Archiwa tagu: Hiszpania

Oddech Ronaldo, cień Lopeteguiego

Nawet jeśli lepszego meczu już przez najbliższy miesiąc nie obejrzymy, będę zachwycony tym mundialem.

Kiedy na pisanie będzie więcej czasu, niż tych kilkanaście minut po ostatnim meczu tego dnia, trzeba będzie zająć się Cristiano Ronaldo nieco bardziej gruntownie. Teraz więc tylko w telegraficznym skrócie wypada przypomnieć te fale hejtu, spływające na Portugalczyka przez lata kariery, te niezliczone żarty na temat niemęskich rzekomo łez i niemęskiego rzekomo dbania o własny wygląd, te – w specyficznie polskim wydaniu – przeróbki imienia na żeńskie. Ileż to razy pisano, że jest narcyzem albo że płaczliwym zachowaniem próbuje wymusić na sędziach korzystne decyzje. Ileż to razy sprowadzano go do marketingowego produktu. Ileż razy mówiono, że się skończył albo że zaraz się skończy. Ciekawe, co usłyszymy teraz, gdy od początku do końca brał odpowiedzialność za losy drużyny, nie tylko strzelając bramki w kluczowych momentach, nie tylko wytrzymując presję wykonywania karnego na samym początku spotkania i strzelając bajecznego wolnego w jego końcówce, kiedy drużyna przegrywała, ale także fantastycznie rozprowadzając kolegów w serii kontrataków Portugalii w pierwszej połowie. Ile dojrzałości, ile pewności siebie, ile opanowania i determinacji trzeba mieć, by udźwignąć to wszystko – nie tylko sprostać oczekiwaniom, ale wielokrotnie je przewyższyć? Cóż to była za scena, tuż przed rzutem wolnym, który przyniósł Portugalczykom remis w tym meczu, kiedy z każdą kolejną sekundą Cristiano Ronaldo uspokajał oddech, by za chwilę uderzyć w to jedyne miejsce, którego hiszpański mur i bramkarz ochronić nie mogli? Cóż to za paradoks, że w trzech poprzednich mundialach wykonywał już 44 rzuty wolne i nie trafił ani razu?

Inna sprawa, że ten mecz, a wraz z nim ten mundial przeszedł do legendy jeszcze zanim się rozpoczął – i jeszcze zanim się rozpoczął, zrodził fundamentalne pytania o moralną kondycję współczesnego futbolu. I nie, nie mam w tym przypadku na myśli tych wszystkich niepokojących kwestii, jakie wiążą się z obrazem uśmiechniętego szeroko Putina, dzień wcześniej witającego „drogich przyjaciół” przed inauguracyjnym pojedynkiem między Rosją a Arabią Saudyjską (starszym kibicom musiał przypomnieć się w tym momencie wąs generała Videli i mistrzostwa świata pracujące dla junty w Argentynie w 1978 r., młodsi wspomnieli głodującego w łagrze Ołeha Sencowa); tym razem chodzi mi o hierarchię, którą wyznaczył prezes Realu Madryt Florentino Perez. Zaskoczony nagłą rezygnacją z funkcji trenera tego klubu przez Zinedine’a Zidane’a (kilka dni po tym, jak Francuz wywalczył ze swoimi podopiecznymi trzeci z rzędu triumf w Lidze Mistrzów), wobec niedostępności kilku narzucających się kandydatów, m.in. Mauricio Pochettino z Tottenhamu, a mając poczucie, że prestiż największego klubu świata wymaga szybkiego działania, zadzwonił do selekcjonera reprezentacji Hiszpanii Julena Lopetegui. Nic to, że Lopetegui wyjechał już z drużyną narodową do Rosji, nic to, że ogłoszenie jego nominacji musiało mieć wpływ na atmosferę w kadrze, gdzie nie brakuje i graczy Realu, i rywalizującej z nimi Barcelony, o Atletico nie wspominając – Perez ani myślał czekać, do tego stopnia, że o ich rozmowie, i decyzji selekcjonera prezes hiszpańskiej federacji piłkarskiej dowiedział się na pięć minut przed ogłoszeniem jej na stronie Realu Madryt. Nie miejcie złudzeń: w tym świecie klub jest ważniejszy niż kraj, a decyzje o letnich zakupach prezesa Pereza nie mogą czekać do lipca.

