Archiwa tagu: Lewandowski

Lewandowski, czyli człowieku, możesz wszystko

Polski piłkarz zwycięzcą Ligi Mistrzów. Więcej w klubowej piłce osiągnąć już nie można. O czym myślał, kiedy po ostatnim gwizdku klęczał na murawie?

Ta historia mogła się potoczyć kompletnie inaczej. Kiedy w warszawskiej Legii uznawali, że chłopak nie ma zdrowia do wielkiej piłki, mógł się załamać albo – jak tylu innych młodych zawodników w podobnej sytuacji – zadowolić byle czym. Kiedy w poznańskim Lechu mówiło się o jego zagranicznym transferze, mógł trafić nie do Borussii, a do londyńskiego Tottenhamu np., tam zaś – na karuzeli zmian trenerów i generalnie prześladującej klub niemożności – zatrzymać się w rozwoju. Po wyjeździe za granicę mógł  także nie przełamać polskiego kompleksu, o którym sam wielokrotnie mówił: poczucia, że z definicji, jako przybysz znad Wisły, jest kimś gorszym od rywali do miejsca w podstawowym składzie. Mógł mieć gorszego agenta, nastawionego raczej na własny szybki zysk, niż na rzeczywiste dobro zawodnika. Mógł trafić na inną życiową partnerkę („To jest etykietka, która potrafi przygnieść do ziemi: jestem żoną piłkarza, więc każdy zakłada, że jestem głupią dziunią, która leży i pachnie” – mówi ona sama, będąca tego stereotypu zaprzeczeniem), bo przecież wpływu Anny Lewandowskiej na drogę życiową męża nie sposób sprowadzić do dbania o jego dietę. Mógł nie trafić na najlepszych trenerów świata, z których – jak zgrabnie podsumowano w jednym z niezliczonych artykułów na jego temat, ukazujących się w przeddzień finału Ligi Mistrzów w największych gazetach świata – Jurgen Klopp nauczył go autoekspresji, Pep Guardiola rozumienia niuansów piłkarskiej taktyki, Carlo Ancelotti – sposobów na pozbywanie się nadmiaru presji, a Jupp Heynckess – dyscypliny.

Chociaż tę ostatnią miał chyba zawsze, bo jeśli już powyższą wyliczankę zbierze się w jedno, kiedy dołoży się jeszcze fenomenalne zdrowie piłkarza (wśród zawodowych sportowców ze świecą szukać takich, którzy kontuzje łapaliby równie rzadko), kiedy spojrzy się na jego sylwetkę, wyrzeźbioną w sposób dający się porównać bodaj jedynie z innym superbohaterem piłki nożnej XXI wieku Cristiano Ronaldo („ma 185 centymetrów i ok. 80 kilogramów samych mięśni”, napisał biograf napastnika Bayernu Paweł Wilkowicz) – widać, że tego wszystkiego jest za dużo, by mówić po prostu o szczęściu.

Nazwisko portugalskiej ikony futbolu często przychodzi do głowy, kiedy mówi się i myśli o Robercie Lewandowskim. Podobna wydaje się ich dbałość o własne ciało, o właściwy trening, odpowiednie odżywianie (ostatni kebab kapitan reprezentacji Polski zjadł ponoć w 2012 roku, stopniowo eliminując z diety nabiał, słodycze, w końcu gluten), optymalną regenerację (słyszeliście, że kapitan reprezentacji Polski śpi tylko na lewym boku, żeby oszczędzać silniejszą prawą nogę?) czy właściwą koncentrację (tu również stosuje ponoć wyrafinowane techniki oddechowe i ćwiczenia stymulujące mózg, co ciekawe: unika tak popularnych w świecie zawodowych piłkarzy gier wideo, za to sporo czyta). „Nie spotkałem nigdy piłkarza równie profesjonalnego” – mówił o nim podczas pobytu w Monachium Pep Guardiola, który w czasach wcześniejszej pracy z Barceloną miał przecież do czynienia z najlepszym futbolistą naszych czasów, Lionelem Messim.

