Archiwa tagu: Polska

Twarz Sousy

„Dwa lata temu, po klęsce na mistrzostwach świata, Polacy otrzymali nie tylko nowego trenera, otrzymali także Twarz” – napisał w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk o pierwszym zagranicznym selekcjonerze w dziejach naszej reprezentacji. Jaką otrzymali teraz, po zatrudnieniu Paolo Sousy?

Najbezpieczniej będzie powiedzieć: dość szczęśliwą. Polacy na Wembley strzelili gola po błędzie gospodarzy, nie musieli mozolić się z konstruowaniem jakiegoś nadmiernie wyrafinowanego ataku pozycyjnego, a o kontratakowaniu przy stanie 1:0 nie mogło być przecież mowy. Z drugiej strony: szczęściu pomógł moment pressingu, Moder zmusił do błędu Stonesa i po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że najsłabiej obsadzony w drużynie Southgate’a jest środek obrony (nawet jeśli i Maguire, i Stones przydają się przy stałych fragmentach w polu karnym rywala, a i w macierzystym klubie ten ostatni nie zwykł się mylić aż tak straszliwie). 

Ale po trzech meczach reprezentacji Sousy można powiedzieć także i to, że sam selekcjoner potrafi szczęściu pomagać. Przyznajmy: chwaliliśmy przecież nie tylko zmiany, jakich dokonał w meczu z Węgrami – zmiany, które odmieniły przebieg tamtego spotkania. Chwaliliśmy także w ciągu ostatniej godziny przed meczem z Anglikami i ustawienie, i odważne wybory personalne na dzisiejszy mecz. Dodajmy od razu – bo z perspektywy kolejnych trzydziestu minut faktycznie można było o tym zapomnieć – komplementowaliśmy je też w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy Polacy starali się grać pressingiem, a ich formacje, gdy Anglicy znajdowali się przy piłce, były ustawione na tyle ciasno, że Philips i Rice (zawodnicy skądinąd defensywni) nie mieli zbyt wielu okazji do podania w kierunku zawodników ustawionych wyżej. Raz czy drugi wydawało się nawet, że naciskający na rywala Polak bliski jest przejęcia piłki, ech, zapisuję to zdanie i już myślę o tym, jak bardzo przypomina ono zaklinanie rzeczywistości, no bo faktem bezspornym jest przecież, że Anglicy nie tyle byli bliscy przejmowania piłki, ile zwyczajnie ją przejmowali. Tak jak chwaliliśmy Piotra Zielińskiego za cofnięcie się po futbolówkę aż przed własne pole karne, a potem umiejętność wyprowadzenia jej pod presją, co przyniosło Polakom jedną z bramek w Budapeszcie, tak tutaj musimy zauważyć, że to nasz najlepszy rozgrywający stracił piłkę, a po chwili miał już ją przy nodze Raheem Sterling i Anglicy dostali karnego. A potem? Do końca pierwszej połowy przeżywaliśmy tę nieznośną powtórkę z historii, w której tylko nieco bardziej sportowe sylwetki zawodników w czerwonych koszulkach upewniały nas, że nie żyjemy w czasach pp. Wójcika czy Łazarka. W dwudziestej siódmej minucie Polacy dali się rozklepać dramatycznie: Sterling i Foden szarżowali we dwóch na jednego Bednarka, ale lewy atakujący Anglików dokonał złego wyboru. Później przyszedł obroniony przez Szczęsnego strzał Kane’a, potem przychodziły kolejne dryblingi Sterlinga i kolejne podania do gracza MC, z taką łatwością mijające Bereszyńskiego, że aż przykro było patrzeć. W sumie to tylko patrzenie, jak w trzydziestej czwartej minucie Bereszyński dochodzi na prawym skrzydle do dalekiego przerzutu od obrony, potem jednak następują dwa niecelne podania i wszystko idzie na marne, było równie nieprzyjemne.

Skąd więc te słowa o pomaganiu przez Sousę szczęściu? Chyba głównie stąd, że trener za każdym razem reagował szybko, a efektem jego zmian było wrócenie do gry, a chwilami wręcz odzyskanie kontroli nad meczem. Umiejący znaleźć sobie miejsce na boisku w pierwszej połowie Sterling, w drugiej już stał się niewidoczny. Nie tylko moment, po którym Moder strzelił wyrównującego gola, pokazał, że pod pressingiem Anglicy się gubią. Owszem: ich wyższość nie ulegała wątpliwości, imponował nie tylko drybling Sterlinga, ale też swoboda, z jaką poruszali się i zagrywali z pierwszej piłki Mount czy Foden, ale po pierwsze do czystych sytuacji niemal nie dochodzili, a po drugie: błędy naciskanych bramkarza i obrońców kibicom tamtej reprezentacji nie pozwalają raczej robić sobie wielkich nadziei przed Euro.

To jednak nie nasze zmartwienie. My zauważmy, że dla nowego selekcjonera reprezentacji Polski pierwsze zgrupowanie i trzy mecze eliminacyjne do mundialu oznaczały rozpoznanie bojem, a przygotowań do spotkania z Anglikami z pewnością nie ułatwiły perypetie covidowe i kontuzja Lewandowskiego. Jak na to, ile miał czasu, jak na sposób, w jaki jego drużyna wracała do gry w meczu z Węgrami i jaką piłkę pokazywała dziś i w pierwszym kwadransie, i przez spore kawałki drugiej połowy, a przede wszystkim jak na tych parę momentów pressingu – myślę, że Paulo Sousa zasłużył przynajmniej na to, by kredyt zaufania mu przedłużyć.

Pisząc o twarzy Beenhakkera, Bieńczyk zauważał przede wszystkim wypisany na niej zew samotności. „Czy będą go żegnać wdzięczne za medale tłumy, czy dalsze sukcesy nie przyjdą i o świcie nie będzie nikogo?” – pytał, a było to pytanie retoryczne, bo przecież wdzięczność nie rymuje się z posadą selekcjonera polskiej reprezentacji od czasu opuszczenia jej przez Kazimierza Górskiego. W to, że samotność będzie również losem Paolo Sousy, trudno mi więc wątpić. Ale łatwych osądów, szydery, potępień w związku z decyzją o zatrudnieniu Portugalczyka się nie spodziewajcie.

PS O Wembley’73 konsekwentnie ani słowa. Od dawna uważam, że za każde wspomnienie tamtego meczu w kontekście dzisiejszych czasów powinno się wpłacać darowiznę na cel dobroczynny.

Chochoł sarmackiej melancholii

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że tak właśnie mógł wyglądać pierwszy mecz Polaków na tym turnieju. Tylko że mówiąc w ten sposób, niczego się nie nauczymy.

