Archiwa tagu: Borussia

Nieżółta ściana

Nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy sezon w karierze Hugo Llorisa. Kilka zawalonych bramek, kilkadziesiąt fatalnych wykopów, po których kolejni rywale zyskiwali świetne sytuacje, nawet przed tygodniem do jego postawy w trakcie meczu z Chelsea (zwłaszcza do tego, jak się dał zaskoczyć Pedro przy krótkim słupku), można by mieć niejedno zastrzeżenie. Do tego jeszcze pamiętny skandal, kiedy to jego – kapitana mistrzów świata i kapitana Tottenhamu, uważanego za wzorowego ojca rodziny i świetnie prezentującego się w mediach – przyłapano na jeździe po pijanemu, a potem rozpisywano się na temat torsji, jakie dopadły go w trakcie kontroli drogowej. Wśród fanów Tottenhamu nie stał się wprawdzie kozłem ofiarnym na miarę – w pierwszej fazie sezonu, bo teraz francuski pomocnik jest jednym z naszych ulubieńców – Moussy Sissoko, ale temat zastąpienia go w bramce przez Paolo Gazzanigę pojawiał się na forach niejeden raz.

Dobrych kilka tygodni temu Hugo Lloris udzielił jednak tak zwanego szczerego wywiadu. Opowiadał o tym szczególnym uczuciu wydrążenia, jakie dopadło go po wygranym mundialu. O tym, że zakończony wielkim sukcesem miesiąc intensywnych emocji pozbawił go właściwie energii życiowej. Że po powrocie z Rosji całymi dniami nie był w stanie wstać z łóżka. Nie mówię, że to tłumaczy pijacką wpadkę, ale z pewnością daje jakiś kontekst tych niełatwych miesięcy, w trakcie których musiał w sobie znaleźć nową motywację.

Musiał znaleźć i chyba znalazł. Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego rewanżu, kto wie, czy Tottenham nie rozsypałby się po pierwszym ciosie, za którym poszłyby kolejne, gdyby nie seria interwencji Llorisa w pierwszej połowie. Oczywiście ton nadał Jan Vertonghen, fantastycznie blokujący strzał Reusa już w jedenastej minucie, ale kluczowe były zdarzenia z okolicy trzydziestej minuty, kiedy kapitan Tottenhamu najpierw zatrzymał strzał Weigla, potem odbił uderzenie Guerreiro, a chwilę później jeszcze Sancho. Interwencja Llorisa po uderzeniu Alcacera pozwalała schodzić na przerwę z bezbramkowym remisem, a odbicie nogami próby tego samego piłkarza w końcówce meczu pozwoliła zachować czyste konto w całym spotkaniu.

Tylko dwadzieścia pięć procent posiadania piłki w pierwszej połowie, ciągłe oblężenie, płynne akcje Borussii – to zdecydowanie nie tak miało wyglądać. Oczywiście trudno nie zauważyć zmiany ustawienia, dokonanej przez Pochettino jeszcze w pierwszej połowie – przejścia z 3-4-1-2 na 5-4-1, które wyhamowało impet gospodarzy. Trudno nie cieszyć się z ostatnich kilku minut przed przerwą, kiedy to po raz pierwszy w tym meczu goście potrafili dłużej pograć piłką. Trudno nie zachwycić się skutecznością Kane’a, który miał jedną jedyną okazję i wykorzystał ją z zimną krwią. Trudno nie komplementować koncentracji pozostałych członków bloku defensywnego, trudno nie zauważyć, że gracze Tottenhamu w zasadzie nie faulowali, a zwłaszcza nie robili tego na własnej połowie, że ich błędy ani razu nie doprowadziły do strzału graczy Borussii, że mieli pięćdziesiąt cztery odbiory, trzydzieści pięć wślizgów, piętnaście przechwytów i sześć bloków. Trudno nie zachwycać się harówką Sissoko między dwoma polami karnymi – i trudno nie docenić faktu, że to po jego podaniu Kane pozbawił Borussię resztek nadziei. Trudno nie pamiętać (przypominał to zresztą poirytowany Pochettino w mediach), że kolejny raz musieli grać mając na odpoczynek o dobę mniej od rywala, że dla wielu z nich był to czwarty mecz w ciągu dziesięciu dni – a już w sobotę trzeba grać z Southamptonem, by bronić zagrożonego miejsca w pierwszej czwórce Premier League, być może zresztą czyniąc to bez zawieszonego po awanturze z sędzią Deanem Pochettino na ławce. Co jednak najważniejsze, i co Pochettino bez przerwy próbuje klarować dziennikarzom na coraz dłuższych konferencjach prasowych: takie mecze wygrywa się przede wszystkim w głowach. Hugo Lloris z pewnością miał dziś głowę na karku.

Tottenham w ćwierćfinale Ligi Mistrzów – kiedy zdarzyło się to Harry’emu Redknappowi, nie potrafiłem przestać blogować. Miarą postępu jest chyba to, że kiedy dziś awansował po raz kolejny, poważnie się zastanawiałem, czy jest o czym pisać. Chwilo, trwaj.

Egzamin dojrzałości

Był taki moment w czasie wczorajszego otwartego treningu Tottenhamu, kiedy Mauricio Pochettino przekazał prowadzenie zajęć swoim asystentom, zszedł z murawy i usiadł samotnie na ławce, dobrych kilkadziesiąt metrów od tego, co się działo. „Myślałem, zastanawiałem się, patrzyłem, jak to działa beze mnie – tłumaczył później dziennikarzom. – Wszystko było już przygotowane, mieliśmy wcześniej spotkanie i wytłumaczyłem, czego możemy się spodziewać po Borussii. Pokazaliśmy drużynie, co jeszcze może poprawić, a potem podałem skład, w którym jutro zagramy. Wszystko zostało już zrobione, poza paroma drobiazgami, które mieliśmy przećwiczyć już bez obecności mediów.”.

