Archiwum miesiąca: maj 2008

Ratujcie naszą piłkę

Pod moim poprzednim wpisem pojawiły się głosy na temat pieniędzy w futbolu. „Sukces można kupić, a bez odpowiednich środków niczego się nie osiągnie” – pisał Robbie, który jako kibic Chelsea powinien wiedzieć, co mówi. Jak to się ma do siebie: pasja milionów (miliardów), etyka i kasa? „39 milionów euro za Essiena: ile szkół, szpitali można byłoby zbudować w Ghanie za jednego piłkarza?” W rozmowę włączył się ks. Andrzej Draguła: jest popyt i podaż, ci, którzy chcą płacić za Essiena, nie daliby na szpital, sami przyczyniamy się do rozwoju tego cyrku. Jego wypowiedź była głosem realisty (natury ludzkiej nie zmienimy, a w każdym razie nie zmienimy jej radykalnie), choć z drugiej strony otwarcie stawiała kwestię niemoralności kolosalnych zarobków piłkarzy.

Czytając te głosy przypomniałem sobie numer miesięcznika „Four-Four-Two”,  z grudnia 2005, z krzyczącym z okładki tytułem „Plan ratowania futbolu”. David Conn, jeden z najbardziej cenionych sportowych dziennikarzy w Anglii (wywiad z nim, przeprowadzony dla „Tygodnika Powszechnego” przez Michała Kuźmińskiego, możecie znaleźć tutaj), przedstawiał „siedem kroków, by uczynić piłkę znów piękną”. Omawiałem kiedyś ten tekst w felietonie dla „Gazety Wyborczej”, więc teraz szybko streszczam. Krok pierwszy: dzielić pieniądze sprawiedliwiej (50 proc. dochodów Premier League, pochodzących głównie od sponsora tytularnego i z telewizji, miałoby trafiać do grających w niej klubów, 30 proc. do niższych lig, a 20 proc. na pracę u podstaw: piłkę amatorską, rozwój i utrzymanie lokalnych boisk i ośrodków treningowych). Krok drugi: ograniczać ceny biletów (także wprowadzając zniżki dla uczniów i kibiców gorzej zarabiających – rzućcie okiem na zestawienie, ile na oglądanie Tottenhamu na żywo musiał wydać w zakończonym dopiero co sezonie kibic tej drużyny). Krok trzeci: określić pułap zarobków piłkarzy (kluby mogłyby wydawać na pensje maksymalnie 60 proc. obrotów – to kryterium spełniają dziś tylko Tottenham, MU, Arsenal, Liverpool i Bolton; średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Krok czwarty, umieszczać w klubowych zarządach przedstawicieli kibiców (wciąż pamiętam, że kiedy Malcolm Glazer kupował Manchester United i klubowy sklep na Old Trafford odwiedzili jego synowie, zwykłych kibiców wyproszono – pytanie, na kim zależy klubowi nie wymaga odpowiedzi). Kroki piąty i szósty: przywrócić kluby i piłkarzy wspólnotom lokalnym (w tym drugim przypadku wprowadzając do kontraktów klauzule o obowiązkowej liczbie godzin, spędzanych przez zawodników np. na odwiedzinach szkół i pracy z młodzieżą). Krok ostatni: uczynić Football Association silną i niezależną instytucją, zdolną do tworzenia nowego etosu gry.

Jest coś pocieszającego w tym, że kiedy angielska piłka klubowa odnosi tak wielkie sukcesy sportowe i komercyjne; kiedy szefostwo Premier League zastanawia się nad rozgrywaniem dodatkowej, promocyjnej kolejki w wybranych miastach świata – na Wyspach dyskutuje się o ratowaniu piłki. Jest coś pocieszającego także we wszystkich działaniach już podejmowanych przez kluby: niektóre zdecydowały się na obniżenie cen biletów (trudno się dziwić – w ciągu 15 lat istnienia Premiership ich cena wzrosła nawet o 700 procent). Inne prowadzą działalność społeczną – zgodnie z duchem tekstu Conna i z kolejnym wpisem Księdza Andrzeja. Na działalność Tottenham Hotspur Foundation londyński klub przeznacza 6 proc. rocznych obrotów, czyli miliony funtów – instytucja zajmuje się promowaniem sportu i zdrowego trybu życia wśród dzieci z północnej części miasta, prowadzi specjalne programy dla niepełnosprawnych i współpracuje ze szkołami i szpitalami, które często odwiedzają piłkarze. Manchester City stawia na ekologię: na stadionie zainstalowano elektrownię wiatrową z platformą widokową i salą edukacyjną, w której szkolne wycieczki poznają zalety energii odnawialnej (wytwarzany tu prąd wystarcza nie tylko klubowi, ale i okolicznym domom, a MC używa także pojazdów z napędem elektrycznym i papieru odzyskiwanego z makulatury). Współpracujący z UNICEF-em Manchester United wysyła w świat tysiące piłek i koszulek podpisanych przez piłkarzy, które tylko przed dwoma laty przyniosły na rozmaitych aukcjach charytatywnych pół miliona funtów dochodu. Przykłady można mnożyć.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, ile w tym wszystkim działań czysto wizerunkowych – w końcu utrwalenie stereotypu piłkarza jako zapatrzonego tylko we własne konto chciwca byłoby dla dalszego rozwoju „sportbusinessu” niebezpieczne. Ale kiedy słyszę, jak po kolejnej wizycie w szpitalu któryś z zawodników mówi, że uświadomił sobie, jakim jest szczęściarzem i że ma w związku z tym jakieś zobowiązania, to jakoś mu wierzę. A w każdym razie: chciałbym wierzyć, żeby o dyskutowanej przez nas sprawie móc myśleć spokojniej.