Złudzenia są naszą radością i naszym cierpieniem – napisał kiedyś Józef Tischner, którego osiemnastą rocznicę śmierci dziś właśnie obchodzimy. Zastosowanie cytatu z Księdza Profesora do tego, co przeżyliśmy w ciągu ostatnich kilkunastu dni (wliczając w to wygraną z Japończykami), wydaje się aż nazbyt łatwe. Przez długie miesiące czekania na mundial żyliśmy złudzeniami o świetnie przygotowanej reprezentacji, lekceważąc sygnały ostrzegawcze (takie choćby, że wielu kluczowych zawodników tej drużyny grało w trakcie minionych miesięcy mało bądź desperacko walczyło z czasem, by zdążyć się wykurować na najważniejszą piłkarską imprezę w życiu). Ba: żyliśmy nimi nawet po tym pierwszym, fatalnym i decydującym tak naprawdę o całej katastrofie meczu z Senegalem, w którym – upieram się – naprawdę: trenerski zamysł był dobry, a zagadką pozostaje jedynie, dlaczego piłkarze nie potrafili podjąć oczekiwanego od nich ryzyka, do czasu nieszczęsnego rykoszetu i samobójczej bramki Cionka wybierając bezpieczne podania między obrońcami. Cieszyliśmy się złudzeniami, a teraz cierpimy, tym bardziej, że kiedy było już po wszystkim, Polacy pokazali, że są jednak w stanie wygrać mecz na mistrzostwach świata. „Miałeś, chamie, złoty róg…” – można by przywołać cytat z ważnego dla Tischnera dramatu; dramatu, z którego pochodzi też symbol, na kanwie którego filozof z Łopusznej, a zarazem wieloletnia podpora redakcji „TP”, zbudował jeden ze swoich najważniejszych esejów.

„Chochoł sarmackiej melancholii”, krytyka naszych wad zbiorowych, traktuje w dużej mierze o polskiej apatii, o nostalgicznym poczuciu niespełnienia, nieokreślonym żalu po utraconej szansie, tułającej się po zakamarkach świadomości irracjonalnej nadziei, że owa szansa powróci, i pretensji do świata, który jest obwiniany za naszą porażkę (nie uwierzycie: w redakcyjnym archiwum znalazłem świetną analizę tego tekstu pióra Jarosława Gowina). Owa melancholia nie jest nastrojem przejściowym, ale stałym sposobem naszego zbiorowego istnienia. Nostalgiczny Sarmata pogrąża się we śnie, rezygnuje z walki – kiedy na boisku traci pierwszą bramkę, już się nie podnosi. Brak mu odwagi, której miejsce zajmuje „zadzierzystość”, poza na użytek innych, z których opinii na nasz temat czerpie poczucie własnej wartości. Pasuje, pasuje, jak cholera – może tyle się zmieniło przez prawie pół wieku, które upłynęło od chwili, kiedy Tischner pisał ten tekst, że nie winimy świata za porażkę na mundialu. Nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

Mam wielką nadzieję, że nie ulegniecie kolejnemu złudzeniu i, ciesząc się z samego faktu wygranej z Japończykami, nie będziecie mówić, że to od początku mogło tak wyglądać. Dziś, tak samo jak podczas meczu z Senegalem również brakowało przecież ruchu z przodu, a w środku pola ziała dziura. Dziś, tak jak wtedy większość podań wymieniali między sobą obrońcy, również wtedy czasami obserwowaliśmy próbę (najczęśniej niecelnego) zagrania długiej piłki. Tak samo jak wtedy bolały zęby, kiedy patrzyło się na proste straty, w których dzisiaj prym wiódł, niestety, Jan Bednarek (niech was nie zmyli bramka, którą strzelił Japończykom: jeśli podczas pierwszej połowy meczu z Senegalem mówiło się, że elektryczny jest Cionek, cóż dopiero powiedzieć o dzisiejszych zachowaniach Bednarka w defensywie?). Senegalczycy zdobyli bramkę jako pierwsi, a Polaków sparaliżowało. Dziś jako pierwsi strzelili, po ćwiczonym pilnie stałym fragmencie gry, piłkarze Adama Nawałki: na boisku zrobiło się więcej miejsca, łatwiej było grać tak zwaną swoją grę, czyli kontratakować. Cały czas pewni awansu Japończycy przesadnie w tym jednak nie przeszkadzali. Nie wzięlibyśmy takiego wyniku, a nawet takiej – powtórzmy: dalekiej od ideału – gry na inaugurację? Atmosfera w drużynie nie poprawiłaby się, nie poniosłaby Polaków dalej w turniej, nie zintegrowałby zespołu fakt, że zwycięstwo zapewnił jeden z wchodzących dopiero do niego zawodników? Zielińskiemu nie grałoby się łatwiej ze świadomością, że także w reprezentacji potrafi zagrać świetną piłkę do przodu, choćby taką jak ta do Grosickiego, po którego podaniu doskonałą okazję zmarnował Lewandowski?

„Złudzenia są naszą radością i naszym cierpieniem”, powtórzmy. Polska nie zagrała dziś lepszego meczu niż dwa poprzednie. Japonia nie musiała się starać tak bardzo, jak w meczach z Kolumbią i Senegalem. Różnica między nią a naszymi poprzednimi rywalami, ze szczególnym uwzględnieniem Kolumbii, polegała na tym, że ona wygrać nie musiała. Cholernie trudno się z tym wszystkim pogodzić, ale nie ze względu na dzisiejsze zwycięstwo. „Przez jakiś szczególny zbieg przypadków świat kolorowej Utopii mógł się ucieleśnić – to znów Tischner, i aż trudno uwierzyć, że nie o mundialu w Rosji. – Rezolutność musiała się zdobyć na gest skorzystania z nadciągającej Okazji. Ale gestu nie było, najwyżej jakieś usiłowania. Tragiczny paradoks polega między innymi na tym, że właściwie nie wiadomo dlaczego”. Dlaczego, ach, dlaczego, mając jedyny taki mundial mając w życiu, pogrążyli się w drzemce? Dlaczego pozwolili, by nawet końcówka meczu z Japonią potoczyła się w tak letargicznej atmosferze?

Żeby było jasne: nie chcę cytatami z Tischnera zwalniać tej drużyny i jej selekcjonera od odpowiedzialności. Nie szukam kozłów ofiarnych, ale chciałbym wiedzieć, co się właściwie stało. Przyjmuję do wiadomości wszystkie te zdania, napisane w ciągu ostatnich paru dni przez kolegów (ani się obejrzałem, a sam zacząłem je powtarzać): że może zwyczajnie ta drużyna osiągnęła już swoje maksimum przed dwoma laty na Euro. Że dwa lata to w piłce nożnej epoka; w życiu piłkarza nawet jedna piąta kariery. To sir Alex Ferguson mówił o trzyletnich cyklach, a najtrudniejsze jest przejście między jednym cyklem a drugim. Wielu trenerów odpada właśnie wtedy – Adamowi Nawałce, jak wielu innym w tym fachu, zwyczajnie się nie powiodło przejście między jednym cyklem a drugim. Może, gdyby mistrzostwa świata odbywały się rok później, gra trójką obrońców na przykład byłaby lepiej przećwiczona, a zmiennicy tych, którzy przez tyle miesięcy leczyli kontuzje, lepiej wkomponowali się w drużynę… Złudzenia?