Owszem, chcę przez to powiedzieć, że decyzję o zwolnieniu Lopeteguiego uważam za słuszną – nawet jeśli nie uważam, że po ogłoszeniu decyzji o objęciu posady trenera Realu starałby się mniej jako selekcjoner, nawet jeśli piłkarze ponoć chcieli, by został, i nawet jeśli autorytet świeżo wybranego prezesa federacji nie może się równać z autorytetem byłego już selekcjonera czy z poczuciem własnej mocy kapitana Sergio Ramosa, który na konferencji prasowej z nowym trenerem reprezentacji, Fernando Hierro (Hierro, zauważmy, mimo iż na boisku był legendą, na ławce trenerskiej nie odniósł sukcesu w Realu Oviedo, a jeszcze niedawno mówił, że ani myśli o posadzie selekcjonera) nie starał się nawet ukryć, kto w tym przypadku dzierży pierwsze skrzypce. Reprezentacja i tak została przygotowana do turnieju przez Lopeteguiego, a jej zalety i wady nie zmieniają się mniej więcej od dekady: wielkiego przewrotu po odejściu Vicente del Bosque nie było. Fakt, że poprzednik Hierro trzy tygodnie wcześniej przedłużył kontrakt z federacją, świadczy o jego wiarygodności jak najgorzej.

Prezentacja Lopeteguiego w Madrycie, choć często przerywały ją oklaski, nie wypadła dobrze, zaś zdanie, że choć wczoraj był najsmutniejszy dzień w jego życiu, to dziś jest najweselszy, nie zabrzmiało wiarygodnie. A jego cień unosił się nad pierwszym meczem Hiszpanów na mundialu nie tylko z powodu medialnej otoczki (kiedy już w trzeciej minucie Nacho podciął Ronaldo, nabierając się na kroczki znane z boisk całego świata od dobrych 15 lat, kamera natychmiast pokazała prezesa hiszpańskiej federacji, a wkrótce potem zdenerwowanego Hierro), ale także z powodów czysto sportowych. Lopetegui, zanim rozpoczął karierę trenerską, był przecież bramkarzem – a bramkarz Hiszpanów, David de Gea, popełnił błąd przy drugim golu Portugalii, wypuszczając piłkę z rąk po silnym, ale przecież dającym się obronić strzale Ronaldo.

Niezależnie od tego cienia jednak, fantastyczne to było widowisko. Automatyzmy Hiszpanów w posiadaniu piłki: minimalizm Iniesty i Silvy, świetny ruch Isco z piłką i bez niej, rajdy Alby pod pole karne rywala, stałe fragmenty, łącznie z tym, który przyniósł im drugą bramkę. Z drugiej strony: wspomniane już, błyskawicznie wyprowadzane kontrataki Portugalii (o tym, że takiej taktyki możemy się spodziewać niezależnie od scenariusza boiskowych wydarzeń, pisano wiele, i z pewnością w dossier pozostawionym przez Lopeteguiego współpracownikom, było o nich niemało). Również wspomniany, imponujący sprintem, widzący kolegów, ale przede wszystkim zabójczo skuteczny Ronaldo. Przydatny w pressingu, choć niewykorzystujący podań swojego kapitana Guedes. Gol, który pozwolił Hiszpanom wrócić do gry po raz pierwszy? Upieram się jednak, że VAR powinien był go anulować, za ewidentne wejście łokciem Costy w Pepe, nawet jeśli późniejsze zachowanie Hiszpana w polu karnym – walka z obrońcami, strzał – było arcydzielnym przykładem tego, jak może i powinien grać środkowy napastnik w starym stylu.

Czy wielkim tematem tego mundialu będą błędy bramkarzy? Dziś zawalił David de Gea, w ostatnim sparringu Francuzów, ze Stanami Zjednoczonymi, pomylił się Hugo Lloris. Błąd de Gei, jednego z najlepszych w świecie, po strzale Nacho przestał już jednak mieć znaczenie. Piękniejszej bramki obrońca Realu w życiu już nie zdobędzie (inna sprawa, że trzeba też oddać sprawiedliwość walczącym do końca w trakcie tej akcji kolegom, zwłaszcza Silvie), ale też lepszej sceny na strzał życia wyobrazić sobie nie mógł. Zważmy: mowa o człowieku, po którego faulu Ronaldo po raz pierwszy wyprowadził Portugalię na prowadzenie i który o tej chwili bodaj ani razu nie wsparł drużyny w ofensywie.