Messi, Ronaldo, Lewandowski… Zaraz, zaraz, czy my odrobinę nie przesadzamy? Oczywiście: kiedy w polskiej telewizji komentatorzy z emfazą w głosie unoszą się nad faktem, że oto nasz słynny napastnik zechciał wrócić we własne pole karne i wybić głową piłkę zagraną przez rywala z rzutu rożnego, trudno nie wzruszać ramionami: robią to wszyscy napastnicy świata. Podobnie trudno nie uśmiechać się ironicznie, kiedy polscy sprawozdawcy potępiają próbujących faulować go bez piłki obrońców: kopniaki i kuksańce w takich sytuacjach to również elementarz futbolowego arsenału. To, że jego twarz spogląda na nas z tylu billboardów, że o narodzinach jego drugiej córki (a wcześniej o kolejnych ciążach Anny Lewandowskiej) informowały najpoważniejsze media, że tabloidy rozpisują się o jego inwestycjach w nieruchomości, a sportowe portale wiedzą, że samo umieszczenie jego nazwiska w tytule materiału jest gwarancją tzw. klikalności, nie jest również niczym nadzwyczajnym w świecie piłkarskich celebrytów. Póki co zresztą napastnik Bayernu nie ma jeszcze pomnika w Pruszkowie czy Lesznie, a statua Ronaldo na Maderze stoi już od dobrych paru lat.

Może nawet jest tak, że dzielimy z Lewandowskim ów prześladujący go na wczesnym etapie kariery „polski kompleks”? Nawet jeśli nie chodzi już o niewiarę, że nasz rodak naprawdę może osiągnąć sukces największej kategorii, w naszym wydaniu ten kompleks polega po prostu na utracie zdolności do realistycznej oceny jego talentu.

Trudno nie wyśmiewać fali oburzenia, jaka wybuchła w Polsce po ogłoszeniu wiadomości, że w związku z pandemią koronawirusa miesięcznik „France Football” odwołał swój tradycyjny plebiscyt na przyznanie „Złotej Piłki” najlepszemu piłkarzowi świata. Równocześnie jednak nie sposób nie zauważyć, że w tym roku – naznaczonym utrzymującym się kryzysem Barcelony Messiego, po wczesnym odpadnięciu z Ligi Mistrzów Juventusu Ronaldo – do dzisiejszego wieczoru na placu boju o to wyróżnienie zostawało właściwie tylko dwóch piłkarzy, on i Neymar. I że gdyby wyizolować z wszelkich rywalizacji tylko jego koronną pozycję, środkowego napastnika, klasycznej boiskowej „dziewiątki” – wśród grających dziś zawodników Robert Lewandowski nie miałby sobie równych.

Statystyki tegoroczne ma zaiste niewiarygodne: 55 goli w 47 meczach, z czego w Lidze Mistrzów 15 (tylko Ronaldo zdobywał więcej, ale w sezonach, które miały o dwa mecze więcej; w czasie pandemicznym ćwierćfinały i półfinały Champions League rozstrzygano już po jednym spotkaniu, bez możliwości rozegrania rewanżu). Od lat goni lub śrubuje rekordy w Bundeslidze, w Lidze Mistrzów i w reprezentacji Polski. Kibice pamiętają jego cztery gole w meczu Borussii z Realem Madryt, po których zaczęły się wieloletnie podchody Hiszpanów pod sprowadzenie Polaka (on zaś, który miłości żadnemu klubowi nie wyznawał – wcale nie był od tego…), pamiętają też pięć bramek w spotkaniu Bayernu z Wolfsburgiem. Od lat sięga z monachijczykami po mistrzostwa i Puchary Niemiec. Teraz w końcu sięgnął po świętego Graala, jakim we współczesnym futbolu jest puchar za zwycięstwo w Ludze Mistrzów.

„Głowa. Głowa. Głowa. Nie ma dla napastnika ważniejszej części ciała. Strzelasz bramki tylko wtedy, jeśli jesteś pewny siebie. Masz na boisku ułamek sekundy. I w tym ułamku sekundy albo zostaniesz bohaterem, albo winowajcą” – mówił Pawłowi Wilkowiczowi wspomniany już dawny agent napastnika Bayernu, sam przed laty utalentowany piłkarz Cezary Kucharski. Przypominały mi się te słowa, kiedy – np. w meczu półfinałowym z Olympique Lyon – długo nie mógł trafić do siatki, aż w końcu, bynajmniej niespeszony i w sytuacji może nawet trudniejszej niż wcześniejsze, idealnie wybił się w powietrze i zdobył swojego gola, pieczętującego awans Bayernu do finału. Przypominały się też w finale, kiedy w pierwszej połowie trafiał w słupek albo jego główkę – znalazł do niej miejsce w nieprawdopodobny sposób zresztą, cofając się – bronił Keylor Navas: było jasne, że następnym razem spróbuje z tą samą pewnością siebie, której przez cały mecz dodawał kolegom, klaszcząc po ich każdym udanym zagraniu. „My, napastnicy – opowiadał Wilkowiczowi jego bohater – żyjemy z automatyzmów”. „Zamiast trenować głową, trenowałem sercem” – wspominał z kolei niełatwe początki kariery w Borussii Dortmund, i bynajmniej nie miał to być komplement.