Nie jest łatwo po tym wszystkim bronić myśli, którą nosiłem przez ostatnie dni: że mianowicie Adam Nawałka powinien zostać. Bo wiecie: jestem zdania, że trenerzy piłkarscy zaliczają się tej, niemałej w końcu, kategorii ludzi, którzy potrafią uczyć się na błędach, więc lepiej, żeby polski selekcjoner mógł dokończyć to, co zaczął, samemu wyciągając wnioski. Tak w głębi to przecież on najlepiej wie, co zostało schrzanione. Nowy początek, co braliśmy choćby po odejściu Leo Beenhakkera, zamiast odrodzenia przynosi początek kolejnej smuty.

Tischner mówił, że z porażek wynosi się gorycz, z klęsk można wynieść honor i naukę. O honorze wolałbym już naprawdę nie mówić. Żeby jakaś nauka z tego była.

Zanim upolujemy czarownice

Polska odpada z turnieju i nikt nie będzie po niej płakał. Prostych odpowiedzi o przyczynę klęski się jednak nie spodziewajcie.

A kiedy już ucichnie rechot i umilkną narzekania, kiedy ze ścian naszych domów i z telewizyjnych ekranów znikną reklamy z udziałem polskich reprezentantów, kiedy grono Całkiem Niezłych Dawnych Piłkarzy i Wielce Zasłużonych Trenerów (tych samych, którzy przekonywali, że jedziemy po medal, a przynajmniej po awans do ćwierćfinału) wyliczy wszystkie przyczyny polskiej klęski, kiedy przestaniemy stosować do niej wielkie kwantyfikatory i odczytywać przez jej pryzmat wszystkie przywary Umiłowanej Ojczyzny Naszej, może znajdzie się czas na to, żeby poczuć zwyczajny żal. W moim przypadku: żal piłkarzy, którzy pełni nadziei jechali na najważniejszą imprezę sportową w życiu, którzy drugi raz takiej szansy już nie otrzymają, i którzy ponieśli klęskę porównywalną, o ile nie większą z tymi, które spotykały ich poprzedników w 2002 czy 2006 roku.

Oczywiście bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Zgrupowania trwały za długo? Kontuzja Glika naruszyła delikatną równowagę w drużynie? Zawodnicy, którzy pojechali do Rosji z poczuciem, że i tak nie zagrają ani minuty, zasiali w zespole atmosferę rozprężenia? Przy ustalaniu taktyki na Senegal trenera zawiódł, przyznajmy to po raz ostatni przed dymisją: nos na ogół tak niezawodny? Liczba zmian w składzie przed drugim meczem, niewątpliwa próba ratowania tego turnieju, okazała się jednak zbyt wielka? Plotek płynących ze zgrupowania płynie co niemiara, nie ma sensu ich tutaj przytaczać, niejedną pewnie przeczytacie w najbliższych dniach w miejscach z pewnością o wiele lepiej wyspecjalizowanych w plotkach niż „Tygodnik Powszechny”.

Ja, przywiązany jednak do poglądu, że futbol jest grą opinii i organicznie niechętny polowaniu na kozły ofiarne, chciałbym mimo wszystko pobronić decyzji selekcjonera – zarówno o wyjściu na Senegal w ustawieniu o wiele bardziej ofensywnym niż dotychczas przećwiczone (indywidualne błędy przy obu bramkach nie były przecież efektem doboru taktyki, a pretensje, jakie mieliśmy po meczu polegały przede wszystkim na niepodjęciu ryzyka i wybieraniu wyłącznie bezpiecznych rozwiązań), jak zwłaszcza o daleko idących zmianach w składzie i ustawieniu przed drugim meczem na turnieju. Decyzja o posadzeniu na ławce Milika była przecież oczywistością, a Błaszczykowski po spotkaniu z Senegalem nie wydawał się zdolny do gry przez dziewięćdziesiąt minut. Nieobecność Grosickiego? Przy przejściu na grę trójką z tyłu również miała sens, a samo przejście na rę trójkę i dołożenie Góralskiego w środku pola przy pressingu Kolumbijczyków brzmiało sensownie, pozwalało też uwolnić Zielińskiego od konieczności cofania się zbyt głęboko w poszukiwaniu piłki. Ryzyko było oczywiście na skrzydłach, ale po to też była dwójka defensywnych pomocników, żeby asekurować zapędzających się do przodu wahadłowych. Reprezentacja ćwiczyła grę w ten sposób, poszczególni piłkarze grali w ten sposób w klubach, nie mówimy tutaj o odkrywaniu piłkarskiej Ameryki.

Przyznajmy: w pierwszej fazie meczu wszystko działało. Była agresja w walce o piłkę, był pressing, było wygrywanie drugich piłek, a nawet odbiór na połowie rywala (stąd szansa Zielińskiego w 18. minucie), a przede wszystkim była asekuracja i naprawianie błędów – jak przy pierwszej groźnej kontrze Kolumbii w 21. minucie, albo przy akcji Ariasa minutę później. Albo jak w 24. minucie, kiedy Piszczek wybijał piłkę spod nóg Jamesa po tym, jak Pazdan wcześniej źle ocenił jej lot.

Do czasu jednak. Z każdą kolejną minutą Polacy ruszali się coraz mniej, Quintero znajdował miejsce między ich liniami, Cuadrado zaczął wygrywać pojedynki z osamotnionym już w tej fazie na lewej stronie Rybusem. Bramka po pierwszym celnym strzale Kolumbijczyków była efektem niezablokowanego dośrodkowania i zgubienia krycia przez środkowych obrońców. W tym miejscu faktycznie selekcjonera faktycznie bronić nie potrafię: wygląda na to, że kondycyjnie reprezentacja nie była przygotowana do turnieju równie dobrze jak dwa lata temu na Euro.

Druga połowa przypominała już czasy legendarnych podsumowań, wygłaszanych swego czasu przez Dariusza Szpakowskiego gdzieś około sześćdziesiątej minuty meczu. Hektary wolnego miejsca przed Cuadrado, jego dogrania do Falcao czy Jamesa – i szczęście Polaków, bo Kolumbijczycy (przypomnijmy na wszelki wypadek: gwiazdy światowego futbolu, porównywalne czy przerastające nasze, prowadzeni przez szkoleniowca z ogromnym doświadczeniem – także uczącego się na własnych błędach, popełnionych podczas mundialu z Argentyną) nie wykorzystywali dogodnych sytuacji. Struktura, która istniała w ciągu pierwszych minut meczu, była już tylko wspomnieniem.