W świetle dzisiejszego spektaklu opowieść o zwolnieniu Lopeteguiego jest więc w tym sensie opowieścią z happy endem. Drużyna Hiszpanii przeszła przecież podwójny test charakteru – przed meczem i, co ważniejsze, w jego trakcie. Być może Lopetegui obroniłby strzał Ronaldo, ale za to gol Nacho był w stylu dawnych uderzeń Hierro. Być może Loptegeui inaczej dokonywałby zmian i jego drużyna do końca utrzymywałaby się przy piłce, kontrolując przebieg wydarzeń na boisku i przyprawiając Portugalczyków o zawroty głowy nieustanną wymianą podań. Na trzeciego gola jego nowego podopiecznego z Madrytu nie poradziłby nikt.

Król abdykował, ale Hiszpanie mogą mieć nowego. Książę Portugalii nie zamierza zrezygnować nigdy. Jestem zbyt zachwycony meczem, by myśleć o tym, że najwięcej w ostatnich dniach, łącznie z dzisiejszym, wygrał Florentino Perez.

 

Chile: witamy nieproszonych gości

Pożegnanie Hiszpanów napisałem wczoraj, dla Sport.pl, zwracając uwagę, że jak na to, do czego przyzwyczaiła nas historia piłki nożnej, i tak królowali bardzo długo. Alex Ferguson mówi, że dzieje futbolu toczą się w czteroletnich cyklach, co oznacza, że osiem lat to w piłce to nie jedna, ale dwie epoki. Od czasu dominacji reprezentacji Urugwaju z lat 1924-1930 nie było drugiego przypadku tak długiego utrzymywania się jednego zespołu na szczycie. I nie było zespołu, który potrafiłby przechodzić przez chwile piękne i trudne równie zintegrowany. Jak wspólnie zwyciężali, tak wspólnie biorą odpowiedzialność za klęskę: u Hiszpanów nikt nie skacze sobie do gardeł, jak wczoraj piłkarze Kamerunu.

Dziś jednak mamy nową opowieść: o buntownikach piłki, którzy chcą podbić kolejny już mundial. Chile, prowadzone wówczas przez Marcelo Bielsę, zachwyciło nas podczas mistrzostw w RPA nieustannym pressingiem i próbami błyskawicznego ataku po odbiorze, stanowiąc wtedy bodaj najcięższy orzech do zgryzienia przez przyszłych mistrzów świata. Obecny trener, Jorge Sampaoli, sam uważa się za ucznia Bielsy (w zasadzie, biorąc pod uwagę intensywność oddziaływania „Szaleńca” na światową myśl trenerską, należałoby napisać: apostoła) i podobnie jak poprzednik gra trójką obrońców, co pozwala pomocnikom rozpoczynać pressing najwcześniej, jak to możliwe. Mówiąc bardziej obrazowo: Chilijczycy opadają swoich rywali jak sfora psów myśliwskich, a po odbiorze – jak sfora psów wyścigowych atakują. Sceny z centrum prasowego na Maracanie, przez które przebiegli ich kibice, próbując nielegalnie wedrzeć się na trybuny, w gruncie rzeczy mogą być metaforą zachowania samej reprezentacji: oto chmara nieproszonych gości w piłkarskim salonie. Gości, którzy nie przepraszają, że przeszkadzają i którzy wcale nie chcą być lubiani: raczej chcą, żeby się ich bano.

Bo też jest się czego obawiać. Dodajmy ruchliwość Vargasa i Sancheza do inteligencji i uniwersalności taktycznej Vidala i Aranguiza (ten ostatni grał u Sampaoliego jeszcze w klubie Universidad de Chile, należy więc do psów najlepiej wytresowanych) – i nie dajmy się wpuścić w jałową dyskusję, czy dwaj pierwsi są bardziej napastnikami, czy skrzydłowymi. Po prostu zachwycajmy się tempem, w jakim to się odbywa, i doceniajmy fakt, że wreszcie udało im się przełożyć liczbę stwarzanych sytuacji na gole. To było dotąd jedno z przekleństw Chile: niemal w każdym meczu wydawali się lepsi niż przeciwnik, ale niemiłosiernie pudłowali, a bywało, że po golu ze stałego fragmentu gry triumfowali ostatecznie ich rywale. Wczoraj nic podobnego się nie zdarzyło, również dlatego, że Claudio Bravo był we własnym polu karnym nieporównanie bardziej  zdecydowany od Casillasa.