Więc jego głowa pracuje także nad wyłączeniem emocji, wyzbyciem się wątpliwości, nad powierzeniem się nieomylnemu instynktowi. I może to, że Robert Lewandowski (pseudonim „Terminator” nieprzypadkowy) zdaje się przypominać tak fenomenalnie naoliwioną maszynę, również jest jakąś przyczyną niemożności naszego oddania mu sprawiedliwości? Może nasz szacunek i podziw ogranicza nieco ta aż bijąca w oczy doskonałość? Może do kochania wybieramy zwykle ludzi mniej idealnych, czasem niewykorzystujących kluczowego rzutu karnego, zmagających się z wielomiesięczną kontuzją albo z cieniem życiowej tragedii, jak poprzedzający Lewandowskiego w funkcji kapitana reprezentacji Polski Jakub Błaszczykowski?

Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się kochać także Lewandowskiego. Nie tylko dlatego, że ma już 32 lata, bo sposób, w jaki dba o siebie, gwarantuje, że przed nim jeszcze kilka sezonów na futbolowych szczytach. Warto zresztą zauważyć, że nie jest aż tak wyeksploatowany, a jego światowa kariera eksplodowała znacznie później niż tych, z którymi bywa porównywany: Messi debiutował w Barcelonie jako szesnastolatek, osiemnastoletni Cristiano Ronaldo przechodził do Manchesteru United, a osiemnastoletni Neymar debiutował w reprezentacji Brazylii. Lewandowski w tym wieku był odrzutem z Legii Warszawa, za pięć tysięcy złotych przechodzącym do trzecioligowego Zniczu Pruszków. W polskiej ekstraklasie debiutował jako dwudziestolatek, w Bundeslidze, gdzie jego kariera również nie eksplodowała od razu – jako zawodnik dwudziestodwuletni. Spieszcie się go kochać również dlatego, że wśród zawsze romantycznych wzorców polskich bohaterów drugiego takiego ze świecą szukać. Takiego, który do talentu dorzuca tytaniczną pracowitość i który po zajęciach przepisanych przez klubowego trenera dołoży także indywidualne – to jeszcze w Lechu, zachęcony przez Kucharskiego, doskonalił np. technikę biegu, żeby w starcie do piłki czy pościgu za nią być ten ułamek sekundy szybszy, ale oprócz boiska i bieżni pracował też na siłowni, równocześnie nie tracąc świadomości, że odpoczynek to również jednostka treningowa. Świadomego siebie, nie tylko na poziomie każdego mięśnia, ale też w kwestii może najtrudniejszej – tego, że na szczycie nie zostanie wiecznie. Znajomi Lewandowskiego mówią, że wśród lektur, którymi się otacza, biografie byłych sportowców zajmują od zawsze poczesne miejsce; że myślenie o tym, co będzie po skończeniu kariery piłkarskiej, obchodzi go równie mocno jak przygotowanie do najbliższego meczu.

Mówienie o tym, co będzie, jak skończy karierę w chwili, gdy właśnie osiągnął swój największy sukces, również wydaje się tak bardzo niepolskie. Jest jednak bardzo Lewandowskie. A może zresztą przez cały ten tekst próbuję powiedzieć po prostu to zdanie: oto jeden z nas. Możemy mieć wszystko, i to niekoniecznie nagłym zrywem i budową barykady. Niekoniecznie zawsze tylko sercem. Głową. I niekoniecznie zawsze samemu.

W „Nienasyconym” – bo taki jest tytuł książki Wilkowicza – jest wiele bardzo dobrych fragmentów, a ten, w którym widzimy, jak w monachijskiej kawiarni są nagle we czworo: Robert, Ania, Paweł i strudel, wystawia talentowi biografa może najlepsze świadectwo. Moje ulubione akapity dotyczą jednak przełomowej rozmowy ówczesnego napastnika Borussii z trenerem Jurgenem Kloppem, przed wyjazdowym meczem z Olympique Marsylia.