PS. Rozmawialiśmy o tym w redakcji i wygląda na to, że sprawie pieniędzy, futbolu i etyki poświęcimy podczas Mistrzostw Europy nieco więcej miejsca. Tych, którzy nie kupują nas na co dzień, poinformuję oczywiście na blogu 🙂

Anglia dla Anglików

Wczoraj wiózł mnie do domu taksówkarz z biało-czerwoną flagą na samochodzie. Czuję, że nieubłaganie zbliża się moment, w którym i ja zacznę zajmować się tym, czym żyje naród – wszak do meczu z Niemcami zostało 11 dni. Na razie jednak zaryzykuję konkurencję z Football Freakiem i pooglądam tabelki, BBC publikuje bowiem statystyki dotyczące piłkarzy angielskich rozpoczynających mecze Premiership w pierwszych składach swoich drużyn.

Okazuje się, że po kilku latach stopniowego zwiększania liczby grających w ekstraklasie Anglików (od 179 w sezonie 2002/03 do 191 w sezonie przedostatnim) dziś zostało ich 170. Tylko 170 z 498 piłkarzy, którzy wychodzili w pierwszych jedenastkach było Anglikami – niewiele ponad jedna trzecia. Największe zaufanie do rodzimych futbolistów mają w West Hamie (6,61 piłkarza angielskiego na jedenastu; uwaga, trenerem jest Anglik), najmniejsze w prowadzonym przez Francuza Arsenalu (0,34).

Jeśli doczytaliście do tego miejsca, uspokajam: więcej liczb nie będzie. Pojawią się natomiast pytania o cenę sukcesu najchętniej oglądanej, a zdaniem wielu – zwyczajnie najlepszej ligi świata. Sprawa wygląda względnie prosto: wszyscy chcą patrzeć na mecze Premiership, więc i wszyscy chcą za nie płacić. Pieniądze przyciągają (zwróćcie uwagę na listę najlepiej zarabiających piłkarzy – najwięcej spośród nich występuje na Wyspach), kluby zatrudniają zagranicznych trenerów, którzy nie mają zahamowań w sięganiu po swoich rodaków bądź piłkarzy ze swojego kręgu językowego. Żeby interes się kręcił i z nadzieją na przyszłe zyski, do angielskich klubów sprowadza się dzieci z całego świata: w akademii Tottenhamu ćwiczą Szwed, Norweg, Czech, Bask, Kanadyjczyk, Serb z Kosowa, Irakijczyk, a o tym, jak rzecz wygląda w Arsenalu strach pomyśleć (grający dziś w Blackburn David Bentley twierdzi, że w szkółce Kanonierów spotkał przedstawicieli co najmniej 15 narodowości). Paszportów się nie sprawdza, sprawdza się umiejętności, ale wszystko to powoduje, że młodym Anglikom trudniej się przebić. Zresztą szkolenie ich od podstaw jest zwyczajnie bardziej kosztowne od wynajdywania utalentowanych dzieciaków z krajów na dorobku.

Jak widać interes ligi niekoniecznie jest interesem federacji: wspomniany tu Bentley został reprezentantem Anglii dopiero po zmianie klubu na gorszy, bo w Arsenalu nie dostawał szans na grę. To dlatego sprawa jest dyskutowana przez FIFA, a Sepp Blatter opowiada się za wprowadzeniem we wszystkich ligach krajowych limitu obcokrajowców, np. według systemu 6 obywateli danego państwa na 5 cudzoziemców. Tylko jaki w tym zysk dla kibiców danego zespołu: zamieniać lepszego obcego na gorszego swojaka? Czy ograniczanie swobód, reglamentacja, może kiedykolwiek przynosić dobre skutki? Dlaczego w takim razie nie wprowadzić np. odgórnego zakazu wydawania przez kluby więcej niż ściśle określoną sumę pieniędzy rocznie? Na pierwszy rzut oka widać, że propozycje Blattera są niezgodne z prawem Unii Europejskiej.

Nie będę ważył racji w tym sporze. Odnotuję tylko, że Anglicy znaleźli wreszcie usprawiedliwienie dla nieobecności swojej drużyny na Euro. To naprawdę musi boleć: w chwili kiedy bardzo wielu grających w Premiership cudzoziemców szykuje się do występów w Mistrzostwach Europy, sami Anglicy przygotowują się do meczów towarzyskich z USA i Trynidadem.

PS. Przepraszam Szymana, że kolejny raz go rozczarowuję. Zamierzam się poprawić i przestać być tak okropnie anglocentryczny – w kontekście Euro byłoby to zresztą niemożliwe 🙂

Blues dla Granta

No i teraz nasz spór pozostanie nierozstrzygnięty. Ci, którzy uważali, że Avram Grant był nieudacznikiem, zatrudnionym w Chelsea na skutek kaprysu Romana Abramowicza, a wszystko, co było dobre w ciągu minionych ośmiu miesięcy jest albo zasługą drugiego trenera Henka Ten Cate, albo piłkarzy, którzy byli w stanie zwyciężać pomimo niekompetencji szkoleniowca – wciąż będą mogli mówić swoje. Ci, którzy – jak niżej podpisany – mieliby ochotę bronić jego fachowości, nie dostaną już więcej argumentów. Statystyki rozjaśnią niewiele: pod wodzą Mourinho Chelsea wygrała 85 ze 120 meczów ligowych (71 proc.), za czasów Izraelczyka – 22 z 32 (69 proc.), czyli różnice są minimalne. Grant nie będzie miał okazji przygotować po swojemu zespołu do rozgrywek (objął Chelsea już w trakcie sezonu), ani kupić piłkarzy, których uznałby za pasujących do jego koncepcji. Owszem, możemy powtarzać, że wygrał kilka ważnych meczów (i to z największymi rywalami: Arsenalem, Liverpoolem i MU), że zniwelował stratę z fatalnego początku sezonu Mourinho i że dotarł do finału Ligi Mistrzów, co Portugalczykowi z Chelsea się nie udało, ale to nie wystarczy, by kogokolwiek przekonać. Ostatecznie przecież jego drużyna przegrywała wszystko na ostatniej prostej – i w finale Pucharu Ligi, i w Premiership, i w minioną środę w Moskwie.