Już słyszę te ataki. Ich pierwszym celem będzie oczywiście Adam Nawałka, krytykowany tym ostrzej, im bardziej malowniczo kreowano jego wizerunek hiperprofesjonalisty, przygotowanego w każdym calu na każdy możliwy rozwój wypadków. Drugim – niewidoczny podczas tego turnieju, dziś głównie przewracający się na murawę przy starciach z obrońcami Robert Lewandowski, zatrzymany przez Ospinę i w sytuacji sam na sam po długiej piłce od obrony, i po strzale z dystansu. Trzecim – okrzyknięty przez „Guardiana” polskim Kevinem de Bruyne inteligentny rozgrywający Napoli Piotr Zieliński. Czwartym – niewątpliwie zbyt elegancki jak na przeciętny gust przywiślański Grzegorz Krychowiak.

Wszystko się we mnie wzdraga przed dołączeniem do tego chóru. Przez długie miesiące i tygodnie przed turniejem z ust jego koryfeuszy nie słyszeliśmy, jeśli się nie mylę, przekonujących kontrpropozycji. Peszko miał grać? Kontuzjowany Glik? 4-4-2 miało być, żeby przez środek pola Kolumbijczycy przedostawali się równie łatwo jak Senegal?

Owszem, ja też mam pretensje do Adama Nawałki. Polegają na tym, że zbyt długo pozwolił nam żyć pięknym marzeniem. Przebudzenie było, nie powiem, przykre. Jest mi, nie powiem, żal. Wyrażenie wdzięczności za postęp, jaki ta reprezentacja zrobiła od czasu poprzednika zakrawa już na ułańską szarżę, więc w tym miejscu postawię kropkę. Kompanów do polowania na czarownice szukajcie gdzie indziej.

Raport o stanie niewiary

To jest naprawdę mocne przeżycie, czytać i oglądać w tych dniach komentarze na temat polskiej reprezentacji. Ci sami ludzie, którzy przekonywali nas, że do Rosji jedziemy po medal, ci sami, którzy nasładzali się bliskością z Grześkiem, Wojtkiem, Arkiem, Kubą czy nawet Robertem, albo jeżdżą teraz po polskich piłkarzach jak po łysych kobyłach, albo odwracają się do nich plecami. Zjawisko nie dotyczy wyłącznie świata tabloidów (te mają zresztą swoją aferę – ich zdaniem to skandal, że dzień po przegranym meczu reprezentanci Polski poszli na basen, a Arkadiusz Milik, któremu były piłkarz Kowalczyk życzył w jednym z internetowych shows złamania ręki, dał się sfotografować z uśmiechem na ustach): ekipa tygodnika „Polityka” na przykład, która dopiero co zapowiedziała ustami swojego przyozdobionego reprezentacyjnym szalikiem naczelnego, że będzie wspólnie oglądać mecze naszej grupy, po pierwszej porażce wycofuje się z inicjatywy.

Jasne: Polacy zagrali słabo. Przegrali mecz. Tylko że przecież z perspektywy kibica przegrany mecz to najnormalniejsza rzecz na świecie. Każdy, kto związał swoje serce z jakąś drużyną wie, że nawet jeśli przez jakiś czas idzie jej naprawdę dobrze, to prędzej czy później (nie ukrywajmy: raczej prędzej niż później) przydarzy jej się kryzys. Istota kibicowania polega wtedy na tym, by nadal być z tą drużyną – by piłkarze wciąż czuli wsparcie, a nie mieli graniczące z pewnością poczucie, że za chwilę zostaną wyszydzeni, wyśmiani, obrzuceni błotem.

Istota komentowania piłki, dodajmy, polega na próbie zrozumienia przyczyn porażki, a nie na schlebianiu najniższym instynktom odbiorców.

Od wtorkowego wieczoru usłyszałem kilka prób odpowiedzi na pytanie, co się stało. Niektóre pochodziły z ust trenera, piłkarzy i ludzi z ich zaplecza: zaraz po meczu zarówno Adam Nawałka, jak Robert Lewandowski narzekali na niepodjęcie przez drużynę ryzyka. Z tego, co mówili, wynikało, że problemem nie była zmiana ustawienia, tylko to, że – przynajmniej do końca pierwszej połowy – drużyna wybierała jedynie bezpieczne rozwiązania. Wojciech Szczęsny w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem tłumaczył, że Senegal zmusił reprezentację do ataku pozycyjnego, który Polakom od dawna nie leży. Michał Zachodny zamieniał nasze niedobre wrażenia z tego meczu na liczby (aż 54 proc. podań w poprzek boiska, tylko 13 prób dryblingu – najgorszy wynik od listopada 2014 r., najwięcej podań od Pazdana do Zielińskiego, co pokazuje, jak głęboko musiał się cofać rozgrywający, mikra liczba akcji Lewandowskiego, oznaczająca zamknięcie środkowej strefy przez Senegalczyków, itd., itp.). Nie oni jednak nadawali ton rozmowom na temat tego, co się stało na stadionie Spartaka i co czeka nas w niedzielę.

Pokusa, żeby diagnozować kondycję polskiego społeczeństwa przy pomocy futbolu, jest oczywiście duża – że jest to nie tylko możliwe, ale też uprawnione pokazał choćby Jonathan Wilson pisząc „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli piłkarską historię Argentyny. Pokusie tej uległ także we wrześniu 2013 roku Andrzej Duda, deklarując na Twitterze, że „stan polskiego sportu, zwłaszcza gier zespołowych, jest smutnym odzwierciedleniem stanu polskiego państwa”, co dziś rzecz jasna obraca się przeciw obozowi politycznemu prezydenta RP. Nie będę ukrywał, że i mnie pociąga przyjrzenie się polskim neurozom przez pryzmat tego rzucania się od ściany do ściany – najpierw słynnego „pompowania balonika”, a później wdeptywania w ziemię tych, którzy „po raz kolejny nie spełnili oczekiwań”. Czy wszystkie te rojenia o potędze, wraz z ich późniejszym odreagowywaniem, nie są świadectwem jakiegoś gigantycznego braku pewności siebie? Tego, że tak naprawdę nie wierzymy ani w reprezentację Polski, ani w samych siebie?