Wróciła do mnie ta scena w trakcie drugiej połowy meczu z Borussią, jeszcze przy stanie 1:0, ale w chwili, gdy Tottenham wydawał się już kontrolować grę. Wszystko naprawdę zostało przygotowane, wszyscy wiedzieli, co mają robić i, po dokonanych w przerwie korektach, zwyczajnie to robili. Dawno nie widziałem równie dojrzale grającego Tottenhamu jak w ciągu tych czterdziestu pięciu minut, które zaczęły się golem strzelonym dokładnie tak, jak strzela się Borussii – po dośrodkowaniu, a zakończyło się ciosami, które wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi powinny okazać się rozstrzygające o losach dwumeczu. O ile jeszcze w pierwszej połowie sporo było błędów, niepotrzebnych strat – także przed własnym polem karnym, gdzie np. debiutujący w Champions League Juan Foyth zaplątał się w niepotrzebny drybling – i niedokładności, w ciągu drugich czterdziestu pięciu minut Hugo Lloris (dzięki którego bajecznej interwencji po rzucie rożnym w 44. minucie wciąż utrzymywał się wynik remisowy; wypada oddać Borussii, że była w tej fazie meczu lepsza) w zasadzie nie miał nic do roboty.

Zaprawdę powiadam Wam: śpieszcie się kibicować Tottenhamowi. Od półtora roku bez własnego stadionu, z odraczaną z miesiąca na miesiąc perspektywą przeprowadzki na nowy obiekt, od roku bez wzmocnień, od miesiąca bez kluczowego duetu Harry Kane – Dele Alli, z szeregiem pomniejszych kontuzji, dzięki czemu bohaterem meczu został dzisiaj grający jako wahadłowy Jan Vertonghen (normalnie na tej pozycji zagraliby Rose lub Davies; Belg szybki nie jest, ale dośrodkować potrafi), z mnóstwem spekulacji na temat przyszłości trenerskiej Mauricio Pochettino (Real? Manchester United?), z zawieszonym rozmowami kontraktowymi Christiana Eriksena, z nieporównanie gorszą sytuacją finansową w porównaniu z angielskimi potentatami, a do tego jeszcze z historią, która ewidentnie była przeciwko nim, bo w pucharach historia niepowodzeń tej drużyny i tego szkoleniowca dopiero co wydłużyła się dzięki porażkom w FA Cup i Carabao Cup, a i w Lidze Mistrzów przed rokiem zespół zdołał odpaść kontrolując już przebieg wydarzeń w rywalizacji z Juventusem („To jest Tottenham, wiedzieliśmy, że spękają” – coś takiego mówił potem Giorgio Chiellini). Rozgrywający najtrudniejszy sezon z tych, w których prowadzi go Pochettino: praktycznie bez okresu przygotowawczego, bo aż dziewięciu zawodników pierwszego składu grało do końca na mundialu, z licznymi kontuzjami, z meczami wygrywanymi raczej mozolnie niż przekonująco, nagle odstawił coś takiego jak to drugie czterdzieści pięć minut z Borussią. Zaiste, rację miał argentyński trener, mówiąc przed meczem, że już nie będzie narzekał na niekorzystny kalendarz i fakt, że rywale odpoczywali dwadzieścia cztery godziny dłużej: że popatrzył w oczy podopiecznych i widział w nich energię i chęć gry. Że jest szansa na kolejny magiczny europejski wieczór, po ubiegłorocznych starciach z Realem czy – inną przecież zupełnie pod Peterem Boszem – Borussią, albo tamtych gier z zespołami z Mediolanu, jeszcze w epoce Harry’ego Redknappa.

Nie wiem, dla kogo zarezerwować najefektowniejsze przymiotniki. Dla rutyniarza Llorente, który w końcówce zrobił swoje, dobijając rywali, a który przez tyle miesięcy grzał ławę, po kontuzji zaś Kane’a odzyskiwał czucie piłki bardzo powoli? Dla Koreańczyka Sona, który po powrocie z wakacyjnego turnieju był tak naprawdę cieniem siebie i dopiero pod koniec października, kiedy klub zwolnił go z kolejnego wyjazdu do Azji, przepracował solidnie dwa tygodnie i od tej pory strzela gola za golem, stając się jednym z kandydatów do tyłu piłkarza roku w Premier League? Dla Llorisa, który dopiero co otworzył się przed dziennikarzami w sprawie pomundialowego wypalenia, co tłumaczyło w części późniejszy wybryk alkoholowy, a który i dziś, i w niedzielę z Leicester, w kluczowych momentach meczu ratował drużynę? Dla Sissoko, przez tyle miesięcy obiektu kibicowskiej szydery, a obecnie uwielbienia? Dla młodzieńców: zarówno przez klub wychowanych, Winksa czy siedzącego na ławce Skipp, jak tych przysposobionych, jak stoperzy Sanchez i znakomicie czujący się z piłką Foyth (ta akcja z pierwszej połowy, zakończona szansą Eriksena, ech…)? Dla rutyniarzy, jak bezbłędny Alderweireld czy rozgrywający mecz życia Vertonghen? Dla obieżyświatów, którzy zdołali się w tę drużynę wkomponować, jak Moura czy Aurier? Dla Mauricio Pochettino, który nie tylko stworzył z nich taki piękny byt zbiorowy, który uczynił z nich lepszych piłkarzy, ale także – dziś pokazał to po raz kolejny – potrafił do nich przemówić, kiedy nie idzie? Nie był to pierwszy raz w tym sezonie, kiedy korekty dokonane w przerwie (a także – jak wyjawił Pochettino – szybkie analizy akcji na wideo, dokonane w szatni) okazały się kluczem do sukcesu: Tottenham nie tylko lepiej wytrzymał mecz kondycyjnie, ale skuteczniej grał pressingiem, wyżej się bronił i lepiej operował piłką.

Pięknie rozwinęła się ta drużyna. Zaprawdę, śpieszcie się ją kochać, bo właśnie zdała maturę i jest to zupełnie legalne (bo – niepotrzebne skreślić – może jeszcze wywrócić się w rewanżu). Łapcie chwilę, bo po wakacjach zgłoszą się bogatsi wujkowie i będzie trzeba się rozstać. Przynajmniej będziecie potem opowiadać, że kibicowaliście Tottenhamowi w czasach Pochettino.