Jako się rzekło: początki Polaka w Dortmundzie do łatwych nie należały. To były początki drugiego sezonu: niby Lewandowski miał już pewne miejsce w składzie, ale wszyscy czuli, że to jeszcze nie to, o co chodzi. „Potrzebowałem tego – wspominał tamtą długą dyskusję z charyzmatycznym szkoleniowcem Lewandowski. – Szybko straciłem tatę. Musiałem stać się z dnia na dzień mężczyzną. Nie miałem kogoś starszego, z kim mógłbym porozmawiać. I nagle jest ktoś taki”. Innymi słowy: Robert Lewandowski nagle docenił coś, co w świecie futbolu, pełnym pozamykanych w sobie, wrażliwych, ambitnych, wiecznie rywalizujących, a wystawionych przy tym na mnóstwo pokus młodych mężczyzn, jest rzadkością. „Od małego chowałem się na potęgę, wolałem się nie odzywać. A wtedy odkryłem siłę rozmowy” – opowiadał. „To jest częsty problem w sporcie, nie tylko w piłce: brak dobrej rozmowy” – komentował Wilkowicz. Czy tylko w sporcie?

Siła dobrej rozmowy to inaczej siła zespołowości. Coś, co bardzo długo szwankowało w gwiazdorskim Paris Saint-Germain. Coś, co od dawna jest siłą Bayernu, gdzie nie byłoby dzisiejszego sukcesu nie tylko bez goli Lewandowskiego, ale także akcji, w których brali udział Muller, Goretzka czy fenomenalny w tym sezonie Gnabry (kolejny futbolowy odrzut skądinąd: fani Premier League pamiętają, jak uznawano go za zbyt słabego na grę w Stoke) albo arcyszybki Davies; o wizjonerskich podaniach Thiago Alcantary wspominać już nie wypada, podobnie jak o znaczeniu bramki rezerwowego przecież w poprzednich spotkaniach Comana czy o interwencjach Neuera – dziś w pierwszej połowie powstrzymał będącego już w idealnej sytuacji Neymara, a w drugiej Marquinhosa i przez cały mecz w swoim stylu wychodził przed własne pole karne, umożliwiając obrońcom ustawienie się wysoko, niemal na połowie boiska. Żaden piłkarz – także Ronaldo, Messi albo niewspomniany dotąd inny gigant Ibrahimović – nie osiągnie sukcesu w pojedynkę, żeby nie wiem, jak piękne bramki zdobywał po solowych akcjach.

Mamy więc: zdrowie i odpowiednie prowadzenie się, trening mentalny i wiarę w sukces, pracowitość i profesjonalizm, sporą dawkę szczęścia i sprzyjające otoczenie (drużyna, której częścią jesteś, agent, rodzina). Wszystko ważne, ale wciąż nie wystarczy. Nie wystarczy, prosta rzecz, także, naśladowanie najlepszych. „To jest największa sztuka: odkryć jak najszybciej, co jest twoją mocną stroną, i krzesać, krzesać – tłumaczy fenomen swojego kolegi z reprezentacji Polski pomocnik Mariusz Lewandowski. – Robert sobie zadawał pytania: z kim mam problemy? Mam problemy z samym sobą. Żeby wyciągnąć z siebie maksimum. I krzesał dalej”.

Nie wiem, czy właśnie o tym myślał, klęcząc na murawie po ostatnim gwizdku włoskiego sędziego finału Ligi Mistrzów. Wiem, że ostatecznie odpowiedź na pytanie, co zrobić, by być jak Robert Lewandowski, brzmiałaby: nie bądź jak on. Szukaj własnej drogi.

Zanim upolujemy czarownice

Polska odpada z turnieju i nikt nie będzie po niej płakał. Prostych odpowiedzi o przyczynę klęski się jednak nie spodziewajcie.

A kiedy już ucichnie rechot i umilkną narzekania, kiedy ze ścian naszych domów i z telewizyjnych ekranów znikną reklamy z udziałem polskich reprezentantów, kiedy grono Całkiem Niezłych Dawnych Piłkarzy i Wielce Zasłużonych Trenerów (tych samych, którzy przekonywali, że jedziemy po medal, a przynajmniej po awans do ćwierćfinału) wyliczy wszystkie przyczyny polskiej klęski, kiedy przestaniemy stosować do niej wielkie kwantyfikatory i odczytywać przez jej pryzmat wszystkie przywary Umiłowanej Ojczyzny Naszej, może znajdzie się czas na to, żeby poczuć zwyczajny żal. W moim przypadku: żal piłkarzy, którzy pełni nadziei jechali na najważniejszą imprezę sportową w życiu, którzy drugi raz takiej szansy już nie otrzymają, i którzy ponieśli klęskę porównywalną, o ile nie większą z tymi, które spotykały ich poprzedników w 2002 czy 2006 roku.