Napisałem „jego drużyna”? Dziwne, bo kiedy Chelsea pod wodzą Granta grała dobrze, nieraz słyszałem, że to zespół ułożony przez Mourinho. Wszystko stawało się jasne dopiero kiedy przegrywała – oto, mówiono, jak „Pan Nikt” rujnuje pracę poprzednika. Nie było to bardzo sprawiedliwe, ale w tym świecie próżno posługiwać się pojęciem sprawiedliwości. Właściwie w ciemno mogę przewidzieć, że teraz kilku zawodników (zwłaszcza tych, co za jego rządów mniej grali) udzieli wywiadów, w których będzie go krytykować. Z drugiej strony niejeden krytyczny dotąd dziennikarz, zniesmaczony stylem, w jakim rzecz się odbyła, znajdzie w epizodzie Granta z londyńską drużyną niezauważane wcześniej pozytywy.

Jak widać dzisiejszy wieczór jest jednym z tych, w których mam dość futbolu. Niby się tego spodziewałem, niby sam to zapowiadałem, zanim jeszcze Chelsea straciła szansę na mistrzostwo Anglii, a słupek pozbawił jej zwycięstwa w Lidze Mistrzów – a przecież mi żal. Czytam kompletnie pozbawioną klasy wypowiedź Jose Mourinho i myślę, że w tym biznesie coraz mniej jest ludzi, których słucha się z przyjemnością. Co będzie, kiedy sir Alex Ferguson przejdzie na emeryturę? Szkot, który pamięta, ile lat musiał czekać na pierwsze sukcesy z MU, mówił przed finałem Ligi Mistrzów, że gdyby w pierwszym sezonie pracy jakikolwiek inny menadżer osiągnął tyle co Grant, większość klubów zaoferowałaby mu dziesięcioletni kontrakt. Chelsea nie dała mu nawet dziesięciu miesięcy.

PS. A oto, co myśli o sprawie Rafał Stec. Dziękuję mu za bardzo miłe postscriptum. Oczywiście nie uważam Fergusona za arbitra elegancji, w tej kwestii jednak pokazał wielką klasę – zwłaszcza, że było to jeszcze przed meczem w Moskwie i po nie do końca przyjemnych wypowiedziach z przeciwnego obozu.

Cały ten zgiełk

Rozmowa toczona wśród hałasu nie jest prosta, a po dwóch moich ostatnich wpisach hałas się zrobił ogromny. Na szczęście mam poczucie, że to przejściowe i że nie codziennie ten blog będzie odwiedzany przez ludzi niewątpliwie bardzo zaangażowanych w kibicowanie swoim drużynom, ale przez to może mniej uważnie czytających to, co napisałem.

Poprzedni wpis powstawał kilkadziesiąt minut po finale, więc siłą rzeczy nie zdołałem powiedzieć wszystkiego. Kiedy teraz wspominam wczorajszy mecz, widzę przede wszystkim Johna Terry’ego idącego samotnie w stronę bramki Van der Sara i poprawiającego opaskę kapitana. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wszystko się we mnie buntuje – że to akurat on nie strzelił karnego. Ale może właśnie dzięki temu będę ten finał pamiętać („Futbol jest okrutny”)?

Zgadzam się z Adamem, Alanem Szirą i Wiktorem: Alex Ferguson odrobił lekcję Chelsea. Tyle że moim zdaniem bardziej niż o ustawienie Ronaldo przeciwko Essienowi chodziło o wstawienie do pierwszej jedenastki Owena Hargreavesa: dwójka Scholes i Carrick na trójkę Ballack, Lampard i Makelele to jednak za mało, a Hargreaves nie tylko mógł radzić sobie z Maloudą, ale także wspierać środkowych pomocników.

Sędzia pracował dobrze (w tym jednym punkcie nie zgodzę się z Picim). Przed meczem bałem się, że to właśnie on może zepsuć widowisko: mówimy w końcu o angielskim finale, a sędziowie na Wyspach gwiżdżą jednak rzadziej niż w Europie, ale Lubosz Michel potrafił się dostosować. Decyzja o kartce dla Drogby była – jak pisze antySzpak – jak najsłuszniejsza, a jeden czy dwa mylnie przyznane rzuty rożne to naprawdę drobiazg w meczu o taką stawkę.

Teraz co do Ronaldo: bardzo wielu z Was twierdzi, że zagrał świetnie, o czym świadczy gol i kilka akcji w pierwszej połowie (niektóre rzeczywiście znakomite: zwłaszcza wszystkie podania „w tempo” do Evry). A jednak upieram się, że Portugalczyk nie odstawał poziomem od reszty piłkarzy. Bądźmy sprawiedliwi: drybling zawsze zapamiętuje się najłatwiej, ale czy większej wartości od kilku dryblingów nie miało kapitalne podanie Rooneya do Portugalczyka – kilkudziesięciometrowa piłka w poprzek boiska w 34. minucie? Już nie wspominam o wymianie między Scholesem i Brownem przed golem (nawiasem mówiąc: czy ktoś wreszcie doceni Wesa Browna?).