Szczęśliwe Wembley

Jeśli to był egzamin sprawdzający postępy, których dokonał Tottenham w ciągu ostatniego roku, to został zdany celująco – i to niezależnie od faktu, że sędziowie się mylili, a Borussia Bosza na razie okazuje się słabsza od Borussii Tuchela, zwłaszcza w defensywie. Rok temu przecież, kiedy ta grupa żółtodziobów wychodziła na pierwszy mecz z Monaco, była – niezależnie od tego, jak silni okazali się ówcześni rywale na kolejnych etapach walki w Lidze Mistrzów – sparaliżowana strachem, odpowiedzialnością i stadionem. Dzisiaj zaś, po pierwsze, nikt nie był sparaliżowany; Son, który w meczu z Monaco spudłował będąc sam na sam, dziś strzelił bramkę w o wiele trudniejszej sytuacji. Po drugie, stadion nie przeszkadzał, a może nawet ułatwiał w pierwszej połowie grę obronną. Po trzecie, o jakich żółtodziobach mówimy? Wszyscy oni zaznali już smaku gry do taktów haendlowskiego hymnu, a dodatkowo drużynę zasilili jeszcze Aurier, Llorente i Sanchez, który w ubiegłym roku zdążył zagrać w finale Ligi Europy.

Szczęścia oczywiście było w tym zwycięstwie co niemiara, głównie z powodu błędu liniowego, który nie uznał prawidłowo strzelonego gola Aubameyanga na 2:2. Ale, jak to w przypadku Tottenhamu Pochettino bywa coraz częściej, szczęściu można było pomóc, choćby grą obronną, w której imponował zwłaszcza fenomenalny Alderweireld, blokujący strzały i wygrywający pojedynki jeden na jednego (podwyżka, prezesie, zawodnik tej klasy po prostu nie może zarabiać mniej niż marnujący setkę w ostatnich sekundach Sissoko!), ale w której każdy z kolegów również potrafił się znaleźć: i Aurier, sprytnie upadający na boisko, by przepuścić piłkę, a równocześnie zgubić goniącego go zawodnika Borussii, i skoncentrowany Davies (żaden z piłkarzy Tottenhamu nie zrobił w ostatnim czasie większych postępów; powiedzmy to: Danny Rose będzie się musiał sporo natrudzić, by myśleć o sprowadzeniu Walijczyka do roli rezerwowego), i Vertonghen (pamiętacie fantastyczne wybicie spod nóg szarżującego Aubameyanga po jednej z doskonałych centr Pulisicia?; czerwona kartka dla Belga była jednak zbyt pochopna), i nawet Sanchez, choć w pierwszej połowie zdarzyło mu się stracić piłkę w niepotrzebnym dryblingu na własnej połowie.

Szczęściu można było pomóc także oddalając grę od bramki Llorisa od pierwszych minut drugiej części gry i zmieniając nieco ustawienie poszczególnych piłkarzy (nareszcie zaczęliśmy oglądać Eriksena), a po trzecim golu dla Tottenhamu w zasadzie kontrolując już wydarzenia na boisku – choć nie zmniejszając nawet o stopień intensywności, z jaką piłkarze Pochettino walczyli o piłkę. Zmieniany na kwadrans przed końcem Son dosłownie słaniał się schodząc z boiska, ale i on, i Kane mieli godnych zmienników; to też ważny aspekt porównania z ubiegłym rokiem. Czytaj dalej

Borussia i światło

Najpierw chciałem zrobić z wczorajszego występu piłkarzy Borussii opowieść o wierności i dzielności. Myślałem, czy nie napisać na przykład, że świadectwo, jakie dali walcząc z Monaco do końca, pokazuje, iż są w futbolu sytuacje, w których to nie wynik jest najważniejszy. Powstrzymałem się jednak. Nie wiem, czy piłkarze z Dortmundu powinni byli grać z Monaco niecałą dobę po zamachu na ich autobus. Szczerze: nie wiem. Słucham ich emocjonalnych wypowiedzi, np. o byciu potraktowanym jak zwierzęta – i nawet pamiętając, że zostały wygłoszone po porażce, próbuję je brać pod uwagę. Nie jestem psychologiem: nie wiem, czy lepszym sposobem na przepracowanie traumy, którą przeżyli we wtorkowy wieczór, było jak najszybsze podjęcie obowiązków, czy kilka dni odpoczynku (zapewne także pod okiem psychologów). Wiem, że to, iż zagrali natychmiast, też było jakąś odpowiedzią dla terrorystów, i że z punktu widzenia logistyki (terminarz rozgrywek, podróże kibiców itd.) stanowiło najmniejszą komplikację – no ale przegrali 2:3 i zawsze już będziemy się zastanawiać, na ile przyczyną tej porażki był wtorkowy atak. Czytaj dalej

Zwycięstwo w Dortmundzie

Jeśli to był atak terrorystyczny, to się nie udał. I nie, nie chodzi mi tylko o to, że piłkarzom Borussii, jadącym na Signal Iduna Park rozegrać ćwierćfinałowe spotkanie Ligi Mistrzów z Monaco, nic poważnego się nie stało, choć w pobliżu ich autokaru eksplodowały trzy ładunki wybuchowe. Chodzi mi o to, że tym, którzy chcieli dokonać zamachu, nie udało się osiągnąć innego, ważniejszego zapewne celu. Kiedy na stadionie Borussii ogłoszono, że mecz zostaje przełożony na następny dzień, kibice Monaco bili brawo i skandowali „Dortmund, Dortmund”, a niejako w odpowiedzi na portalach społecznościowych fanów gospodarzy zaczęto błyskawicznie organizować noclegi dla przyjezdnych. Zamiast eskalacji strachu, podziałów i plemiennej nienawiści, zobaczyliśmy solidarność, empatię i przyjaźń.