Oczywiście bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Zgrupowania trwały za długo? Kontuzja Glika naruszyła delikatną równowagę w drużynie? Zawodnicy, którzy pojechali do Rosji z poczuciem, że i tak nie zagrają ani minuty, zasiali w zespole atmosferę rozprężenia? Przy ustalaniu taktyki na Senegal trenera zawiódł, przyznajmy to po raz ostatni przed dymisją: nos na ogół tak niezawodny? Liczba zmian w składzie przed drugim meczem, niewątpliwa próba ratowania tego turnieju, okazała się jednak zbyt wielka? Plotek płynących ze zgrupowania płynie co niemiara, nie ma sensu ich tutaj przytaczać, niejedną pewnie przeczytacie w najbliższych dniach w miejscach z pewnością o wiele lepiej wyspecjalizowanych w plotkach niż „Tygodnik Powszechny”.

Ja, przywiązany jednak do poglądu, że futbol jest grą opinii i organicznie niechętny polowaniu na kozły ofiarne, chciałbym mimo wszystko pobronić decyzji selekcjonera – zarówno o wyjściu na Senegal w ustawieniu o wiele bardziej ofensywnym niż dotychczas przećwiczone (indywidualne błędy przy obu bramkach nie były przecież efektem doboru taktyki, a pretensje, jakie mieliśmy po meczu polegały przede wszystkim na niepodjęciu ryzyka i wybieraniu wyłącznie bezpiecznych rozwiązań), jak zwłaszcza o daleko idących zmianach w składzie i ustawieniu przed drugim meczem na turnieju. Decyzja o posadzeniu na ławce Milika była przecież oczywistością, a Błaszczykowski po spotkaniu z Senegalem nie wydawał się zdolny do gry przez dziewięćdziesiąt minut. Nieobecność Grosickiego? Przy przejściu na grę trójką z tyłu również miała sens, a samo przejście na rę trójkę i dołożenie Góralskiego w środku pola przy pressingu Kolumbijczyków brzmiało sensownie, pozwalało też uwolnić Zielińskiego od konieczności cofania się zbyt głęboko w poszukiwaniu piłki. Ryzyko było oczywiście na skrzydłach, ale po to też była dwójka defensywnych pomocników, żeby asekurować zapędzających się do przodu wahadłowych. Reprezentacja ćwiczyła grę w ten sposób, poszczególni piłkarze grali w ten sposób w klubach, nie mówimy tutaj o odkrywaniu piłkarskiej Ameryki.

Przyznajmy: w pierwszej fazie meczu wszystko działało. Była agresja w walce o piłkę, był pressing, było wygrywanie drugich piłek, a nawet odbiór na połowie rywala (stąd szansa Zielińskiego w 18. minucie), a przede wszystkim była asekuracja i naprawianie błędów – jak przy pierwszej groźnej kontrze Kolumbii w 21. minucie, albo przy akcji Ariasa minutę później. Albo jak w 24. minucie, kiedy Piszczek wybijał piłkę spod nóg Jamesa po tym, jak Pazdan wcześniej źle ocenił jej lot.

Do czasu jednak. Z każdą kolejną minutą Polacy ruszali się coraz mniej, Quintero znajdował miejsce między ich liniami, Cuadrado zaczął wygrywać pojedynki z osamotnionym już w tej fazie na lewej stronie Rybusem. Bramka po pierwszym celnym strzale Kolumbijczyków była efektem niezablokowanego dośrodkowania i zgubienia krycia przez środkowych obrońców. W tym miejscu faktycznie selekcjonera faktycznie bronić nie potrafię: wygląda na to, że kondycyjnie reprezentacja nie była przygotowana do turnieju równie dobrze jak dwa lata temu na Euro.

Druga połowa przypominała już czasy legendarnych podsumowań, wygłaszanych swego czasu przez Dariusza Szpakowskiego gdzieś około sześćdziesiątej minuty meczu. Hektary wolnego miejsca przed Cuadrado, jego dogrania do Falcao czy Jamesa – i szczęście Polaków, bo Kolumbijczycy (przypomnijmy na wszelki wypadek: gwiazdy światowego futbolu, porównywalne czy przerastające nasze, prowadzeni przez szkoleniowca z ogromnym doświadczeniem – także uczącego się na własnych błędach, popełnionych podczas mundialu z Argentyną) nie wykorzystywali dogodnych sytuacji. Struktura, która istniała w ciągu pierwszych minut meczu, była już tylko wspomnieniem.