Po wyjściu z grupy trafią na kogoś z trójki Brazylia, Meksyk, Chorwacja – i żadnej z tych drużyn łatwo nie będzie. Obiecałem sobie, że jeśli Chile awansuje do ćwierćfinału, spróbuję napisać relację z meczu tak, jak oni grają: ani razu nie stawiając kropki.

Tiki-taka plus

Nieznośna powtarzalność grozi przy podsumowywaniu Pucharu Konfederacji, zaskakująco fajnego skądinąd, jak na turniej nienajważniejszy w końcu i rozgrywany po szokująco długim dla niektórych sezonie (wczorajszy finał był 80. meczem w ciągu ostatnich 12 miesięcy rozegranym przez Oscara, 75. przez Matę, 73. przez Luiza i Torresa – prawda, że ten ostatni rzadko kiedy grał pełne 90 minut). Powtarzalność, bo klęska Barcelony, odniesiona z rąk Bayernu, przypomina się niemal automatycznie, a wraz z nią rozwijane w mojej książce tezy o przemijalności futbolu i krótkim, zbyt krótkim życiu wielkich drużyn. Statystycy wyliczyli: ostatni raz Hiszpanie przegrali mecz 29 spotkań temu, ze Szwajcarią na mundialu 2010, ostatni raz tak zdecydowanie – przed 27 laty. W tzw. międzyczasie drużyny z Półwyspu Iberyjskiego wynalazły futbol na nowo, w myśl słynnej już frazy Jonathana Wilsona, że gole są przeceniane. Powtórzmy za naczelnym „Blizzarda”: w ciągu czterech lat między mistrzostwami Europy w Szwajcarii i Austrii a tymi w Polsce i na Ukrainie średnia sytuacji podbramkowych stwarzanych przez Hiszpanię w meczu spadła z dwudziestu pięciu do pięciu. Rzecz w tym, że średnia sytuacji rywali spadła z pięciu w okolice zera. Hiszpanie przestali gromić przeciwników różnicą trzech albo czterech bramek, ale równocześnie nie przegrywali 1:0 meczów, w których od pierwszej do ostatniej minuty atakowali niemal bez przerwy. „Bramki są przeceniane” – pisał Wilson, oczywiście w pewnym momencie padną także one, ale jeżeli będziesz myślał głównie o tym, jak je strzelić, albo żeby strzelić ich jak najwięcej – niczego w futbolu nie osiągniesz.

Przez lata wydawało się, że nie ma patentu na tiki-takę. Przez lata jednak jej najważniejsi aktorzy spędzali zbyt wiele czasu na boisku; inaczej niż Pep Guardiola żaden z nich nie wziął rocznego urlopu – Thiago czy Isco nie zastępowali Xaviego czy Iniesty. Do tiki-taki, że wygłoszę banalne zdanie, nie wystarczy zdolność utrzymywania się przy piłce, trzeba również niestrudzonego pressingu, na który wczoraj zwyczajnie zabrakło sił. Albo do którego znaleźli się lepsi.

Miłośnicy Hiszpanii snuć może będą historie alternatywne: co by było, gdyby bramka dla Brazylii nie padła po stu sekundach, co by było, gdyby Luiz nie wybił cudem piłki z bramki, Neymar nie trafił na 2:0 albo Sergio Ramos (dlaczego on?) wykorzystał karnego… My jednak spróbujmy dodać dwa do dwóch i powiedzmy po prostu, że futbol rozwinął się po raz kolejny. Zaryzykujmy nawet zdanie, że jest bardziej kompletny. Bajeczna technika, z której Brazylijczycy zawsze słynęli, ich legendarna radość gry (Neymar!), łatwość utrzymywania się przy piłce, wsparta taktyczną wiedzą i cierpliwością rozegrania nie stanowią jeszcze pełnej odpowiedzi. Ta Brazylia (ten Bayern…) miała jeszcze szybkość. I siłę. Przy wszystkich zachwytach nad Neymarem, u źródeł jej zwycięstwa są atletyczni Thiago Silva, Luiz czy Paulinho. W wymyślaniu piłki nożnej na nowo zawodnicy tacy, jak ten ostatni (ale też Javi Martinez, nie wiedzieć czemu pozostający na ławce Hiszpanów, czy Ilkay Gundogan) są elementem nieusuwalnym. Operujący między jednym polem karnym a drugim, niestrudzeni w odbiorze i przyspieszający grę do przodu, w kluczowych momentach coraz częściej spychają w cień artystów takich jak Iniesta czy Mata.