Czytaj dalej

Dyrygent się znalazł

Wyrafinowany dyrygent, jedynie przebrany za barbarzyńcę – może to jeszcze chciałbym dopowiedzieć do tych paru akapitów, które wrzuciłem przed chwilą na Sport.pl po meczu Borussii z Arsenalem. Tam było głównie o tym, jak poniedziałkowy wywiad Jürgena Kloppa dla „Guardiana”, zawierający porównanie Arsenalu do orkiestry („lubią mieć piłkę, rozgrywać, podawać, ale w sumie brzmi to dość cicho, nieprawdaż?”) i wyznanie, że on sam preferuje heavy metal, zawładnęły medialną narracją. Tu chciałbym jeszcze wyznać, że na metaforę zespołu heavy metalowego kompletnie się nie nabieram. Wszystko, co robią piłkarze Kloppa, jest przecież starannie skomponowane i perefekcyjnie zorkiestrowane. Pressing i czyhanie na kontratak w meczach z Arsenalem tak samo, jak – powiedzmy – ustawienie 3-3-1-3 w meczu z Napoli. Miguel Delaney, w którego dzisiejszym wpisie na blogu ESPNpotwierdziłem wiele swoich intuicji, pisze o doskonałym zrównoważeniu między „reaktywnym” stylem Jose Mourinho, a „proaktywnym” stylem hiszpańsko-katalońskim. I nawet jeśli triumf Arsenalu na Westfalenstadion oraz skomplikowana sytuacja Borussii w grupie Ligi Mistrzów osłabiają nieco moc tej opinii, z pewnością jesteśmy daleko od nieskoordynowanego hałasu.

Zgoda, Jürgen Klopp nie przypomina, jak Arsene Wenger, Philippe’a Herreweghe, wyrafinowanego dyrygenta przybliżającego światu bachowskie arcydzieła. Widziałem jednak przed rokiem podczas festiwalu Misteria Paschalia, jak Stefano Montanari prowadził Accademię Bizantina. Miał, owszem, wojskowe buty, był niezbyt starannie ubrany i zachowywał się jak chuligan, ale z całą pewnością dynamiczny, dziki i nieokiełznany w jego interpretacji utwór był dziełem Antonio Vivaldiego. Klasyka, pozostając klasyką, ma wiele oblicz. Żadne nie jest nudne, mało które bywa ciche. Zobaczcie zresztą sami, jak można ją traktować:

Arcyfinał

To teraz pomyślcie sobie, że przed wami jakieś dwa i pół miesiąca bez poważnej piłki. Owszem, jutro obejrzycie może powtórkę dzisiejszego spotkania (ja obejrzę na pewno), pojutrze włączycie może dla równowagi finał Pucharu Niemiec sprzed roku, wygrany przez Borussię 5:2 (po raz pierwszy zobaczyłem go dopiero dziś rano i mam wielką pokusę, żeby sobie utrwalić), za tydzień będziecie jeszcze patrzeć na finał Pucharu Niemiec między Bayernem a Stuttgartem, ale potem? Czym wypełnić pustkę następnych dni i tygodni? Może, ekhm, czas na przeczytanie jakiejś dobrej książki?

W zasadzie ktoś mógłby napisać dobrą książkę o dzisiejszym meczu. Najpierw na poziomie najprostszym, trywialnego opisu wydarzeń, z pierwszym rozdziałem o sztuce pressingu w wydaniu Borussii, realizowanej wysoko i znakomitej zwłaszcza w ciągu pierwszych dwudziestu minut (jedyne, co byli w stanie zrobić w tym czasie środkowi obrońcy Bayernu, to wykopywać piłki daleko przed siebie). Z rozdziałem drugim o bramkarzach – zwłaszcza o kapitalnym Weidenfellerze, broniącym kolejne strzały Bayernu końcami palców, pięściami, czubkiem buta, a nawet twarzą. Z rozdziałem trzecim o „sektorze Piszczka”, gdzie Bayern nader chętnie przenosił swoje akcje – gdzie ściągali nie tylko Ribery, ale także Müller, Mandżukić czy Robben, i gdzie Holender psujący wcześniej niemiłosiernie wypracował w końcu bramkę Mandżukiciowi. Z rozdziałem czwartym o kontrowersjach: o chwili szaleństwa Dantego, która nie tylko dała Borussii wyrównującą bramkę, ale mogła skłonić sędziego do usunięcia go z boiska, zachwycającym uderzeniu Lewandowskiego z powietrza po zagraniu piłki ręką i zawstydzającym nadepnięciu przez Polaka na nogę Boatenga. Z rozdziałem piątym o perełkach, jak akcja Bayernu prawą stroną, zakończona przepuszczeniem piłki przez Müllera i uderzeniu z drugiej linii Schweinsteigera, albo odegranie piętą Ribery’ego do Robbena czy desperacka interwencja Suboticia na linii bramkowej. Z rozdziałem szóstym o nieoczywistych bohaterach, jak Gundogan w Borussii i lepszy od niego jednak Martinez w Bayernie (gdyby jeszcze trafił po rogu w pierwszej połowie…). Z rozdziałem siódmym, o szybkości zawodników grających dobrze ponad pięćdziesiąty mecz w sezonie; szybkości, którą podziwiać musieliśmy od pierwszej do ostatniej minuty, a z której ogarnięciem kłopoty miewał nawet arbiter (gdy raz nie zdążył uchylić się przed piłką, jego niezamierzone przerwanie akcji Borussii zainicjowało groźną kontrę Bayernu).

Zwróćcie uwagę: cały czas jesteśmy na poziomie prostego opisu. Prawdziwa narracja zaczyna się przecież w momencie, gdy jakiś erudyta postanawia ni stąd, ni zowąd ogrywać nazwisko Dante i konstruować swój wywód na cytatach z „Boskiej komedii”. Albo gdy pisarz o temperamencie historyka decyduje się na solidną retrospekcję i rozpoczyna snucie opowieści w momencie, gdy Juup Heynckes dowiaduje się od Beckenbauera, Hoennesa i Sammera, że powinien udać się na emeryturę po sezonie. 68-letni szkoleniowiec, który musiał zrobić miejsce dla Guardioli, od czasu tamtej rozmowy sięgnął w fenomenalnym stylu po mistrzostwo Niemiec (przewaga nad Borussią w Bundeslidze okazała się miażdżąca: 25 punktów; Bawarczycy strzelili 98 bramek tracąc zaledwie 18), zmiótł z powierzchni ziemi dawnych podopiecznych Katalończyka w drodze po triumf w Lidze Mistrzów, a za tydzień może sięgnąć po trzecie trofeum w sezonie: Puchar Niemiec. Doprawdy, Roman Abramowicz powinien ogłaszać decyzje o wyrzucaniu swoich trenerów o pół roku wcześniej, niż zwykł to czynić.