Nie śledzę polskiej reprezentacji z tak bliska, jak robi to wielu moich kolegów, autorów licznych książek i niezliczonych tekstów na jej temat. To na podstawie tych książek i tekstów, a przede wszystkim na podstawie przebiegu eliminacji do tego i poprzedniego turnieju, oraz samych mistrzostw Europy we Francji, wyrobiłem sobie nienajgorszą opinię na temat tworzącego drużynę Nawałki „pokolenia Erasmusa” czy „pokolenia >>chcę więcej<<” – choć jako człowiek raczej niedzisiejszy miałem także przez cały czas, i mam nadal, wątpliwości związane ze sposobem obecności tego pokolenia w mediach społecznościowych; po porażce z Senegalem przydałby się tu chyba reset, a nie (jak to robił np. Sławomir Peszko) wchodzenie w internetowe polemiki. Nie uważałem ich za kandydatów do medalu, nie zachwycałem się wysokim miejscem w rankingach, ale przecież nie zakładałem (i wciąż nie zakładam), że w Rosji będziemy obserwować kolejną z polskich katastrof. Dlatego najważniejsze pytanie, jakie dziś sobie zadaję, brzmi: dlaczego to „pokolenie >>chcę więcej<<” wydawało się sparaliżowane podczas pierwszego meczu jedynej tak naprawdę imprezy – każdy piłkarz zdaje sobie przecież z tego sprawę – na której można przejść do historii futbolu? I czy można to zmienić?

Moja hipoteza brzmi następująco. Problem nie leży po stronie piłkarzy i trenerów, którzy nie zmienili się w ciągu dziewięćdziesięciu minut z ludzi wybitnych w beznadziejnych patałachów, tylko po naszej stronie. Do uzdrowienia jest toksyczna relacja między kibicami a reprezentacją. Nie może być tak, że wiążemy z tą grupą zawodników wszystkie nasze, niemożliwe do zaspokojenia gdzie indziej fantazje, tylko po to, żeby chcieć spalić ją na stosie przy pierwszym potknięciu.

Innymi słowy: wydaje mi się (zwłaszcza że podobny mechanizm obserwowałem przy okazji kilku ostatnich turniejów reprezentacji Anglii, w której dająca sobie radę w klubach grupa piłkarzy wychodziła na boisko ze strachem w oczach, sparaliżowana tym, co w przypadku niepowodzenia zrobią z nimi media i kibice), że przyczyną tego, iż „nie zadziałały głowy”, było ulokowane gdzieś w tyle tychże głów przekonanie, że jeśli podejmą ryzyko, o które apelował trener, i coś broń Boże pójdzie nie tak, staną się wylęgarnią memów.

Zakład Nawałki

Najgorsze nie były błędy, najgorsze było kilkanaście minut spuszczonych głów i opuszczonych ramion po tym, jak się zdarzyły. Wciąż jeszcze jest czas, by je naprawić.

No więc ze mną było tak, że mecz oglądałem nie na stadionie, nie w biurze prasowym, redakcji, knajpie czy w strefie kibica, ale w domu, otoczony wianuszkiem dzieci z podwórka. I powiem wam, że było to uzdrawiające doświadczenie, choć żeby było możliwe, musiałem pójść na kompromis i zgodzić się na śledzenie boiskowych wydarzeń wraz z komentarzem jutubera o imieniu Izak.

Było to uzdrawiające doświadczenie, bo należało do gatunku tych przywracających proporcje. Dzieciaki nie płakały, nie obwiniały trenera, że przeszarżował z ultraofensywnym ustawieniem, nie winiły piłkarza, który ni stąd, ni zowąd w komentarzach internautów nagle z Polaka stał się Brazylijczykiem, nie mówiły o pechu. Wiedziały, owszem, o kontuzji Glika i w trakcie drugiej połowy któreś z nich zapytało, czy gdyby nie ta gra w siatkonogę zagrałby dzisiaj, naprawiając błędy Cionka i duetu Krychowiak-Bednarek. Owszem, kibicowały Pazdanowi, o którym wiedzą, że ma dom gdzieś niedaleko, ale kiedy już wszystko się skończyło, poprzypinały rolki i poszły pojeździć po okolicznych uliczkach, a może po prostu posiedzieć przy kapliczce pod lasem i pogadać o swoim prawie nastoletnim już życiu, którego skądinąd kompletnie już nie rozumiem. Świat się nie zawalił, wojna nie została przegrana, pułkownik Struś nie skapitulował na Kremlu.

Oczywiście nie zamierzam utrzymywać, że nic się nie stało. Z perspektywy takiego Roberta Lewandowskiego na przykład była to życiowa szansa. O tym, że to właśnie na mistrzostwach świata tak naprawdę zapisuje się najważniejsze karty piłkarskiej historii mówiło wielu z nich w przedmundialowych rozmowach, ale napastnik Bayernu, wśród zawodników grających z numerem „dziewięć” na koszulce z pewnością jeden z dwóch-trzech najlepszych na świecie, musiał odczuwać to wyjątkowo silnie. Ma 29 lat, za cztery lata jego kariera będzie powoli dobiegała końca, jeśli ma kiedykolwiek pokazać się na mundialu, jest to jego pierwsza i ostatnia szansa.

Szkoda także Kuby Błaszczykowskiego – nie tak powinien wyglądać setny mecz w kadrze piłkarza, który tyle miesięcy walczył o to, by móc w ogóle wystąpić na tym mundialu, który tyle razy podrywał tę reprezentację do walki i ratował przed najgorszym (czy dziś również zdołałby ją poderwać, gdyby nie uraz w pierwszej połowie?). Szkoda Rybusa, który po lewej stronie zagrał całkiem niezły mecz. Szkoda Grosickiego, który starał się, jak mógł, i który w końcówce zagrał kapitalną piłkę na głowę Krychowiaka. Szkoda Zielińskiego, który próbował grać swoją grę, nawet ryzykując niecelne podania.

Najłatwiej w tej sytuacji szukać kozła ofiarnego, zwłaszcza że nie urodził się nad rowem, w którym płynie mętna rzeka. Mówiono przed meczem, że Glika powinien zastąpić Bednarek, nie Cionek. Ekscytowano się kilkoma występami młodego gracza Southamptonu w Premier League (doprawdy: kto je widział, wie, że nie było się tak znowu czym ekscytować). Tyle że zachowanie Bednarka przy drugiej bramce nie pozwala, niestety, myśleć, że wiele straciliśmy nie oglądając go od pierwszej minuty. A rykoszety zdarzały się najlepszym obrońcom świata.