Mówiłem tu już raz czy drugi: nie zajmuję się pisaniem o piłce zawodowo. W sprawach oceny poszczególnych piłkarzy, taktyki etc. przyjmuję, że mogę się mylić i chętnie dam się przekonać. W kwestii ostatniego wpisu żal mi trochę tylko jednego: prawie nikt z Was nie zwrócił uwagi na akapit, w którym pisałem o początkach Alexa Fergusona w Manchesterze. Zanim zdobył te wszystkie mistrzostwa i puchary, długo szło mu tak sobie i był nawet moment, w którym wydawało się, że straci pracę. Tak sobie myślę, co by było, gdyby w dzisiejszych czasach właściciele klubów mieli więcej cierpliwości: gdzie byłyby ich drużyny, gdyby nie trwająca wciąż karuzela zmian trenerów. W każdym razie Avram Grant może odejść  z podniesioną głową.

Czerwono w Moskwie

Wtedy, w 1999 roku, gdy skończył się tamten finał Ligi Mistrzów, długo nie mogłem zasnąć, aż w końcu wyszedłem z psem na spacer i by ukoić emocje kilkakrotnie okrążyłem Planty dokoła. Dziś kładę się spać jak to po meczu – niby do końca trzymającym w napięciu, ale znowu bez przesady. Inna sprawa, że kiedy parę razy próbowałem obejrzeć tamten finał raz jeszcze, zawsze kończyło się przewijaniem taśmy do zejścia z boiska Mario Baslera w 89. minucie i oglądaniem samej końcówki. Co innego z finałem sprzed trzech lat, Milanu z Liverpoolem, którego poszczególnych akcji uczyłem się na pamięć. Z moskiewskim meczem z pewnością tak nie będzie, a zwłaszcza nie będzie oglądania ostatnich minut dogrywki, choć szarpanina między piłkarzami obu drużyn, zakończona czerwoną kartką dla Drogby, stanie się pewnie przebojem YouTube’a.

W przerwie zanotowałem oczywiście, że futbol jest okrutny: mając taką przewagę w posiadaniu piłki, w celności podań, w sytuacjach podbramkowych (gdyby Czech nie obronił strzałów Teveza i Carricka w 34. minucie, gdyby Tevez nie minął się z piłką w 40. minucie…), Manchester mógł spokojnie prowadzić trzema bramkami, a tak był remis i w drugiej połowie Chelsea grała już inny futbol. I wyszło na to, że Jose Mourinho miał rację, prorokując bardzo wyrównany finał.

Ale wyszło też na to, że nie był to finał Ronaldo: choć strzelił gola, to w sumie nie błyszczał, no i znów nie strzelił karnego (na marginesie: wymiana uwag pod moim ostatnim wpisem przekonuje, że teza o tym, iż ten sport nie może się obyć bez takich ludzi – budzących uwielbienie, ale także koncentrujących na sobie nienawiść tłumu – okazuje się słuszna). Tyle że zdecydowanie nie był to również finał Ballacka, nie mówiąc o Drogbie. Tytułowym okrucieństwem jest natomiast fakt, że nie był to finał Terry’ego: wybijając piłkę po strzale Giggsa powinien być bohaterem, a tak będzie się pamiętać przede wszystkim jego niewykorzystanego karnego.

Byłem dziś, jak widać, wzorowo neutralny. Teraz, godzinę po finale, cieszę się przede wszystkim ze względu na Ryana Giggsa, którego dopiero co wstawiłem do jedenastki roku (żaden z piłkarzy MU nie rozegrał tylu meczów w barwach klubu, żaden nie zdobył tylu trofeów, a w Europie można go zestawiać tylko z Maldinim i Raulem). No i cieszę się również ze względu na sir Alexa. Dziś, kiedy znów jest na samym szczycie, przypominam sobie styczeń 1990 r. i pucharowy mecz z Nottingham Forest. Drużynie MU, trenowanej przez Szkota już od trzech i pół roku, szło wówczas tak słabo, że dziennikarze byli pewni: jeśli nie wygra tego spotkania, będzie musiał odejść. Skończyło się mało przekonującym 1:0, ale to był początek drogi po Puchar Anglii w tamtym sezonie i mimo że w lidze skończyli na 13. miejscu, Ferguson ocalił posadę, a 18 lat później…

Opowiadam tę historię z myślą o jego dzisiejszym rywalu, bo mam poczucie, że w roku 2008 żaden trener liczącej się drużyny nie dostaje tyle czasu na udowodnienie swoich kompetencji. I choć w Moskwie naprawdę nie było widać, że Izraelczyk jest gorszym fachowcem od Szkota, to ponieważ mecz zakończył się porażką Chelsea, trzeba chyba założyć, że za kilka miesięcy będziemy oglądać zupełnie innych The Blues pod wodzą innego trenera. A że wiem, iż w mediach wciąż dominuje opinia o samotrenującej się drużynie z Londynu, to na zakończenie powiem tylko tyle: szkoda mi Avrama Granta.

Ronaldo i cała reszta

„Głupie pytanie” – odpowiedział Robbie Keane, nagabywany przez dziennikarzy, na kogo głosował w plebiscycie na piłkarza roku. To, że głosował na Cristiano Ronaldo było oczywiste – wszyscy na niego głosowali. A jednak im bliżej finału Ligi Mistrzów tym częściej mówi się, że w tym jednym, jedynym meczu piłkarza Manchesteru może przyćmić ktoś inny – Michael Ballack z Chelsea. Czy to nie paradoks, że w przeciwieństwie do Portugalczyka, Niemiec w minionym roku raczej nie przekonywał, choć akurat w rozegranym przed miesiącem ligowym meczu z MU to jego gole przesądziły o zwycięstwie Londyńczyków?