Jest oczywiście do napisania książka o niemieckim sukcesie: o gruntownej reformie tamtejszej piłki, powiązanej z udziałem kibiców we władzy nad klubami, radykalnej poprawie systemu pracy z młodzieżą i efektach, jakie widać w wychowaniu nowego pokolenia piłkarzy. I wreszcie ta najważniejsza opowieść – dla biografa, o Jednonogim Holendrze, który dotąd zwykł przynosić swoim drużynom pecha. Finał Mundialu, dwa finały Ligi Mistrzów, finał Pucharu Niemiec – trochę się tego zebrało. Dodajmy niewykorzystanego karnego w ubiegłorocznym pojedynku z Borussią, przesądzającego w zasadzie, że zwycięscy wówczas piłkarze Kloppa sięgną po mistrzostwo Niemiec (Subotić, który triumfalnie wrzeszczał wówczas w twarz Robbena, oskarżając go o wymuszenie karnego, tym razem padł na kolana, wymijany przez rywala) i tę cholerną samotność, kiedy żaden z kolegów nie ruszył, by go pocieszyć. Dodajmy pudło z jedenastu metrów w dogrywce ubiegłorocznego finału Ligi Mistrzów i buczących na niego kilka dni później kibiców podczas sparingu Bayernu z reprezentacją Holandii, zorganizowanego jako rekompensata za półroczną absencję Robbena po kontuzji na Mundialu w RPA. Dodajmy, że w swoim trzecim finale Ligi Mistrzów trafił do bramki dopiero za dwudziestą piątą próbą, i postawmy kropkę przy pogłoskach, że niekoleżeński rzekomo skrzydłowy wyleci z klubu po przyjściu Guardioli, obsesyjnie pilnującego zasad „team spirit” (o tę niekoleżeńskość można by się zresztą pospierać: Heynckes nauczył go współpracy z Lahmem w grze obronnej, a dziś w końcu prócz gola zanotował również asystę). Niezła historia.

A przecież można jeszcze pobawić się rozważaniami o przyszłości: co w tej doskonałej („Jesteśmy Bayernem, my nie mamy słabych punktów, o słabe punkty pytajcie Borussię” – mówił przed meczem Thomas Müller), zasłużenie zwycięskiej drużynie Bayernu miałby jeszcze poprawić Pep Guardiola (spokojna głowa, znajdzie się, i to nie tylko na poziomie pierwszej drużyny, ale w funkcjonowaniu klubowego zaplecza, drużyn młodzieżowych etc.). Albo raczej, w moim ulubionym elegijnym tonie, pisać o błyskawicznych końcach epok. Zanim się do tej Borussii tak naprawdę przyzwyczailiśmy, musimy się żegnać: z Goetzem już, z Lewandowskim za chwilę, a to pewnie jeszcze nie koniec, bo i Jürgena Kloppa pilnie będą obserwowały kluby z bogatszych (bo nie lepszych przecież), klubów Europy. Doprawdy, żeby nauczyć się cenić ten klub i tego szkoleniowca (nawet o brak drugiej kartki dla Dantego nie zgłaszał po meczu pretensji), nie trzeba było popadać w patriotyczne uniesienia. Ojczyzną moją jest futbol, napiszę więc na koniec, prześpię się parę godzin, a rano obejrzę powtórkę. Cóż to był za mecz, u licha, chyba nigdy jeszcze 93 minuty nie minęły mi w kwadrans.

PS Po lekturze pierwszego akapitu nieoceniony Marcin Napiórkowski zwraca mi uwagę, że do obejrzenia jest jeszcze finał play off o awans do Premier League. No rzeczywiście, na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce wstyd takie rzeczy pomijać.

PS 2. Konkurs „dortmundzki” rozwiązany! Prawidłowa odpowiedź na pytanie zadane na blogu (zatrudnienie w jakim klubie uniemożliwił Jürgenowi Kloppowi t-shirt) brzmi: HSV. Trener Borussii opowiada w licznych wywiadach, że prezesi klubu z Hamburga wybrali Martina Jola, który przyszedł na rozmowę w garniturze. Książki wydawnictwa Vesper otrzymują Magdalena Król z Bełchatowa, Tomasz Lojtek z Częstochowy i Marek Mizgała z Myszkowa. Gratulacje dla zwycięzców; pozostałych wypada zaprosić do lektury nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pytanie konkursowe związane jest z książką „Futbol jest okrutny”.

Trener przyszłości

Wszyscy dookoła piszą o Jürgenie Kloppie i jego „najbardziej intrygującym projekcie we współczesnym futbolu”. Finał Ligi Mistrzów, wiadomo. Trzech Polaków, no jasne. Fantastyczny, oparty na szybkości, płynności i pressingu futbol, owszem. Pokonany Mourinho, phi. Ale jest jeszcze coś, co odsłania się podczas lektury arcywywiadu z trenerem, który na naszych oczach wyrasta, zapewne obok Pepa Guardioli, na wzór trenera przyszłości.