To nie przez błąd Cionka („Cionek do Brazylii”, czytałem nawet w komentarzach czynionych na bieżąco na Twitterze, i to wychodzących spod palców cenionych dziennikarzy sportowych) Polacy przegrali mecz. Nawet na tym mundialu przekonywaliśmy się, że błędy defensywy można naprawić – zrobił to wczoraj Harry Kane, dzięki temu, że Anglicy mieli dobrze opracowane rzuty rożne, robili to także – na zmianę, szczerze mówiąc – Hiszpanie i Portugalczycy. Problemem było to, że nie było komu się za naprawianie zabrać. Przez całą pierwszą połowę nie było płynności, za to były proste straty. Nie było skrzydeł, zwłaszcza – co było jednak dość nieoczekiwane – prawego. Wspomniany już Zieliński próbował wziąć odpowiedzialność za rozgrywanie akcji, ale zbyt często podawał niecelnie. Milik tracił piłkę za piłką. Lewandowski schodził do środka, szukał rozegrania z kolegami, ale był za daleko od bramki. W drugiej połowie, kiedy reprezentacja wróciła do bardziej naturalnego dla siebie w ostatnich czasach ustawienia z trójką obrońców, wyglądało to lepiej – szarpnął Lewandowski, Piszczek doszedł do dobrego podania Rybusa – aż do drugiego błędu, który na kilkanaście kolejnych minut podciął im skrzydła. Z mojej perspektywy najgorsze było chyba właśnie to: tych kilkanaście minut opuszczonych głów i mocno niepewnej miny trenera Nawałki przy stanie 2:0. Widywałem w swoim życiu drużyny, które odrabiały taką stratę.

Zestawiając drużynę ofensywnie (skądinąd w tym składzie personalnym grającą wspólnie po raz pierwszy) Adam Nawałka podjął ryzyko – być może wbrew swoim naturalnym instynktom. Gorzej, że w pierwszej fazie meczu jego piłkarze nie wyglądali na takich, którzy również są gotowi ryzyko podejmować. Jakby chcieli przeczekać i zobaczyć, co się stanie. Tylko że mundial (a szerzej: cała piłkarska kariera) trwa zbyt krótko, żeby się dało go przeczekać.

Dzieciakom z podwórka chciałem powiedzieć po meczu właśnie to, że warto ryzykować, że błędy się zdarzają i że można się dzięki nim czegoś nauczyć. Ale one to chyba wiedzą. Wczoraj się między sobą śmiertelnie pokłócili i już nigdy się mieli do siebie nie odzywać, dzisiaj wspólnie oglądali mecz. Życie toczy się dalej. W niedzielę trzeba – i doprawdy można, zobaczyliśmy to dziś po południu – wygrać z Kolumbią.

Pożegnanie z Islandią

Jest wiele powodów do frajdy z awansu Islandczyków, ale założę się, że nie zgadniecie, który cieszy mnie najbardziej. Że zobaczymy na Euro Gylfiego Sigurdssona? Pudło, lubię go wprawdzie bardzo, ale jest to sympatia podszyta melancholią, że powiększył tę gigantyczną grupę zawodników, którym nie poszło w Tottenhamie. Że mówimy o Kopciuszku, co to ma wszystkiego 21 508 zarejestrowanych piłkarzy, czyli trzy razy mniej niż np. Małopolski Związek Piłki Nożnej, a to 21 tys. daje ponad 7 proc. ludności wyspy? Niby fakt: drugiego tak gruntownie spiłkarszczonego kraju ze świecą szukać, zważywszy jeszcze, że warunki atmosferyczne na Islandii nie należą (delikatnie mówiąc) do najlepszych, ale we mnie budzi to raczej przerażenie, bo wyobrażam sobie natychmiast, że to tak, jakby na Euro jechała łączona reprezentacja Podgórza i Nowej Huty. Kiedy czytam w „Guardianie”, że do Holandii (zarejestrowanych piłkarzy: 1 138 860), na kluczowy mecz, wygrany w piątek przez Islandczyków 1:0, pojechały 3 tysiące kibiców, to uświadamiam sobie, że mówimy o jednym procencie populacji. Kiedy dociera do mnie, że awans świętowało 10 tysięcy ludzi, to myślę o trzech procentach i wyobrażam sobie grubo ponad milion Polaków bawiących się na Błoniach z powodu sukcesu naszej reprezentacji. Czytaj dalej

Nic się nie stało

Psychoanalizę polskiego piłkarza i kibica robię na portalu Sport.pl, ale nie mogę się oprzeć, by wpaść także tutaj. Po pierwsze dlatego, żeby otworzyć ewentualną dyskusję na jej temat, po drugie zaś – podzielić się z Wami komentarzem zaprzyjaźnionego geniusza, którego obrazki co tydzień mamy zaszczyt publikować na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

Kraj, w którym nic się nie dzieje – tak to widzi Marcin Wicha, i wypada przyznać mu rację także dlatego, że ptaszki z bloga Przemka Iwańczyka ćwierkają, że decyzje w sprawie zatrudnienia następcy Waldemara Fornalika zostały już podjęte. Kraj, w którym „niemądry Polak po szkodzie” i w którym tyle warta nasza pisanina, co ich kopanina. Jeśli prawdą jest, że Leo Beenhakker pracował na gorszym materiale, jeśli – jak napisał jeden z angielskich dziennikarzy – ta reprezentacja Polski jest najlepsza, jaką mamy od 1982 roku, tym bardziej szkoda, by miała zamienić się w jeszcze jedno stracone pokolenie.

Gorgoń jak lew walczący

A kiedy arcyważny mecz o wszystko już się kończy, kiedy kolejny raz tracimy szansę na awans do wielkiej imprezy, kiedy płaczemy nad jeszcze jednym straconym pokoleniem piłkarzy, wyrzekamy na kunktatorstwo trenera i niekompetencję zatrudniających go działaczy – zostaje literatura. Dzięki redakcji pisma „Konteksty”, zajmującej się na co dzień antropologią kultury, etnografią i sztuką, otrzymaliśmy niedawno utwór literacki o unikalnej sile i wartości. Utwór autorstwa Jana Ciszewskiego.

Przygotowując numer specjalny poświęcony kulturze futbolu, redaktorzy „Kontekstów” spisali z ocalałej w telewizyjnym archiwum taśmy komentarz towarzyszący rozegranemu równo cztery dekady temu meczowi Anglia-Polska. Tak po prostu, niczego nie wygładzając, zachowując wszystkie potknięcia gramatyczne, niespójności, zawieszenia głosu, wymuszone nagłym rozwojem wypadków niedokończone myśli. „Mecz piłkarski jako tekst” – pisze we wprowadzeniu Dariusz Czaja. Myślę, że interpretowanie tego tekstu jako monologu wewnętrznego będzie całkiem uprawnione i nawet jeśli ostatecznie porównywanie Ciszewskiego z Joycem okaże się nieco ponad miarę, to już z Masłowską – dlaczego nie?