Mecz z Chelsea ma być dla Ronaldo zwieńczeniem bajecznego sezonu – w historii Premiership nie było chyba podobnej dominacji jednego piłkarza (41 goli, z czego 31 w lidze). Z drugiej strony im dłużej trwały rozgrywki, tym częściej mówiono, że w najważniejszych meczach piłkarz MU wypadał słabiej, że nie potrafił udźwignąć odpowiedzialności (najlepszym przykładem oczywiście dwumecz z Barceloną i niewykorzystany karny). Sam wprawdzie nadrabia miną: „Kiedy słyszę, że nie gram dobrze z wielkimi drużynami, nie złości mnie to, bo wiem, że i tak jestem najlepszy” – mówił dziennikarzom kilka dni temu, ale oznacza to tylko świadomość presji, jaka dziś na nim ciąży.

Od dawna powtarzam, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling, precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Henry Winter podaje, że na 41 jego bramek 6 padło z rzutów karnych, 5 z wolnych, 35 z pola karnego, a 6 zza szesnastki; 8 zdobył głową, 25 prawą, 7 lewą nogą (jeden gol wpadł po odbiciu się od pleców) – słowem jako piłkarz Cristiano Ronaldo umie wszystko. Lubię też jego pantomimy radości i bólu, jego oczy wzniesione ku niebu po strzale w słupek i łzy dziecka po przegranej. Ale pamiętam niestety, że w ćwierćfinale mundialu zmusił sędziego do usunięcia z boiska Wayne’a Rooneya, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. Mam przed oczami, jak zwija się z bólu udając sfaulowanego, jak wymusza karne, prowokuje rywali, nagabuje sędziów… W jakimś sensie Ronaldo jest ucieleśnieniem współczesnej piłki: nienagannym technicznie, szybkim, o uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów i, niestety, nie całkiem uczciwym. A może ten sport nie może się już obyć bez ludzi takich jak on albo – by dla równowagi użyć przykładu z drugiej strony – Didier Drogba? Może w jakiś paradoksalny sposób są potrzebni nie tylko po to, by budzić uwielbienie, ale także koncentrować nienawiść tłumu?

Jeszcze rok temu powiedziałbym, że to nie finał Ligi Mistrzów ma się odbyć, tylko finał mistrzostw świata w nurkowaniu. Szczęśliwie i Ronaldo, i Drogba trochę się jednak zmienili, więc można o tym meczu pisać w kategoriach czysto sportowych. Czy nowa Święta Trójca Manchesteru (Ronaldo, Tevez, Rooney) okaże się na miarę Trójcy poprzedniej – Lawa, Charltona i Besta? Czy kończący powoli karierę Scholes i Giggs – symbole ostatnich dwóch dekad tej drużyny – przeżyją jeszcze jeden wielki moment w swojej wspaniałej karierze? To pytania kibica. Czy Alex Ferguson nie postąpił zbyt pochopnie, obiecując Scholesowi miejsce w wyjściowej jedenastce? To jedno z pytań dziennikarza. „Takich pytań sto / Bardzo dużo to / Ale nie spoczniemy my / Aż sprawdziemy czy…” – śpiewali Wiesław Michnikowski, Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora w „Kabarecie Starszych Panów”. Jeszcze kilka godzin.

Autobiografia

No więc zdecydowanie nie był to mecz roku. Portsmouth w dość szczęśliwych okolicznościach strzeliło gola nieprzesadnej urody, a Cardiff nie miało żadnego pomysłu na grę poza wrzutkami w pole karne rywala, gdzie Campbell i Distin radzili sobie z nimi bez najmniejszego problemu. Owszem, na Wembley było pięknie, ale raczej za sprawą kibiców i tradycyjnie wyjątkowej oprawy finału Pucharu Anglii. Cóż, kolejne podejście do meczu roku we środę w Moskwie, a jak i tym razem nie będzie nadzwyczajnie, zostaną płyty z dawnymi meczami, które zapobiegliwie zgromadziłem na czas wakacji.

I to może być wstęp do odpowiedzi na pytanie darka638, skąd się właściwie wziąłem. Rzecz jasna nie zajmuję się pisaniem o piłce zawodowo – futbol to moja pasja, czy może lepiej: uzależnienie. „To jest we mnie przez cały czas, szuka ujścia”, napisał Nick Hornby we wstępie do „Futbolowej gorączki” (dalej następuje opis idyllicznego poranka; ona go pyta, o czym myśli, a on zmuszony jest kłamać, bo nie myśli ani o wielkiej literaturze czy filmie, ani o partii, na którą zwykli głosować – od momentu, w którym się obudził, myśli tylko o piłce nożnej). Kiedy mam kłopoty z zasypianiem, przepowiadam sobie skład ukochanej drużyny, a gdy sen wciąż nie przychodzi, także skład drużyny rezerw i zespołów juniorskich. Jestem maniakiem, od jakich roi się w internecie, i pewnie trafiłem do internetu po to, aby nawiązać dialog z podobnymi sobie. Wprawdzie w mojej redakcji frakcja piłkarska ma się nieźle, kibicujemy i kopiemy, ale główne zainteresowania „Tygodnika” leżą jednak gdzie indziej, no i chyba przewyższam kolegów stopniem piłkoholizmu.

Rzecz jasna nie roszczę sobie prawa do nieomylności – jak napisałem, zależy mi raczej na wspólnej rozmowie o futbolu niż na tym, żeby mieć w niej ostatnie słowo. W debacie o wyższości ligi angielskiej nad włoską mam swój pogląd, ale widzę, że racje Klemensa zasługują na poważne traktowanie. W tym sensie mój blog to – jak napisał darek638 – „subiektywne, suwerenne, autorskie spojrzenie kibica, który chce się mylić”. Z dziennikarzami sportowymi nie konkuruję, choć zdarzało mi się prostować ich wpadki. Z drugiej strony uważam, że piłka jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawiać ją dziennikarzom sportowym.