Najpierw miejsce, które współtworzy. „U nas się mawia, że nie potrzeba piłkarzy, można nawet zgasić na stadionie światło, a i tak przyjdzie 30 tys. ludzi” – opowiadał Rafałowi Stecowi Ulrich Köpitz, 65-letni emerytowany szkoleniowiec, związany ze sportem w regionie od dziesięcioleci. W opublikowanym nieco ponad miesiąc temu na łamach „Gazety Wyborczej” tekście Rafała najważniejsze było nie to, czy w Dortmundzie szaleją za Polakami, ale obraz klubu promującego wychowanków i dbającego o lokalną tożsamość. „Każdy, kto pracuje dla Borussii, jest kibicem klubu” – tłumaczy to „Guardianowi” trener Piszczka, Lewandowskiego i Błaszczykowskiego, wzbogacając opis własnymi wspomnieniami z Moguncji. „Kiedy tam grałem, w deszczowe sobotnie popołudnia przychodziło ośmiuset kibiców – mówi. – Gdybyśmy umarli, nikt by się nie zorientował, nikt by nie przyszedł na pogrzeb. Ale kochaliśmy ten klub i w Dortmundzie czuję tego samego ducha. To nadzwyczajny klub, klub robotniczy, klub zwykłych ludzi”; w innym miejscu dodaje: klub, nie przedsiębiorstwo. Zabawne, bo kiedy opuszczał Moguncję, obiecywał sobie, że następna praca nie będzie się wiązała z aż tak wielkim nakładem uczuć. Za dużo emocji, łzy i impreza pożegnalna, która trwa tydzień – ale po tygodniu w Dortmundzie okazało się, że wpadł z deszczu pod rynnę, tylko kibiców na stadionie nie jest 800, ale 80 tysięcy.

Oczywiście nie ma co przesadzać: „robotniczy klub” jest tuż za pierwszą dziesiątką najpotężniejszych klubów świata, w ubiegłym roku zarobił blisko 190 mln euro. Przed ośmioma laty na skraju bankructwa i nadal spłacający stare zobowiązania, po pięciu sezonach pracy Kloppa ma jednak na koncie dwa mistrzostwa i Puchar Niemiec, a teraz wicemistrzostwo kraju i finał Ligi Mistrzów. Tym razem nie traci kontaktu z rzeczywistością: jego budżet płacowy wciąż lokuje się gdzieś między Tottenhamem i Aston Villą, więc nic dziwnego, że nie jest w stanie finansowo rywalizować z największymi, także z Bayernem, który już podkupił im Goetzego, a za chwilę sięgnie pewnie po Lewandowskiego (albo z MU, który rok wcześniej zabrał im Kagawę, Realem, który sięgnął po Sahina itd.). „Nie będziemy działać tak jak Real czy Bayern, nie myśleć o podatkach i zostawiać problemy następnym pokoleniom – mówi Klopp. – Musimy działać poważnie i odpowiedzialnie”. Kibice, także dzięki tanim biletom, odpowiedzialność tę mogą jedynie chwalić.

Historia transferu Kagawy jest zresztą niezła, a obrazek jego dawnego szkoleniowca łkającego na widok genialnego rozgrywającego wchodzącego z ławki, by tułać się gdzieś po lewym skrzydle MU, zostaje w pamięci. Podobnie jak jego samotnie odprawiona żałoba na wieść o tym, że Goetze odchodzi do Bayernu. Cóż zrobić, braliśmy to wiele razy, skądinąd nie tylko w świecie piłki: „Spójrz, pracujesz dla »Guardiana«, przychodzisz do redakcji, gdzie patrzysz w kółko na tych samych kolegów i myślisz »O nie, wciąż to samo«… Może chciałbyś się przenieść do »The Sun«? Więcej pieniędzy, mniej pracy, więcej zdjęć, mniej słów” – opowiada trener Borussii Donaldowi McRae, a niejeden z nas cholernie dobrze wie, o czym mowa. Okazuje się, że można myśleć o kibicowaniu Borussii jak o kibicowaniu inteligenckiej gazecie w starciu z tabloidem, albo w ogóle przyjąć założenie, że trawa na innych pastwiskach nie jest bardziej zielona niż na naszym.

Można też zrozumieć, w jaki sposób Klopp ogrywał Mourinho – kiedy trenował jeszcze w Moguncji, jego ówczesny szkoleniowiec, Wolfgang Frank, zmuszał drużynę do oglądania setek „cholernie nudnych wideo” z meczami i treningami Milanu Arrigo Sacchiego, bo chciał wdrożyć (na poziomie drugiej ligi niemieckiej, trenerze Smuda!) podobny system gry. „Wcześniej myśleliśmy, że jeśli tamci mają lepszych piłkarzy, musimy przegrać – opowiada dzisiejszy „czarodziej z Dortmundu”. – Teraz zrozumieliśmy, że wszystko jest możliwe: można wygrywać z silniejszymi za pomocą taktyki”. To, jak Borussia radziła sobie z Realem jeszcze na etapie fazy grupowej Ligi Mistrzów, koncentrując swoją uwagę nie tyle na Ronaldo, co na podającym mu piłki Xabim Alonso, stało się już jednym z gorętszych tematów debat trenerskich w całej Europie.

I można zrozumieć, jak tworzył atmosferę w drużynie, zabierając ją na surwiwalową wyprawę do Szwecji, z dala od cywilizacji, gdzie zamiast trenować czy choćby biegać po lesie, piłkarze przez pięć dni mieszkali w namiotach, jedli to, co uda się im złowić lub upolować, rozpalali ognisko w deszczu, zmagali się z plagą komarów… Albo pokazując jej zdjęcia kolejnych „cieszynek” po golach strzelanych przez Barcelonę (nie chodzi o to, by kopiować kataloński styl, chodzi o to, by umieć się wspólnie radować nawet po bramce numer 5868, tak jakby była bramką numer 1 – wyjaśnia; skądinąd sir Alex Ferguson, pytany, do czego trudno mu było przywyknąć wraz z nadchodzeniem nowych czasów, mówił, że właśnie do tych wszystkich indywidualnych choreografii po strzeleniu gola, które zastąpiły wspólną frajdę całej ekipy). Budując bliską relację z zawodnikami (tu, jak słusznie podkreśla Rafał Stec, zestawiać go można raczej z Mourinho, niż z sir Aleksem; odejście Kagawy opłakiwali ponoć wspólnie z Japończykiem dobrych kilkanaście minut). Umiejętnie wymieniając jej ogniwa lub budując od nowa na odejściach, których wolałby uniknąć – to też fragment warsztatu przynależnego wielkim trenerom, jak wspomniany Ferguson, nawet ze zwycięskiej ekipy potrafiący usunąć jednego czy dwóch zawodników, żeby w pozostałych utrzymać głód zwyciężania.