Czaja zwraca uwagę na gnomiczność frazy „był Bulzacki”, mnie zachwyca u Ciszewskiego rytm, falowanie tempa narracji, w którym zdania wielokrotnie złożone („Adam Musiał, no proszę i nawet w gorącej sytuacji, na tak znakomitą sztuczkę pozwolił sobie, co znamionuje duży spokój iii… duże opanowanie nerwowe, polskiego zespołu”) występują naprzemiennie z równoważnikami. W tych krótkich, rwanych, chciałoby się powiedzieć, wypowiedziach, pojawiają się w zasadzie wyłącznie rzeczowniki i czasowniki, choć narrator zdecydowanie preferuje te pierwsze („Jan Tomaszewski, pięść, pusta bramka, Currie…”). Zwracają uwagę jego inwersje („Gorgoń jak lew walczący”), aliteracje („luka, Lato”), instrumentacje głoskowe („olbrzym z Zabrza”), elipsy („zaczyna szybka teraz, zaczyna szybka piłka krążyć”), archaizmy („wszystkie te przerwy w grze już uwzględniam na mym chronometrze”) – co ja się zresztą będę rozwodził, oddajmy głos pisarzowi.

„Osiem minut drugiej połowy. Adam Musiał. Nie – to Jan Domarski. Podobni. »Polska gola«, powiewają tu pod naszymi kabinami liczne sztandary biało-czerwone. Dwóch Anglików do główki. Korzystamy z tego nieporozumienia. Robert Gadocha. Lato. Nie miał kto zgarnąć tej piłki odbitej przez Anglików. Clarke. Wrzucają Anglicy. Madeley. Hunter. Bell. Madeley. Tam po prawej stronie u góry ekranu Tony Currie. Nooo! Brawo. Znakomita interwencja! Lato… w środku mamy dwóch zawodników! Proszę państwa Grzegorz Lato sam na sam ucieka teraz. Gadocha, Domarski GOL!!! GOL!!! PROSZĘ PAŃSTWA SENSACJA NA WEMBLEY!!! Dziesiąta minuta drugiej połowy. Cudowny wypad polskiej trójki. Rozbicie ataku. Piłka na lewej stronie. Grzegorz Lato. Ucieka tutaj Gadocha. McFarland i Hunter zdezorientowani. Wyłożenie piłki zawodnikowi Stali Mielec Janowi Domarskiemu i Shilton puszcza pod brzuchem piłkę! Jeden – zero dla polskiej drużyny na Wembley. Czterysta milionów ludzi w tej chwili siedzących przed telewizorami przeciera ze zdumienia oczy. To fakt!”.

To fakt, nie mogę się doczekać dnia, w którym 17 października 1973 r. przestanie być najsłynniejszą datą w historii polskiej piłki. Nieustające celebrowanie „zwycięskiego remisu” wychodzi mi uszami. Z ulgą przyjmuję deklarację Grzegorza Krychowiaka, że tamtego meczu nie oglądał. Z zażenowaniem wysłuchuję wypowiedzi legendy sprzed czterdziestu lat, Jana Tomaszewskiego, o piłkarzach-gejach, i uważam, że w ogromnej mierze to dzięki decyzjom grającego wówczas w Londynie niedawnego prezesa PZPN Grzegorza Laty nie pojedziemy na mundial. To jednak inne tematy. Cztery dekady po Wembley runęły niemal wszystkie mity związane z tamtym spotkaniem. Broni się tylko jeden: Jan Ciszewski. Jan Ciszewski jako… pisarz.

„Jeśli nasi zawodnicy wytrzymują ten szalony napór i ten atak non stop, non stop Anglików i nie denerwują się i niejednokrotnie z zadziwiającym spokojem wyprowadzają piłkę z własnego pola karnego, to my też spokojnie oglądajmy to spotkanie”… Ani nadużywający ryzykownych metafor Tomasz Zimoch, ani Dariusz Szpakowski, którego arsenał figur stylistycznych ogranicza się niemal wyłącznie do wyliczeń („duszno, parno, wilgotno…”), nie byliby w stanie ułożyć zdania o podobnej klarowności. Spokojnie więc oglądajmy jutrzejsze spotkanie – w końcu jeśli Hart także puści pod brzuchem piłkę, to zważywszy na jego formę z ostatnich miesięcy, nie będzie to aż takie zaskakujące.

Nie będziesz legendą, człowieku

Przyznaję: ostrzyłem sobie zęby na film Marcina Koszałki. Świetny operator i dokumentalista, bezlitośnie pokazujący „życie od kuchni”, obnażający domowe traumy – własne i najbliższych, przyglądający się zmaganiom z chorobą i starością wielkiego aktora Jerzego Nowaka, ale także ekstremalnym doświadczeniom wspinaczkowym Piotra Korczaka – towarzyszył z kamerą piłkarskiej reprezentacji Polski podczas przygotowań do Euro 2012 i w trakcie samego turnieju. „Dopuszczono go najbliżej, jak się da” – słyszeliśmy podczas miesięcy oczekiwań na premierę. W wywiadzie dla „Przekroju” Koszałka podgrzewał atmosferę: mówił o „poczuciu obcości, odrzuceniu, wielkiej samotności” Damiena Perquisa i o ściganiu się z czasem, lęku przed starością (która w przypadku piłkarza przychodzi nadspodziewanie szybko) kolejnego z bohaterów filmu – Marcina Wasilewskiego. Opowiadał o atmosferze szatni, afirmacji męskiego ciała i kulturze maczo, o piłkarzach jako „dorosłych dzieciach”, o byciu wyalienowanym wśród kolegów i wśród tłumów na trybunach. Brzmiało to wszystko bardzo dobrze i dotykało kwestii, którymi od lat się tu zajmujemy. „Wszyscy jesteśmy Koszałkami”, chciałoby się strawestować tytuł tamtego wywiadu – w gruncie rzeczy wszyscy chcielibyśmy być na jego miejscu.

Niestety, po obejrzeniu filmu mam wrażenie lizania cukierka przez szybę. Wysmakowane zdjęcia, mocne efekty dźwiękowe i udane animacje przykrywają smutną prawdę: reżyser nie zebrał tak naprawdę materiału, który wystarczyłby do opowiedzenia o kulisach przygody piłkarskiej reprezentacji Polski z mistrzostwami Europy. W mnóstwo miejsc go nie wpuszczono: inaczej niż np. w dokumencie Canal Plus, którego ekipa towarzyszyła reprezentacji Francji podczas mundialu 1998, nie śledzimy wydarzeń z perspektywy ławki rezerwowych, o szatni nie wspominając. Prawie nie słyszymy Franciszka Smudy, Kuby Błaszczykowskiego i innych liderów kadry; nie dowiadujemy się, jak dyskutują o meczach. Nie dostajemy podstaw do zgadywania, czy czerwona kartka Wojciecha Szczęsnego z Grecją leży u podstaw jego późniejszych słabszych występów w Arsenalu. Owszem, coś widzimy: kadrowiczów bawiących się jak dzieci na PlayStation, Perquisa rozmawiającego z córką na Skypie w hotelowym pokoju, miotającego się od ściany do ściany Wasilewskiego i analizujących przyczyny klęski masażystów (to tu pada wybitne zdanie: „ci, co najwięcej przeżywają, to te »farbowane lisy«…”), albo sypiącego anegdotkami Grzegorza Latę. Ciekawe to, dające do myślenia, ale jak na film o polskiej nadziei i klęsce na Euro – stanowczo za mało.