Tu jednak muszę zrobić kolejne zastrzeżenie – takie momenty, jak wizyta Avrama Granta w Auschwitz, przywracają naszemu światu właściwe proporcje. Zawsze wyławiałem i wyławiam podobne epizody: Berbatowa, który przez kilka meczów prezentował kibicom znaczek przypominający o losie bułgarskich pielęgniarek więzionych w Libii przez reżim Kadafiego, Rebrowa, noszącego pomarańczową opaskę podczas rewolucji na Ukrainie, Ginoli, współpracującego z księżną Dianą w jej walce o zakaz używania min przeciwpiechotnych… Wygląda więc na to, że pisząc o piłce nie przestaję być dziennikarzem pisma zajmującego się Bardzo Poważnymi Sprawami.

A wracając do tekstu pucharowego: wielką frajdę sprawił mi wpis bobosanoka, wspominający niedawny mecz w Pucharze Polski Stali Sanok z wielką Legią Warszawa („Mecz zaczął się o godz. 17, a o 15. informatyk podłączał jeszcze komputery na moim biurku… ten sam informatyk mieszał Bronowickim jak dzieckiem z przedszkola, zakładając mu cztery razy siatkę…”). Na co dzień żyjemy w przekonaniu, że futbol jest nauką ścisłą: w 95 przypadkach na 100 wygrywają lepsi piłkarsko, taktycznie i, niestety, finansowo. Pozostaje jednak te 5 proc. na cuda. Pod jednym warunkiem: ci, których miałyby dotyczyć, muszą dać szansę Opatrzności. Historia Havant & Waterlooville, które kilka miesięcy temu napędziło takiego stracha Liverpoolowi (dwukrotnie obejmowali prowadzenie i doprawdy nie wiem, co by było, gdyby Benayoun nie strzelił tzw. gola do szatni na 2:2) pokazuje to bardzo dobrze. Byle wychodząc na boisko, nie myśleć tylko o pomeczowej wymianie koszulek ze Stevenem Gerrardem.

Mecz roku

Tak, wiem, że większość z Was czeka na finał Ligi Mistrzów albo finał Mistrzostw Europy (albo choćby pojedynek Polaków z Niemcami podczas Euro). Dla mnie jednak mecz roku rozegra się jutro na Wembley. Żeby było ciekawiej, żadna z występujących w nim drużyn nie jest przesadnie znana poza Wyspami i żadna nie jest przesadnie bliska memu sercu. Mówię o finale Pucharu Anglii między Portsmouth a Cardiff, wieńczącym jeden z najbardziej fascynujących sezonów w historii tych rozgrywek.

Magia Pucharu Anglii to przede wszystkim styczniowe mecze trzeciej rundy, kiedy do gry włączają się zespoły Premiership, a losowanie sprawia, że często trafiają na drużyny amatorskie. Pamiętam z dzieciństwa, co się działo, gdy w 1984 r. do Jadownik pod Brzeskiem przyjechał opromieniony sukcesami w Europie Widzew – wyobrażam sobie więc, co to znaczy kibicować Nuneaton Borough, Burton Albion czy Tamworth. Wszystkie te zespoły grały niedawno w Pucharze Anglii z drużynami z elity i wszystkie zdołały swoje mecze zremisować (co w myśl regulaminu oznacza konieczność powtórki). Akurat mecz Nuneaton z Middlesbrough oglądałem i długo nie mogłem się zorientować, kto tu właściwie gra w Premiership. To znaczy mogłem: piłkarze Middlesbrough poruszali się po błotnistym boisku tak dostojnie, jakby nie chcieli ubrudzić sobie koszulek. Niemiłosiernie umorusani gospodarze obskakiwali ich jak osy, niesieni dopingiem kilku tysięcy znajomych, przyjaciół i sąsiadów (większość przyszła na trybuny, ale byli i tacy, którzy stali w oknach domów przylegających do stadionu). Nie zniechęcili się cudownym golem Mendiety z wolnego, nie zniechęcili się kontuzją jednego z kluczowych graczy ani tym, że sędzia nie podyktował karnego za ewidentny faul Southgate’a na napastniku nazwiskiem Noon… W ostatniej minucie Southgate znów złamał przepisy we własnym polu karnym, Nuneaton wykorzystało jedenastkę, a powtórka na boisku Middlesbrough zabezpieczyła je finansowo na cały rok.

Puchar Anglii to czysty romantyzm. Milionerzy muszą grać z robotnikami i wcale nie jest powiedziane, że wygrają, a niektórzy z tych robotników robią karierę. Weźmy D.J. Campbella – chłopaka, który dźwigał worki w jakimś magazynie, w weekendy zaś grał w amatorskim Yeading. Pies z kulawą nogą by o nim nie słyszał, gdyby w Pucharze Anglii jego drużyna nie wylosowała Newcastle. Odpadła rzecz jasna, ale mecz transmitowano w telewizji, a Campbell grał na tyle dobrze, że wkrótce zgłosił się po niego kupiec – trzecioligowe Brentford. I rok później znów błysnął w Pucharze: Brentford wyeliminowało Sunderland, a bramki Campbella kandydowały do tytułu gola rundy i miesiąca. Kilka dni po tamtym meczu był już piłkarzem Premiership (kupiło go Birmingham).

To wszystko historie z przeszłości, a przecież dopiero tegoroczny sezon wydaje się niewiarygodny. Wśród półfinalistów zabrakło drużyn Wielkiej Czwórki, o której dominacji była już tu mowa. Arsenal wprawdzie nie dał rady Manchesterowi United, a MU pechowo przegrało z Portsmouth (nie bez udziału sędziego i Kuszczaka), ale już Liverpool i Chelsea odpadały w meczach z drugoligowym Barnsley. Dzielni „The Tykes” doszli aż do półfinału, ostatecznie ulegając Cardiff. A o tym, jak amatorskie Havant & Waterlooville wcześniej walczyło z Liverpoolem najlepiej powie ten filmik z reakcjami w studiu Sky Sports.