Już słyszę te ataki. Ich pierwszym celem będzie oczywiście Adam Nawałka, krytykowany tym ostrzej, im bardziej malowniczo kreowano jego wizerunek hiperprofesjonalisty, przygotowanego w każdym calu na każdy możliwy rozwój wypadków. Drugim – niewidoczny podczas tego turnieju, dziś głównie przewracający się na murawę przy starciach z obrońcami Robert Lewandowski, zatrzymany przez Ospinę i w sytuacji sam na sam po długiej piłce od obrony, i po strzale z dystansu. Trzecim – okrzyknięty przez „Guardiana” polskim Kevinem de Bruyne inteligentny rozgrywający Napoli Piotr Zieliński. Czwartym – niewątpliwie zbyt elegancki jak na przeciętny gust przywiślański Grzegorz Krychowiak.

Wszystko się we mnie wzdraga przed dołączeniem do tego chóru. Przez długie miesiące i tygodnie przed turniejem z ust jego koryfeuszy nie słyszeliśmy, jeśli się nie mylę, przekonujących kontrpropozycji. Peszko miał grać? Kontuzjowany Glik? 4-4-2 miało być, żeby przez środek pola Kolumbijczycy przedostawali się równie łatwo jak Senegal?

Owszem, ja też mam pretensje do Adama Nawałki. Polegają na tym, że zbyt długo pozwolił nam żyć pięknym marzeniem. Przebudzenie było, nie powiem, przykre. Jest mi, nie powiem, żal. Wyrażenie wdzięczności za postęp, jaki ta reprezentacja zrobiła od czasu poprzednika zakrawa już na ułańską szarżę, więc w tym miejscu postawię kropkę. Kompanów do polowania na czarownice szukajcie gdzie indziej.

Zakład Nawałki

Najgorsze nie były błędy, najgorsze było kilkanaście minut spuszczonych głów i opuszczonych ramion po tym, jak się zdarzyły. Wciąż jeszcze jest czas, by je naprawić.

No więc ze mną było tak, że mecz oglądałem nie na stadionie, nie w biurze prasowym, redakcji, knajpie czy w strefie kibica, ale w domu, otoczony wianuszkiem dzieci z podwórka. I powiem wam, że było to uzdrawiające doświadczenie, choć żeby było możliwe, musiałem pójść na kompromis i zgodzić się na śledzenie boiskowych wydarzeń wraz z komentarzem jutubera o imieniu Izak.

Było to uzdrawiające doświadczenie, bo należało do gatunku tych przywracających proporcje. Dzieciaki nie płakały, nie obwiniały trenera, że przeszarżował z ultraofensywnym ustawieniem, nie winiły piłkarza, który ni stąd, ni zowąd w komentarzach internautów nagle z Polaka stał się Brazylijczykiem, nie mówiły o pechu. Wiedziały, owszem, o kontuzji Glika i w trakcie drugiej połowy któreś z nich zapytało, czy gdyby nie ta gra w siatkonogę zagrałby dzisiaj, naprawiając błędy Cionka i duetu Krychowiak-Bednarek. Owszem, kibicowały Pazdanowi, o którym wiedzą, że ma dom gdzieś niedaleko, ale kiedy już wszystko się skończyło, poprzypinały rolki i poszły pojeździć po okolicznych uliczkach, a może po prostu posiedzieć przy kapliczce pod lasem i pogadać o swoim prawie nastoletnim już życiu, którego skądinąd kompletnie już nie rozumiem. Świat się nie zawalił, wojna nie została przegrana, pułkownik Struś nie skapitulował na Kremlu.

Oczywiście nie zamierzam utrzymywać, że nic się nie stało. Z perspektywy takiego Roberta Lewandowskiego na przykład była to życiowa szansa. O tym, że to właśnie na mistrzostwach świata tak naprawdę zapisuje się najważniejsze karty piłkarskiej historii mówiło wielu z nich w przedmundialowych rozmowach, ale napastnik Bayernu, wśród zawodników grających z numerem „dziewięć” na koszulce z pewnością jeden z dwóch-trzech najlepszych na świecie, musiał odczuwać to wyjątkowo silnie. Ma 29 lat, za cztery lata jego kariera będzie powoli dobiegała końca, jeśli ma kiedykolwiek pokazać się na mundialu, jest to jego pierwsza i ostatnia szansa.

Szkoda także Kuby Błaszczykowskiego – nie tak powinien wyglądać setny mecz w kadrze piłkarza, który tyle miesięcy walczył o to, by móc w ogóle wystąpić na tym mundialu, który tyle razy podrywał tę reprezentację do walki i ratował przed najgorszym (czy dziś również zdołałby ją poderwać, gdyby nie uraz w pierwszej połowie?). Szkoda Rybusa, który po lewej stronie zagrał całkiem niezły mecz. Szkoda Grosickiego, który starał się, jak mógł, i który w końcówce zagrał kapitalną piłkę na głowę Krychowiaka. Szkoda Zielińskiego, który próbował grać swoją grę, nawet ryzykując niecelne podania.