Za mało również, niestety, jak na osobny film o Perquisie – lub o Wasilewskim. W tej pierwszej historii mamy niemal wszystko, co potrzeba: atak Jana Tomaszewskiego, który nazwał ówczesnego zawodnika Sochaux „francuskim śmieciem”, jego mozolną walkę ze sobą, by wrócić do gry po kontuzji łokcia (świetne zdjęcia, przedstawiające zmaganie z bólem, to jedna z najlepszych stron filmu, pokazująca, ile cierpienia wiąże się z drogą na piłkarskie szczyty; podobne rzeczy udały się Koszałce w „Deklaracji nieśmiertelności”), osobność w reprezentacji – podkreśloną niezłymi scenami z udziałem niemówiących po francusku masażystów, a nade wszystko rodzinne napięcie. Mamy tu ojca, który bił małego Damiena i który przez lata nie potrafił mu powiedzieć, że go kocha, a teraz – przyciskany przez polskiego reżysera – zmaga się z poczuciem winy, i syna, dużego Damiena, który próbuje nie iść w jego ślady. Koszałkowy temat, a zarazem próba pokazania nam-kibicom twarzy idola, odartej z piarowskiego makijażu oficjalnych wypowiedzi nadzorowanych przez klubowego czy reprezentacyjnego rzecznika prasowego; twarzy, na której dostrzec można wtedy życiowe dramaty…

„Niemal wszystko”, napisałem, bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Będziesz legendą, człowieku” to zaledwie szkic do portretu, kilka maźnięć pędzlem, do których musimy sobie dopowiadać możliwe sensy. Podobnie jest w przypadku Marcina Wasilewskiego – tu mamy temat na opowieść o starzejącym się, niepewnym przyszłości zawodniku (świetny fragment z podsłuchaną rozmową o nadziejach na transfer i komplikacjach ze startem w nowym klubie; przełamanie patosu, z jakim się zwykle mówi o uczestnictwie w wielkim turnieju); zawodniku rozsadzanym przez emocje, a zarazem toczącym heroiczny bój z językiem: walczącym o wysłowienie tych emocji i raz po raz potykającym się o kołaczące gdzieś w głowie gotowe klisze. Słucha się tego z napięciem, z zajęciem patrzy się na podwodne zdjęcia ubranego w reprezentacyjny strój obrońcy Anderlechtu, ale na samodzielny film nie wystarcza.

Niedosyt więc. Ani opowieść o nadziejach i klęsce polskiej reprezentacji, ani odsłonięcie napięć związanych z występami w niej „farbowanych lisów” (temat wciąż żywy po ostatniej kuriozalnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, dotykający także atmosfery wokół Ludovica Obraniaka), ani pogłębiony portret piłkarza. Jako człowiek życzliwy światu wyobrażam sobie, że Koszałka padł ofiarą umowy z PZPN i sponsorami: oczekiwano filmu o kadrze, więc robiąc, co może, pozostał przy tej koncepcji, choć zabrakło mu „mięsa”. Szkoda, bo filmu o Perquisie albo Wasilewskim zapewne nikt już nie nakręci. Miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze.

Który Boniek

Zgłaszam gotowość do posługi przewodnika. Złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania. Ulewa drylu i kumoterstwa może nas zmieść z powierzchni Europy. Niekonsekwencja braku rekompensaty w stosunku do niektórych działaczy spowodowała dezintegrację środowiska. Nasze nowe logo to nasza spuścizna. Trzeba otworzyć dach przemian PZPN. Panie Pyżalski, mężu delegatki, dobrze, że pan miał wyrok, ale wrócił na dobrą drogę. Prawo ma być przestrzegane, ale bez przesady. Zgłaszam wniosek formalny o wytłumaczenie delegatom, na czym polega wciśnięcie zielonego guzika. My jesteśmy tutaj władni przyjąć wszystko. Dałem się wypchnąć z sań dla dobra środowiska. Jest tu grupa „pływaków”, która odda głos za obiecane stanowisko, umowę zlecenie w PZPN, komisję czy wydział. Na początek chciałbym kilka słów o sobie powiedzieć, chociaż myślę, że nie jestem anonimowy. Jeżeli bym pitolił, to mi przerwiecie, ale dajcie mi powiedzieć, co mi leży na sercu. Wynik głosowania wskazuje na konieczność powtórzenia głosowania.

To, co przed chwilą przeczytaliście, jest subiektywnym wyborem zebranych przez kolegów z Twittera złotych myśli delegatów na zakończony w piątek wieczór zjazd PZPN – zjazd, który zakończył epokę rządów w tej instytucji Grzegorza Laty i zaczął erę Zbigniewa Bońka. Wybór tego ostatniego przyjęty został przez większość obserwatorów (zwłaszcza, co znamienne, spoza świata futbolu) z uczuciem ulgi. Na tle gburowatego, nieznającego języków Laty jego dawny kolega z boiska jawi się jako przedstawiciel innego świata, brylujący na europejskich salonach i zaprzyjaźniony z szefem europejskiej federacji piłkarskiej Michelem Platinim (grali razem w Juventusie). Pytanie jednak, którego Bońka wybrano. Warto pamiętać, że we władzach PZPN ten wielki przed laty piłkarz raz już zasiadał – był wiceprezesem, i to w czasie, gdy związek przeżywał apogeum afer korupcyjnych. Warto też pamiętać, że zdezerterował z kierowania reprezentacją i że nie poradził sobie z wyprowadzeniem na prostą Widzewa. W związku będzie musiał pracować nie tylko z dwoma niezłymi wiceprezesami, Markiem Koźmińskim i Romanem Koseckim, ale też z ekipą, którą najlepiej przedstawił poprzedni akapit („Okoliczności zmuszą go do układania się z ludźmi, z których większość głosy sprzedaje za synekury, i innego sposobu na pływanie w pezetpeenowskim ekosystemie nie znają” – pisał niedawno w „Tygodniku Powszechnym” Rafał Stec). Co z tego wynika dla polskiej piłki? Odpowiedzcie sobie sami, ja w każdym razie optymistą nie jestem.