w futbolu. „Sukces można kupić, a bez odpowiednich środków niczego się nie osiągnie” – pisał Robbie, który jako kibic Chelsea powinien wiedzieć, co mówi. Jak to się ma do siebie: pasja milionów (miliardów), etyka i kasa? „39 milionów euro za Essiena: ile szkół, szpitali można byłoby zbudować w Ghanie za jednego piłkarza?” W rozmowę włączył się ks. Andrzej Draguła: jest popyt i podaż, ci, którzy chcą płacić za Essiena, nie daliby na szpital, sami przyczyniamy się do rozwoju tego cyrku. Jego wypowiedź była głosem realisty (natury ludzkiej nie zmienimy, a w każdym razie nie zmienimy jej radykalnie), choć z drugiej strony otwarcie stawiała kwestię niemoralności kolosalnych zarobków piłkarzy.
Czytając te głosy przypomniałem sobie numer miesięcznika „Four-Four-Two”, z grudnia 2005, z krzyczącym z okładki tytułem „Plan ratowania futbolu”. David Conn, jeden z najbardziej cenionych sportowych dziennikarzy w Anglii (wywiad z nim, przeprowadzony dla „Tygodnika Powszechnego” przez Michała Kuźmińskiego, możecie znaleźć tutaj), przedstawiał „siedem kroków, by uczynić piłkę znów piękną”. Omawiałem kiedyś ten tekst w felietonie dla „Gazety Wyborczej”, więc teraz szybko streszczam. Krok pierwszy: dzielić pieniądze sprawiedliwiej (50 proc. dochodów Premier League, pochodzących głównie od sponsora tytularnego i z telewizji, miałoby trafiać do grających w niej klubów, 30 proc. do niższych lig, a 20 proc. na pracę u podstaw: piłkę amatorską, rozwój i utrzymanie lokalnych boisk i ośrodków treningowych). Krok drugi: ograniczać ceny biletów (także wprowadzając zniżki dla uczniów i kibiców gorzej zarabiających – rzućcie okiem na zestawienie, ile na oglądanie Tottenhamu na żywo musiał wydać w zakończonym dopiero co sezonie kibic tej drużyny). Krok trzeci: określić pułap zarobków piłkarzy (kluby mogłyby wydawać na pensje maksymalnie 60 proc. obrotów – to kryterium spełniają dziś tylko Tottenham, MU, Arsenal, Liverpool i Bolton; średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Krok czwarty, umieszczać w klubowych zarządach przedstawicieli kibiców (wciąż pamiętam, że kiedy Malcolm Glazer kupował Manchester United i klubowy sklep na Old Trafford odwiedzili jego synowie, zwykłych kibiców wyproszono – pytanie, na kim zależy klubowi nie wymaga odpowiedzi). Kroki piąty i szósty: przywrócić kluby i piłkarzy wspólnotom lokalnym (w tym drugim przypadku wprowadzając do kontraktów klauzule o obowiązkowej liczbie godzin, spędzanych przez zawodników np. na odwiedzinach szkół i pracy z młodzieżą). Krok ostatni: uczynić Football Association silną i niezależną instytucją, zdolną do tworzenia nowego etosu gry.
Jest coś pocieszającego w tym, że kiedy angielska piłka klubowa odnosi tak wielkie sukcesy sportowe i komercyjne; kiedy szefostwo Premier League zastanawia się nad rozgrywaniem dodatkowej, promocyjnej kolejki w wybranych miastach świata – na Wyspach dyskutuje się o ratowaniu piłki. Jest coś pocieszającego także we wszystkich działaniach już podejmowanych przez kluby: niektóre zdecydowały się na obniżenie cen biletów (trudno się dziwić – w ciągu 15 lat istnienia Premiership ich cena wzrosła nawet o 700 procent). Inne prowadzą działalność społeczną – zgodnie z duchem tekstu Conna i z kolejnym wpisem Księdza Andrzeja. Na działalność Tottenham Hotspur Foundation londyński klub przeznacza 6 proc. rocznych obrotów, czyli miliony funtów – instytucja zajmuje się promowaniem sportu i zdrowego trybu życia wśród dzieci z północnej części miasta, prowadzi specjalne programy dla niepełnosprawnych i współpracuje ze szkołami i szpitalami, które często odwiedzają piłkarze. Manchester City stawia na ekologię: na stadionie zainstalowano elektrownię wiatrową z platformą widokową i salą edukacyjną, w której szkolne wycieczki poznają zalety energii odnawialnej (wytwarzany tu prąd wystarcza nie tylko klubowi, ale i okolicznym domom, a MC używa także pojazdów z napędem elektrycznym i papieru odzyskiwanego z makulatury). Współpracujący z UNICEF-em Manchester United wysyła w świat tysiące piłek i koszulek podpisanych przez piłkarzy, które tylko przed dwoma laty przyniosły na rozmaitych aukcjach charytatywnych pół miliona funtów dochodu. Przykłady można mnożyć.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, ile w tym wszystkim działań czysto wizerunkowych – w końcu utrwalenie stereotypu piłkarza jako zapatrzonego tylko we własne konto chciwca byłoby dla dalszego rozwoju „sportbusinessu” niebezpieczne. Ale kiedy słyszę, jak po kolejnej wizycie w szpitalu któryś z zawodników mówi, że uświadomił sobie, jakim jest szczęściarzem i że ma w związku z tym jakieś zobowiązania, to jakoś mu wierzę. A w każdym razie: chciałbym wierzyć, żeby o dyskutowanej przez nas sprawie móc myśleć spokojniej.
PS. Rozmawialiśmy o tym w redakcji i wygląda na to, że sprawie pieniędzy, futbolu i etyki poświęcimy podczas Mistrzostw Europy nieco więcej miejsca. Tych, którzy nie kupują nas na co dzień, poinformuję oczywiście na blogu 🙂