Komu jutro kibicować? Z jednej strony wypada być ze słabszymi, a w dodatku są to Walijczycy: gdyby wygrali, lista angielskich upokorzeń powiększyłaby się w sposób nadzwyczajny. Zresztą Football Association długo rozważała, czy w razie zwycięstwa Cardiff może dopuścić tę drużynę do reprezentowania Anglii w Pucharze UEFA. Z drugiej strony kibice Portsmouth nie mają sobie równych: nie tylko fantastycznie śpiewają, ale ich meczom towarzyszy z trybun głośne dzwonienie. (Opowiem tę historię: na początku XX wieku Portsmouth rozgrywało mecze niedaleko ratusza i sędziowie mierzyli czas po prostu patrząc na pobliską wieżę. Gdy któregoś razu arbiter uparcie nie chciał oznajmić końca spotkania, zniecierpliwieni kibice zaczęli śpiewać zegarową melodię. Stąd wzięła się jedna z najstarszych pieśni kibicowskich, „Play up Pompey, Pompey play up”, a w ślad za nią poszły dzwonki.)

No więc jak będzie jutro? W każdym razie nie spodziewam się trenerskich szachów. Że w finałach możliwe są wielkie mecze, udowodniły West Ham i Liverpool przed dwoma laty. Gdyby nie ten gol Gerrarda w ostatniej minucie

Butelka do wylania

„Sezon 07/08 dla mnie, jako kibica West Hamu, był sezonem bezbarwnym. 10 miejsce, kupa kontuzji, brak koncepcji na grę, dziurawa obrona, odpadnięcie z pucharów – wszystkie te sprawy nie napawają optymizmem…” – ten wpis Westhampoland.com przyjąłem z wielkim zrozumieniem, bo opisuje sezon dla okrucieństwa futbolu w jakiś sposób typowy. Z jaką nadzieją fani Młotów witali poprzedni sezon… Niby odszedł Tevez, ale przyszli Bellamy, Dyer, Ljunberg, Parker, Solano i Faubert, którzy dołączyli m.in. do kupionych wcześniej Upsona i Neilla, a także do zdrowiejącego wreszcie Deana Ashtona. Na papierze wygląda to przecież znakomicie – a dodajmy jeszcze kolejną nadzieję Anglii w drugiej linii: młodego Marka Noble’a. A także świetnego trenera, który w Charltonie dokonywał prawdziwych cudów i o którym również mówiło się w kontekście posady trenera reprezentacji Anglii. I wreszcie: pieniądze właściciela. Tak, w sierpniu 2007 wydawało się, że kibicowanie West Hamowi jest świetną inwestycją.

Dlaczego wszystko poszło nie tak? Pewnie jakimś wytłumaczeniem byłaby plaga kontuzji (w West Hamie mówią ponoć o zbliżającym się trzęsieniu ziemi, dotyczącym klubowych służb medycznych). Ale mnie interesuje nie tyle racjonalna przyczyna klęski, co psychologiczna sytuacja kibica, który czekając na upragniony sukces robi się coraz starszy i który wciąż liczy, że może tym razem… Znam kogoś, kto kupił sobie w Toskanii butelkę wina z wielkim potencjałem (do wypicia w ciągu 20 lat), zakładając, że otworzy ją, kiedy jego drużyna zdobędzie mistrzostwo lub puchar kraju – i wygląda na to, że niedługo będzie musiał ją wylać. Te kolejne sezony, które na początku wyglądają nieźle, żeby gdzieś koło grudnia pozbawiać nadziei na sukces ligowy, a koło lutego – na pucharowy… Wiem, że są ludzie, którzy kibicują mistrzom, ale wydaje mi się, że jest ich mniejszość. Pozostałym pozostaje wspominanie, że wprawdzie mecz z Manchesterem zakończył się tęgim laniem, ale przecież Ashton strzelił tam przewrotką bodaj najpiękniejszego gola w sezonie.

Jest połowa maja. Owszem, przez najbliższych parę miesięcy trzeba będzie żyć bez ligowych emocji. Z drugiej strony, czy to właśnie nie jest najlepszy okres w życiu kibica? Zanim się zacznie kolejny sezon i kolejne pasmo niepowodzeń, można marzyć, że ci, którzy od lat nie spełniają nadziei, zaczną je wreszcie spełniać.

Jedenastka roku

Wstydliwa przyjemność każdego kibica: wybieranie jedenastki roku, dziesięciolecia albo i wszechczasów, jedenastki najlepszych tegorocznych debiutantów, albo – zwłaszcza w przypadku takich drużyn jak Tottenham, gdzie lata bez sukcesów nauczyły fanów autoironii – jedenastki najgorszych transferów w historii klubu. Dla mnie układanie takich drużyn to czynność prawie automatyczna, coś jak rysunek konferencyjny, wykonywany na przedłużającym się kolegium. Dziś, kiedy w lidze angielskiej zakończył się sezon i kiedy mam w perspektywie wielotygodniowy odwyk, układam oczywiście jedenastkę zakończonych właśnie rozgrywek.

Od razu powiem: znam wybory samych piłkarzy, zrzeszonych w związku zawodowym. Moje decyzje będą się od nich różnić. Mam wrażenie, że głosującym w tamtym plebiscycie trudniej skreślić gwiazdy i postawić na kogoś mniej wykreowanego – bezpieczniej wybierać Gerrarda niż człowieka, który w mniemaniu ligowego średniaka nie jest wcale dużo lepszy. Do rzeczy jednak.

Na bramce: Edwin van der Sar. Bronił może mniej spektakularnie niż wybrany w plebiscycie Professional Footballers’ Association David James, ale z najwyższym trudem przypominam sobie jego błędy. Równa, wysoka forma mimo trapiącej go stale kontuzji pachwiny, niewiele straconych bramek… Za rok trzeba się będzie uważniej przyjrzeć Joe Hartowi z Manchesteru City (to nie on dziś bronił w meczu z Middlesbrough).