Można też zrozumieć, dlaczego uwielbiają go media. Nie tylko podczas rozmowy z „Guardianem” prezentuje się znakomicie, otwarty, swobodny i, co tu kryć, cholernie fotogeniczny. Podczas meczów kamera po prostu go kocha: tańczącego przy linii bocznej, karanego finansowo za awantury z sędziami czy wręcz… skakanie po krzesełkach. Na konferencjach prasowych, znów jak Mourinho, odwraca uwagę od swoich piłkarzy, zdejmuje z nich presję, dyskretnie albo i niedyskretnie wbija szpile rywalom albo to na nich składa obowiązek wygranej („Jeśli wygramy na Wembley, nie będziemy najlepszą drużyną świata, ale najlepszą drużynę świata pokonamy…”). Dodając do siebie ten świat poukładanego klubu, zżytej drużyny, szkoleniowca będącego za pan brat i z kibicami, i z piłkarzami, i z taktyką, i z mediami, otrzymujemy mieszankę rzeczywiście czarodziejską.

Wiem, że z polskiej perspektywy wybór Borussii jako drużyny do kibicowania w finale Ligi Mistrzów urasta do rangi niemalże obowiązku patriotycznego. Problem w tym, że w kwestii obowiązków patriotycznych pozostaję nieufny, a nawet rodzi się we mnie pokusa pójścia pod prąd. Wyobrażam sobie jednak tę drużynę bez Lewandowskiego, Piszczka i Błaszczykowskiego, za to z moim ulubionym ostatnio Gundoganem i z Jürgenem Kloppem, przynajmniej na razie odrzucającym oferty najsłynniejszych klubów świata. Nawet jeśli nie wygra w sobotę, już jest wielki.

PS O „Czarodzieju z Dortmundu” ukazała się niedawno książka Elmara Nevelinga, dostępna także po polsku. Dla tych, którzy odpowiedzą poprawnie na pytanie, zatrudnienie w jakim klubie uniemożliwił Jürgenowi Kloppowi t-shirt, mam kilka jej egzemplarzy, ufundowanych przez wydawcę. Na prawidłowe odpowiedzi czekam do soboty, do momentu ogłoszenia składów na finał Ligi Mistrzów pod mailem futboljestokrutny@gmail.com. Dla tych, którym się nie powiedzie, pozostaje możliwość kupienia książki taniej bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 61 867 46 00 oraz na allegro u użytkownika vesper_pl.

Rozchełstany Real

Może gdyby Higuain trafił w trzeciej minucie… Może gdyby zamiast niego od początku zagrał Benzema, autor gola i asysty, zmuszający po drodze Weidenfellera do kapitalnej interwencji… Może gdyby po kilku minutach nadmiernej swobody zostawianej Ozilowi, Borussia się nie ogarnęła, a Gundogan nie wrócił do poziomu wyznaczonego w trakcie pierwszego spotkania… Może gdyby Hummels stracił raz czy drugi koncentrację, co ostatnio zaczęło mu się zdarzać (nie tylko w pierwszym półfinale)… Może gdyby Jose Mourinho nie wydawał się już spakowany…

Futbol, jasna cholera. Mam nieodparte poczucie, że ostatnie minuty spotkania (zobaczcie, w jakich miejscach operowali wówczas zawodnicy gospodarzy) fałszują jego obraz. Że gdzieś tak od sześćdziesiątej minuty mecz zaczął się obu drużynom dłużyć. Że Borussia czekała na awans, a Real na to, by móc zacząć wszystko od nowa, pod nowym – jak wszystko na to wskazuje – szkoleniowcem. Nic się nie udawało: ani gra skrzydłami, zwłaszcza lewym, gdzie najlepszego z Polaków Piszczka udanie asekurował Błaszczykowski, ani próby rozegrania akcji środkiem, z prostopadłym podaniem do Ronaldo czy któregoś z dwójki Higuain lub wprowadzony w jego miejsce Benzema. Wcześnie wykartkowani Gundogan i Bendner trzymali nerwy na wodzy. Reus pracował za siebie i kontuzjowanego w pierwszej połowie Goetzego. W końcu ten jeden jedyny raz Ozilowi udało się przedrzeć prawą flanką i znaleźć wbiegającego w pole karne Benzemę. To, co działo się potem, nie miało nic wspólnego z taktyką – padł drugi gol, było blisko trzeciego i kolejnego dowodu potwierdzającego tezę, że w piłce nożnej możliwe jest absolutnie wszystko.

Potrzebowaliśmy tego skoku adrenaliny, skoro nie dostarczył nam jej nieskuteczny dziś Lewandowski, ale skoro już emocje opadły, zauważmy, że Real grał bardzo słabo. Xabi Alonso? Mesut Ozil? Angel di Maria? Cristiano Ronaldo? Gonzalo Higuain? Trudno wskazać zwycięzcę rywalizacji na najbardziej niewidoczną z kastylijskich gwiazd. Trudno nie zauważyć rozchełstania w rozegraniu: nie było to z pewnością kopiowanie Barcelony, polegające na próbie zdominowania rywali w posiadaniu piłki. Co to było? Zapewne fakt, że ostatnie dziesięć minut meczu wyglądało tak, jak wyglądało (zobaczcie strzały na bramkę gości, do 80. minuty i po niej), spowoduje, że pytanie to nie wybrzmi z taką siłą. Co do mnie powiem tylko, że z graczy Realu podobali mi się wyłącznie Diego Lopez i elegancki jak w londyńskich czasach Luka Modrić. Mało.

Niemcy ponad wszystko? Tych statystyk jeszcze nie podawałem: z 18 klubów Bundesligi 14 przynosi zyski, trzymając w ryzach zarówno budżety płacowe, jak ceny biletów na mecze. Stadiony pękają w szwach, sztaby szkoleniowe emanują świeżością myśli, piłkarze są dodawani do ulubionych przez media i kluby z całej Europy. Wiem, że medialne narracje z tego spotkania zdominuje spodziewany powrót Jose Mourinho na Stamford Bridge, ale jeśli Roman Abramowicz oglądał starcia Realu z Borussią Dortmund – nie tylko w półfinale, również podczas rozgrywek grupowych – powinien się zastanowić, czy nie lepiej zadzwonić do Dortmundu. Czar prysł, Jose. Nie jesteś już taki znów wyjątkowy. Nie jesteś już zwycięzcą. Narzekając na sędziów i dziennikarzy, nieznośnie się powtarzasz. Zaczynasz nas nudzić, po prostu. Tym bardziej, że owszem: jest trener, który czaruje Europę tak jak ty w czasach Porto.