Co powiedziawszy, jestem skłonny przyjąć argumenty Gabrielle’a Marcottiego, że ogłaszanie śmierci tiki-taki jest przedwczesne. Mamy do czynienia z rozwojem. Zaczekajcie na Bayern Guardioli.

Euroniecodziennik: cztery, sześć, zero, mistrz

W uniesieniu, jakie dała mi druga bramka Hiszpanów, zanotowałem, że tak pięknego meczu jeszcze w życiu nie oglądałem. I mimo że właściwie nie powinienem się do tej notatki przyznawać po kontuzji Thiago Motty, która zmieniła finał mistrzostw Europy w gierkę treningową (ostatni strzał na bramkę Casillasa Włosi oddali w 57. minucie), jakoś nie mam ochoty jej wykreślać. Owszem, pamiętam wielkie boje Chelsea z Barceloną, pamiętam Katalończyków gromiących Real w październiku 2010 albo rozgrywających w tym samym roku pierwszą połowę na Emirates, pamiętam także mecze nie tak jednostronne, pełne za to dramatycznych zwrotów akcji, jak finał Ligi Mistrzów w Stambule. Ale futbol klubowy to jednak inna historia: ćwiczone codziennie schematy, chemia powstająca między zawodnikami podczas spędzanych razem miesięcy, nie tylko przecież na meczach i treningach: wszystko to trudno się zestawia z osiągnięciami w piłce reprezentacyjnej – nawet jeśli ta reprezentacja opiera się w zasadzie na dwóch klubach.

A co tam: nawet jeśli w tym momencie przesadzam, nawet jeśli dziś czy jutro mnie obśmiejecie, za kilkanaście lat będziecie przecież wspominać tę drużynę i sposób, w jaki odprawiła godnego siebie rywala (bo przecież – wyśmiejcie mnie także za to – nie był to jednostronny mecz, Włosi walczyli, dopóki mogli, stwarzali sytuacje, strzelali, a Casillas kilkakrotnie bronił, wyśmienicie lub szczęśliwie). Będziecie mówić o nieprawdopodobnej trajektorii piłek, zagrywanych przez Xaviego i Iniestę, tych arcymistrzów ostatniego i przedostatniego podania. Będziecie sięgać po kartkę i wykreślać na niej tor, którym futbolówka przemieszcza się między punktem A (butem Iniesty) a punktem B (butem Fabregasa) lub między punktem C (butem Xaviego) a punktem D (butem Alby), uwzględniając oczywiście gąszcz włoskich nóg, między którymi musi się zmieścić. Będziecie rysować także czerwone trójkąty, u których wierzchołków znajdują się a to Xavi, Iniesta i Fabregas, a to Xabi Alonso, Fabregas i Silva, a to Alba, Iniesta i Fabregas. Będziecie mówić o pressingu już na połowie przeciwnika, o pozbawionym swobody Pirlo (Xavi zrobił to, czego nie potrafili przed nim Kroos czy Rooney…), o wymienności pozycji ofensywnej trójki (zwłaszcza Silva imponował ruchliwością: schodził do środka czy wręcz na lewą stronę), o zagraniach z pierwszej piłki, o przyspieszeniu akcji w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy tylko któryś z ustawionych w tyłu piłkarzy widział ruch kolegi między włoskimi obrońcami. „Tu już nie chodziło o napawanie się posiadaniem piłki – powiecie. – Tu chodziło o odbiór, a potem o egzekucję”. I kto wie, może jak już opowiecie sobie wszystkie bramki i jak pochwalicie Torresa za koleżeńskie wyłożenie piłki Macie, przypomnicie sobie także akcję z jedenastej minuty: najpiękniejszą na tym turnieju wymianę podań, zakończoną minimalnie niecelnym strzałem Xaviego… W sumie: będziecie mówić o wynalezieniu futbolu jeszcze jeden raz.