Prawa obrona: Bacary Sagna z Arsenalu. Gra tej drużyny opiera się m.in. na ofensywnych wejściach bocznych obrońców, a na prawej stronie Sagna płynnie wymienia się pozycjami z grającym przed nim Emmanuelem Eboue – z ich dośrodkowań pada mnóstwo goli, a mało który z rywali atakuje tą stroną. Głosujący piłkarze również postawili na zawodnika Arsenalu i z tą decyzją wypada się zgodzić: Micah Richards u Svena Gorana Erikssona występował raczej na środku obrony, a Glen Johnson, choć wrócił do formy z czasów West Hamu, z Francuzem nie może się równać. Aż strach pomyśleć, że to jego pierwszy sezon w drużynie.

Środek obrony: gdyby nie kontuzje trapiące Johna Terry’ego sprawa byłaby bardziej skomplikowana, ale tak wybór pary Rio FerdinandNemandja Vidić wydaje się niekontrowersyjny. Tegoroczne sukcesy Manchesteru po prostu biorą swój początek w defensywie. A ja aż nie mogę uwierzyć, że Rio Ferdinand – przed laty kontuzjowany podczas wielogodzinnego siedzenia przed telewizorem z nogami wyciągniętymi na ławie – dojrzał tak bardzo, by stać się kapitanem reprezentacji.

Lewa obrona: pierwsze miesiące zapowiadały, że będzie to sezon Garetha Bale’a. Młodziutki Walijczyk, kupiony przez Tottenham ubiegłego lata, długo był najjaśniejszym punktem drużyny. Pewny w obronie, skuteczny w ofensywie i lepszy niż Beckham przy stałych fragmentach gry, wydawał się niepodważalnym kandydatem na to miejsce – cóż, skoro od grudnia nie gra z powodu kontuzji. Cztery gole w dwunastu meczach to świetna statystyka, ale dwanaście meczy to za mało. W tej sytuacji więc, w rywalizacji z Joleonem Lescottem z Evertonu, zostaje wybór bezpieczny: kolejny mistrz Anglii, Patrice Evra. Kto w Manchesterze jeszcze żałuje Gabriela Heinze?

Prawe skrzydło: Cristiano Ronaldo. Wybór podyktowany poniekąd pragmatyzmem: potrzebuję dwóch miejsc dla napastników, a Portugalczyka można (powinno się?) ustawić także w ataku albo na lewym skrzydle. Powiedzmy więc, że David Bentley z Blackburn będzie tym razem pechowcem, a uzasadnienie dla Ronaldo możemy sobie darować.

Środek pomocy: Cesc Fabregas, sprawa równie oczywista jak z Ronaldo. To, że Arsenal bez Henry’ego pozostaje wciąż tym samym, najpiękniej grającym w piłkę zespołem, jest w ogromnej mierze zasługą Katalończyka – jego prostopadłych podań, niespodziewanych przerzutów, bajecznych zagrań z pierwszej piłki, dziewiętnastu asyst, no i bramek. A do pary Gareth Barry, pomocnik Aston Villi, który wygryzł z pierwszego składu reprezentacji Franka Lamparda, z mojej jedenastki zaś – Stevena Gerrarda. Drużyna z Birmingham była jednym z objawień tego sezonu, a zasługa w tym Barry’ego – ogromna. Asysty i bramki, strzelane także z rzutów wolnych i karnych (brał odpowiedzialność i nie zawodził) – to jedno. Wślizgi, blokowanie strzałów, przechwyty, słowem: gra w destrukcji – to drugie. Nieprzypadkowo Rafa Benitez bije się właśnie o tego piłkarza: Gerrard nieraz grał w tym sezonie zbyt głęboko, jeśli Liverpoolowi uda się kupić Barry’ego – kapitan The Reds wróci tam, gdzie jego miejsce: przed pole karne rywali.

Lewe skrzydło: Ryan Giggs. Dziś, w 758. występie w barwach MU (rekord Charltona wyrównany) zdobył gola, który przypieczętował dziesiąte mistrzostwo Walijczyka. Niech to wystarczy za uzasadnienie. Ani Joe Cole, ani Morten Gamst Pedersen dziś nie błyszczeli, no może o Stewarta Downinga warto byłoby się pospierać, ale doprawdy: u mnie w takim dniu nikt nie miałby z Giggsem szans.

Atak: zagrał dziś przeciwko sobie. Fernando Torres pogrążył Tottenham swoim 24. golem w debiutanckim sezonie – tu również wystarcza znajomość statystyk. A Dymitar Berbatow, który tym razem rozczarował, nie zawiódł wszak w finale Pucharu Ligi i tylu innych meczach, w których przychodziło mu niwelować kuriozalne błędy własnej obrony. Wybieram go zamiast Didiera Drogby i Emanuela Adebayora, bo przy słabszej drugiej linii Tottenhamu jemu trudniej o strzelanie goli (a dodajmy jeszcze asysty przy golach Robbiego Keane’a). To również wyróżnienie na pożegnanie, bo nie sądzę, by po dwóch tak udanych sezonach miał jeszcze zostać w Anglii.

Co za sobota. Portsmouth przegrywa u siebie z ratującym skórę Fulham, grające o pietruszkę Middlesbrough miażdży 8:1 Manchester City, walcząca o tytuł Chelsea traci zwycięstwo w ostatnich sekundach meczu ze słabeuszem, zdegradowane Birmingham i Reading (wypadałoby coś napisać o syndromie drugiego sezonu, czyż nie?) godnie żegnają się z Premiership. Nudy? Jakie nudy?