Najłatwiej w tej sytuacji szukać kozła ofiarnego, zwłaszcza że nie urodził się nad rowem, w którym płynie mętna rzeka. Mówiono przed meczem, że Glika powinien zastąpić Bednarek, nie Cionek. Ekscytowano się kilkoma występami młodego gracza Southamptonu w Premier League (doprawdy: kto je widział, wie, że nie było się tak znowu czym ekscytować). Tyle że zachowanie Bednarka przy drugiej bramce nie pozwala, niestety, myśleć, że wiele straciliśmy nie oglądając go od pierwszej minuty. A rykoszety zdarzały się najlepszym obrońcom świata.

To nie przez błąd Cionka („Cionek do Brazylii”, czytałem nawet w komentarzach czynionych na bieżąco na Twitterze, i to wychodzących spod palców cenionych dziennikarzy sportowych) Polacy przegrali mecz. Nawet na tym mundialu przekonywaliśmy się, że błędy defensywy można naprawić – zrobił to wczoraj Harry Kane, dzięki temu, że Anglicy mieli dobrze opracowane rzuty rożne, robili to także – na zmianę, szczerze mówiąc – Hiszpanie i Portugalczycy. Problemem było to, że nie było komu się za naprawianie zabrać. Przez całą pierwszą połowę nie było płynności, za to były proste straty. Nie było skrzydeł, zwłaszcza – co było jednak dość nieoczekiwane – prawego. Wspomniany już Zieliński próbował wziąć odpowiedzialność za rozgrywanie akcji, ale zbyt często podawał niecelnie. Milik tracił piłkę za piłką. Lewandowski schodził do środka, szukał rozegrania z kolegami, ale był za daleko od bramki. W drugiej połowie, kiedy reprezentacja wróciła do bardziej naturalnego dla siebie w ostatnich czasach ustawienia z trójką obrońców, wyglądało to lepiej – szarpnął Lewandowski, Piszczek doszedł do dobrego podania Rybusa – aż do drugiego błędu, który na kilkanaście kolejnych minut podciął im skrzydła. Z mojej perspektywy najgorsze było chyba właśnie to: tych kilkanaście minut opuszczonych głów i mocno niepewnej miny trenera Nawałki przy stanie 2:0. Widywałem w swoim życiu drużyny, które odrabiały taką stratę.

Zestawiając drużynę ofensywnie (skądinąd w tym składzie personalnym grającą wspólnie po raz pierwszy) Adam Nawałka podjął ryzyko – być może wbrew swoim naturalnym instynktom. Gorzej, że w pierwszej fazie meczu jego piłkarze nie wyglądali na takich, którzy również są gotowi ryzyko podejmować. Jakby chcieli przeczekać i zobaczyć, co się stanie. Tylko że mundial (a szerzej: cała piłkarska kariera) trwa zbyt krótko, żeby się dało go przeczekać.

Dzieciakom z podwórka chciałem powiedzieć po meczu właśnie to, że warto ryzykować, że błędy się zdarzają i że można się dzięki nim czegoś nauczyć. Ale one to chyba wiedzą. Wczoraj się między sobą śmiertelnie pokłócili i już nigdy się mieli do siebie nie odzywać, dzisiaj wspólnie oglądali mecz. Życie toczy się dalej. W niedzielę trzeba – i doprawdy można, zobaczyliśmy to dziś po południu – wygrać z Kolumbią.

Niemcy ponad wszystko

Czy wiecie, że w Pucharze Europy i Lidze Mistrzów poza Robertem Lewandowskim tylko Alfredo di Stefano, Sandor Koscis, Ferenc Puskas i Lionel Messi strzelali po cztery bramki na poziomie od ćwierćfinału w górę? Czy wiecie, że napisałem właśnie pierwsze i ostatnie zdanie na ten temat? Rzecz w tym, że patriotyczne wzmożenia zwykle zostawiają mnie obojętnym albo wręcz usposabiają podejrzliwie, a od geniuszu jednostek wyżej cenię zbiorową mądrość lub (bardziej jeszcze) zbiorowy wysiłek, w końcu zaś: zgodnie z Loachowskim duchem, od bramek wolę podania. Na jakimś poziomie cieszy mnie, owszem, ogólnoeuropejskie szaleństwo na temat Napastnika z Dalekiego Kraju, sam ćwierkałem wczoraj coś o „Historii przez dużej L”, ale po porannej prasówce nie mam też złudzeń: rywalizacji na arcypolskie przymiotniki nie wygram. Zwłaszcza, że interesuje mnie raczej to, że Robert Lewandowski jest częścią drużyny (grającej w określonym systemie), a drużyna – częścią ligi. Oto, co myślę po wczorajszym szalonym wieczorze w Dortmundzie i przedwczorajszej, równie szalonej, nocy w Monachium – i co zwłaszcza na blogu poświęconym głównie piłce angielskiej ma swój dodatkowy kontekst.