 

Był czerwiec 2008, cztery lata przed Euro w Polsce i na Ukrainie, a także trzy lata przed moją pierwszą lekturą „Odwróconej piramidy”. W „Guardianie” przeczytałem tekst Jonathana Wilsona, wspominający konferencję trenerów w Rio de Janeiro, w 2003 r., podczas której Carlos Alberto Pareira powiedział, że przyszłością piłki jest system 4-6-0. Człowiek, który – przypomnijmy – w 1994 r. poprowadził Brazylijczyków do mistrzostwa świata, musiał zszokować słuchaczy, choć przecież już wówczas można było obserwować ewolucję w grze ofensywnej poszczególnych zespołów: z dwóch napastników przechodzono na jednego, a zdarzały się także mecze, kiedy poszczególni trenerzy rezygnowali i z tego. Tak grała Roma z Tottim, w końcu bardziej trequartistą niż środkowym napastnikiem, tak grywał Manchester United z Tevezem, Rooneyem i Ronaldo, kiedy cofający się Anglik robił miejsce wbiegającemu Portugalczykowi, nigdy wcześniej jednak nie uczyniono z tego doktryny i nigdy nie doprowadzono aż do takiej perfekcji.

Kiedy powstawał artykuł Wilsona, trendy wśród pomocników wyznaczał Deco; nic dziwnego, że wybitny teoretyk futbolu, Szkot Andy Roxburgh mówił autorowi „Odwróconej piramidy”, iż owszem, teoretycznie można grać w systemie 4-6-0, pod warunkiem, że będzie się miało sześciu Deco: takich, którzy biegają po całym boisku, nie tylko podając i strzelając, ale także angażując się w odbiór, ruchliwych i bez żadnego problemu zmieniających pozycję. Otóż Hiszpania ma takich „sześciu Deco”, co ja mówię: sześciu, przecież są jeszcze na przykład Arteta i Mata, który na tych mistrzostwach zagrał pięć minut, zdobywając oczywiście gola.

 

Nie, stop. Czuję, że przesadzam, wymieniając nazwisko Deco w kontekście takich Xaviego czy Iniesty. Ta drużyna pisze przecież swoją własną historię i to do niej będziemy odnosić wszystko, co wydarzy się w futbolu w ciągu następnej dekady czy dwóch. W końcu mówimy o drużynie, która w ciągu pięciu lat zdobyła dwa mistrzostwa Europy i mistrzostwo świata. O trenerze, który wygrał mistrzostwo świata i Europy, a wcześniej zwyciężał w Lidze Mistrzów, i który do końca tych mistrzostw nie ugiął się pod falą zarzutów o rzekomą nudę (nawet ja, broniąc wczoraj o tej porze Vicente del Bosque, sugerowałem nieśmiało, że może Davida Silvę mógłby odstawić na ławkę; oj, miałem się z pyszna, gdy strzelał pierwszą bramkę dla Hiszpanów…). O bramkarzu, który także dziś obronił kilka niebywałych strzałów. O lewym obrońcy, który kazał mi uwierzyć, że Tottenham nie musi się obawiać przenosin Garetha Bale’a do Barcelony. O doskonale podającym, bezbłędnym w odbiorze i próbującym przy tym zaskoczyć Buffona piętą Busquetsie. O twardym i skutecznym Xabi Alonso. Ciągnąć dalej, aż do Fernando Torresa, który – kompletnie ponoć bez formy, a w każdym razie grający nierówno – został królem strzelców turnieju? Może lepiej postawić kropkę, ze świadomością, iż lepsi ode mnie spędzają dzisiejszą noc na próbie wynalezienia przymiotników, którymi można by opisać La Furia Roja nie popadając w banały?

Włochom szacunek. Za podjęcie walki, za sytuacje. Za nadzieję, którą dali swoim kibicom zarówno po utracie pierwszego gola, jak i w ciągu pierwszych dziesięciu minut po przerwie. Za De Rossiego, który przejął obowiązki pilnowanego Pirlo. Za te wszystkie próby przedarcia się lewą stroną: widać było, że Prandelli odrobił lekcje ze wcześniejszych spotkań i miał pomysł, raz czy drugi było blisko. Zabrakło, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, skuteczności, a że przed turniejem nikt w nich nie wierzył, teraz nie ja jeden wybieram się do Wieliczki, żeby podziękować im za fantastyczny turniej. Po prostu: żal kończyć, żal się teraz rozstawać, fantastyczne Euro, dziękujemy.