Nazywa się Jurgen Klopp.

Niemcy ponad wszystko

Czy wiecie, że w Pucharze Europy i Lidze Mistrzów poza Robertem Lewandowskim tylko Alfredo di Stefano, Sandor Koscis, Ferenc Puskas i Lionel Messi strzelali po cztery bramki na poziomie od ćwierćfinału w górę? Czy wiecie, że napisałem właśnie pierwsze i ostatnie zdanie na ten temat? Rzecz w tym, że patriotyczne wzmożenia zwykle zostawiają mnie obojętnym albo wręcz usposabiają podejrzliwie, a od geniuszu jednostek wyżej cenię zbiorową mądrość lub (bardziej jeszcze) zbiorowy wysiłek, w końcu zaś: zgodnie z Loachowskim duchem, od bramek wolę podania. Na jakimś poziomie cieszy mnie, owszem, ogólnoeuropejskie szaleństwo na temat Napastnika z Dalekiego Kraju, sam ćwierkałem wczoraj coś o „Historii przez dużej L”, ale po porannej prasówce nie mam też złudzeń: rywalizacji na arcypolskie przymiotniki nie wygram. Zwłaszcza, że interesuje mnie raczej to, że Robert Lewandowski jest częścią drużyny (grającej w określonym systemie), a drużyna – częścią ligi. Oto, co myślę po wczorajszym szalonym wieczorze w Dortmundzie i przedwczorajszej, równie szalonej, nocy w Monachium – i co zwłaszcza na blogu poświęconym głównie piłce angielskiej ma swój dodatkowy kontekst.

Bo przecież opisując te dwa niemieckie zwycięstwa wypada przywołać pojęcia, których używaliśmy często, rozmawiając o Premier League. Oszałamiające tempo, jakie narzucili hiszpańskim rywalom piłkarze Borussi i Bayernu. Dzika energia pressingu (w Monachium zaczynał się już na poziomie wyprowadzania piłki przez bramkarza, Mario Gomez czuwał przy Busqeutsie, a Ribery i Robben przy ofensywnie zwykle usposobionych bocznych obrońcach Barcelony; oglądając powtórkę meczu odnosiłem wrażenie, że Schweinsteiger i Martinez stanowili nie tę najważniejszą, a uzupełniającą zaporę, bo wiele akcji gości była rozbijana jeszcze zanim dotarła do ich strefy). Wybieganie i siła poszczególnych zawodników (katalońskie konusy odbijały się od bawarskich buldożerów podczas walki o piłkę i w trakcie stałych fragmentów, ale i w drugim meczu fizyczna przewaga Borussii nie ulegała wątpliwości). Organizacja systemu, w jakim się poruszają, w którym czarują nie tylko napastnicy albo ofensywni pomocnicy (Goetze, zejściami do boków gubiący Xabiego Alonso, rozpędzający się i dryblujący po lewej Reus, także Muller w Bayernie), ale zawodnicy obdarzeni teoretycznie zadaniami defensywnymi, jak Javi Martinez w Monachium i Ilkay „lepszy Schweinsteiger” Gundogan w Dortmundzie. Świeżość koncepcji taktycznych szkoleniowców (wszyscy pytają, gdzie zagra w przyszłym sezonie Lewandowski – a kto zatrudni Jürgena Kloppa?). W sumie: szybsi, silniejsi, więksi, lepiej zorganizowani, a równie dobrze jak rywale panujący nad techniką… Jak tu, mówiąc o niemieckiej hegemonii, nie nadużywać skojarzeń ze współczesną ekonomią albo całkiem niedawną historią polityczną i militarną?

Wspominałem już na Facebooku, a więcej piszę o tym w książce: jedną z twarzy okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, a nawet jeśli jest, to żyje nie dłużej niż motyl. Że zacytuję fragmencik: „Jest, dajmy na to, późne lato 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła”. Otóż tak właśnie: nie zdążyliśmy dostatecznie nacieszyć się Barceloną Guardioli, jak już musieliśmy się z nią pożegnać. Nie zdążymy się również nacieszyć Borussią Kloppa: Goetze już sprzedany, z Lewandowskim też pewnie przyjdzie się rozstać, szkoleniowca zatrudnią jacyś szejkowie. Było wspaniale, może już nigdy nie będzie, wspomnieniami żyć nie sposób, a przecież dalej trzeba żyć i dalej trzeba próbować – powszechne kibicowskie doświadczenie… W przypadku Barcelony przywołuje się mecz z Aten, z 1994 roku, kiedy faworyzowana drużyna z Katalonii została zdemolowana przez Milan i musiało minąć dobrych parę lat, zanim w La Masii wyrosło pokolenie niewinnych czarodziei – właśnie to, którego zmierzch zobaczyliśmy przedwczoraj.

Ale pisząc o przemijalności mam w tyle głowy również ustalone już dawno, wydawałoby się, hierarchie ligowych potęg. Owszem, budżet płacowy Borussii pozostaje wciąż gdzieś pomiędzy Tottenhamem a Aston Villą – oto kolejny powód, dla którego tej niezwykłej drużyny nie uda się utrzymać w obecnej postaci – ale sam budżet płacowy na szczęście nie tworzy hierarchii. Przy okazji podpisania przez Bayern umowy z Guardiolą pisałem, że z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików… Wewnątrzniemiecki finał na Wembley, zaledwie pięć lat po tym, jak final Ligi Mistrzów był sprawą wewnątrzangielską… Bolesne.

Bolesne? Raczej strasznie fajne. Życie jest gdzie indziej, ale jakże piękne jest to życie.