Bo przecież opisując te dwa niemieckie zwycięstwa wypada przywołać pojęcia, których używaliśmy często, rozmawiając o Premier League. Oszałamiające tempo, jakie narzucili hiszpańskim rywalom piłkarze Borussi i Bayernu. Dzika energia pressingu (w Monachium zaczynał się już na poziomie wyprowadzania piłki przez bramkarza, Mario Gomez czuwał przy Busqeutsie, a Ribery i Robben przy ofensywnie zwykle usposobionych bocznych obrońcach Barcelony; oglądając powtórkę meczu odnosiłem wrażenie, że Schweinsteiger i Martinez stanowili nie tę najważniejszą, a uzupełniającą zaporę, bo wiele akcji gości była rozbijana jeszcze zanim dotarła do ich strefy). Wybieganie i siła poszczególnych zawodników (katalońskie konusy odbijały się od bawarskich buldożerów podczas walki o piłkę i w trakcie stałych fragmentów, ale i w drugim meczu fizyczna przewaga Borussii nie ulegała wątpliwości). Organizacja systemu, w jakim się poruszają, w którym czarują nie tylko napastnicy albo ofensywni pomocnicy (Goetze, zejściami do boków gubiący Xabiego Alonso, rozpędzający się i dryblujący po lewej Reus, także Muller w Bayernie), ale zawodnicy obdarzeni teoretycznie zadaniami defensywnymi, jak Javi Martinez w Monachium i Ilkay „lepszy Schweinsteiger” Gundogan w Dortmundzie. Świeżość koncepcji taktycznych szkoleniowców (wszyscy pytają, gdzie zagra w przyszłym sezonie Lewandowski – a kto zatrudni Jürgena Kloppa?). W sumie: szybsi, silniejsi, więksi, lepiej zorganizowani, a równie dobrze jak rywale panujący nad techniką… Jak tu, mówiąc o niemieckiej hegemonii, nie nadużywać skojarzeń ze współczesną ekonomią albo całkiem niedawną historią polityczną i militarną?

Wspominałem już na Facebooku, a więcej piszę o tym w książce: jedną z twarzy okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, a nawet jeśli jest, to żyje nie dłużej niż motyl. Że zacytuję fragmencik: „Jest, dajmy na to, późne lato 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła”. Otóż tak właśnie: nie zdążyliśmy dostatecznie nacieszyć się Barceloną Guardioli, jak już musieliśmy się z nią pożegnać. Nie zdążymy się również nacieszyć Borussią Kloppa: Goetze już sprzedany, z Lewandowskim też pewnie przyjdzie się rozstać, szkoleniowca zatrudnią jacyś szejkowie. Było wspaniale, może już nigdy nie będzie, wspomnieniami żyć nie sposób, a przecież dalej trzeba żyć i dalej trzeba próbować – powszechne kibicowskie doświadczenie… W przypadku Barcelony przywołuje się mecz z Aten, z 1994 roku, kiedy faworyzowana drużyna z Katalonii została zdemolowana przez Milan i musiało minąć dobrych parę lat, zanim w La Masii wyrosło pokolenie niewinnych czarodziei – właśnie to, którego zmierzch zobaczyliśmy przedwczoraj.

Ale pisząc o przemijalności mam w tyle głowy również ustalone już dawno, wydawałoby się, hierarchie ligowych potęg. Owszem, budżet płacowy Borussii pozostaje wciąż gdzieś pomiędzy Tottenhamem a Aston Villą – oto kolejny powód, dla którego tej niezwykłej drużyny nie uda się utrzymać w obecnej postaci – ale sam budżet płacowy na szczęście nie tworzy hierarchii. Przy okazji podpisania przez Bayern umowy z Guardiolą pisałem, że z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików… Wewnątrzniemiecki finał na Wembley, zaledwie pięć lat po tym, jak final Ligi Mistrzów był sprawą wewnątrzangielską… Bolesne.

Bolesne? Raczej strasznie fajne. Życie jest gdzie indziej, ale jakże piękne jest to życie.