PS Spadam na dwa tygodnie. Na granicę zasięgu albo i poza zasięg. Ze świadomością, że jutro w Tottenhamie ma się pojawić Andre Villas-Boas. Czyli nie w porę. Miałem się w tym czasie wyłączyć ze spraw bieżących, ale wiecie, jak to jest: kolega wyśle mi zdjęcie AVB na White Hart Lane i od razu wpadnę w blogoszał. Już się boję.

Euroniecodziennik: czas na finał

To był turniej Andrei Pirlo. Wszystko kręciło się wokół pomocnika Juventusu: jego obecność na boisku rozstrzygała o wynikach meczów nie tylko w tym sensie, że strzelił fantastyczną bramkę z rzutu wolnego, asystował przy innych golach, rozdzielał piłki, dyktował rytm i tempo gry; że, aby powiedzieć to metaforycznie, widział zawsze pięć możliwości rozegrania („Dobry piłkarz będąc przy piłce widzi zwykle trzy możliwości – powiedział kiedyś Buzanszky o Puskasu – Ferenc widział co najmniej pięć”). Ważniejsze wydaje się to, iż sama jego obecność do tego stopnia determinowała myślenie rywali, że odbierała im zdolność grania swojej gry. Bo na czym ostatecznie polegał błąd Joachima Loewa? Czy nie na tym, że zwątpił w to, iż system, w którym jego drużyna grała najlepiej – z wysuniętym napastnikiem, dwoma atakującymi z boków oraz Ozilem przed defensywnymi pomocnikami – wystarczy do wyeliminowania Włochów? Wygląda na to, że trener Niemców myślał, że Niemcy są zbyt małe, żeby ot tak narzucić Włochom swoje warunki. Rozmontował więc drużynę, zaburzył jej naturalny rytm z obawy przed rozgrywającym Juventusu i… Niemcy rzeczywiście okazały się zbyt małe.

To był turniej Andrei Pirlo. Decyzję Joachima Loewa usprawiedliwia przecież przypadek Anglii, której napastnicy, Rooney i Welbeck, nie cofali się do strefy Pirlo wystarczająco często, i która nie ucierpiała na tym jedynie z powodu beznadziejnego jeszcze wtedy celownika Balotellego. Albo przypadek pierwszej połowy meczu z Chorwacją (w przerwie jednak Bilić zdołał zareagować). Albo własne doświadczenia Hiszpanów z ich pierwszego meczu na Euro, po którym najlepiej w końcu podający piłkarz świata, Xavi, nie mógł się Pirlo nakomplementować, nazywając go „geniuszem” („nadzwyczajnym” określał go Fabregas, „wyjątkowym” – Sergio Ramos) i usprawiedliwiając się skądinąd z tego momentu gapiostwa, po którym mający odrobinę swobody Włoch zagrał piłkę do di Natale.

Oczywiście powiedzenie, że był to turniej Pirlo, nie wyczerpuje sprawy. Był to przecież także turniej dwóch fenomenalnych bramkarzy, których zhierarchizowania nikt odpowiedzialny by się chyba nie podjął (choć Casillas deklaruje, że wzorował się na Buffonie, można przecież przyjąć, że czasami się zdarza uczeń, który przerósł mistrza). I był to też turniej dwóch „dziewiątek”: tej prawdziwej, czyli Balotellego, który eksplodował w meczu z Niemcami, i „fałszywej”, czyli ustawienia Hiszpanów bez klasycznego środkowego napastnika. W finale zobaczymy najprawdopodobniej obie „dziewiątki”. Czy będzie to oznaczało, że się zanudzimy: że Hiszpanie będą się utrzymywać przy piłce, wymieniać podania, ale bez stworzenia zagrożenia, jakie dałby czyhający w polu karnym Włochów „prawdziwy” napastnik? Przyznam, że debata o „nudnej” Hiszpanii zaczęła mnie irytować równie silnie jak wróżące zwierzęta. Hiszpania nie jest nudna, Hiszpania gra tak, jak można grać przeciwko drużynom, które bronią się w dziesięciu. A jeśli ktoś – jak np. Portugalczycy – zdoła już podjąć z nią walkę, Hiszpania umie także zabezpieczać tyły. Przez dwie trzecie meczu po prostu utrzymując się przy piłce, frustruje i męczy rywala usiłującego ją odebrać, ograniczając do minimum jego okazje bramkowe. Zaryzykowałbym zdanie, że ta drużyna nie tylko nie jest gorsza od zespołu, który sięgał po mistrzostwo Europy przed czterema laty: jest lepsza, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie i bardziej świadoma wyznaczonego celu, osłabiona jedynie brakiem kontuzjowanych Puyola i Villi. Wtedy, na Euro w Szwajcarii i Austrii, Hiszpanie utrzymywali się przy piłce średnio przez 57 proc. czasu gry i strzelali co 33 podania, w RPA było to 65 proc. i 44 podania, teraz procent posiadania piłki przekroczył 67, a Hiszpanie strzelają co 58 podań. Rzecz w tym, że przeciwnik nie strzela wcale. Tiki-taka to w zasadzie tiki-takanaccio, taktyka u swoich korzeni defensywna. Zgoda: nie ogląda się tego tak przyjemnie, jak radosnej jazdy bez trzymanki z dowolnego weekendu Premier League, ale nazywać to nudą, krytykować obniżkę poziomu? Nie rozumiem.

Mecz zapowiada się jednak inaczej niż tamten w Gdańsku, nie tylko dlatego, że to finał, i nie tylko dlatego, że Prandelli wystawi Balotellego i najprawdopodobniej nie wróci do gry trójką obrońców (nie jest to bynajmniej oczywista decyzja: bez klasycznego środkowego napastnika u Hiszpanów jeden ze stoperów włoskich nie ma kogo kryć, a znowuż zawodnicy grający bliżej linii bocznych i bliżej środka boiska (po angielsku mówi się wing back, ni to obrońca, ni to skrzydłowy) nie pozwoliliby Arbeloi i Albie na nadmierne zapędzanie się do przodu. Przede wszystkim jednak nasz taktyczny guru, Michael Cox, wróży w „Guardianie”, że Vicente del Bosque poświęci Davida Silvę i zdecyduje się grać szerzej, czyli tak, jak jego piłkarze kończyli już kilka meczów na Euro. Na ciasno ustawiony środek pola Włochów próba obejścia ich skrzydłami wydaje się najlepszym rozwiązaniem – oczywiście pod warunkiem (wracamy poniekąd do punktu wyjścia) jednoczesnego znalezienia sposobu na pozbawienie Pirlo miejsca na rozegranie piłki do przodu.

Widzę to już oczami wyobraźni: przy Pirlo biega cofający się z włoskiego pola karnego Fabregas, niwelując przewagę jednego piłkarza rywali w środku pola, a we włoską szesnastkę wbiega Iniesta. Otóż tak właśnie: nawet jeśli to był turniej Pirlo, finał może należeć do Iniesty. Przy wszystkich dywagacjach o nadzwyczajnej taktyce, zostawmy sobie miejsce na zwyczajny błysk geniuszu.

Euroniecodziennik: jednak mistrzowie

Futbol jest opowieścią. Żadne tam założenia taktyczne, żaden piłkarski talent, choćby i talent megagwiazdy, żadna tam technika, szybkość, siła i co tam jeszcze składa się na przygotowanie piłkarzy do meczu. Na końcu zostaje historia do opowiedzenia. Na końcu zostaje Cristiano Ronaldo, jeden z najlepszych piłkarzy świata. W decydującej serii rzutów karnych to on przesądzi o awansie Portugalii do finału. To znaczy nie przesądzi. Nie dane mu będzie strzelać, po tym, jak w przedostatatniej serii Bruno Alves trafi w poprzeczkę.

Futbol jest opowieścią. O tym, jak Bruno Alves już raz podchodził do jedenastki, ale na kilka metrów przed polem karnym odwołał go i zastąpił Nani. Nani strzelił, Bruno Alves musiał powtórnie przejść najdłuższą w piłce nożnej drogę – między połową boiska a polem karnym, w którym czeka bramkarz przeciwnika – i w jej trakcie spalił się psychicznie; tak jak to często bywa z zawodnikami, którzy z jakiegoś powodu muszą jedenastkę powtórzyć.

Albo o tym, jak będący niemal na granicy hipnozy Rui Patricio obronił karnego Xabiego Alonso (czy dlatego, że Ronaldo podpowiedział mu wcześniej, w który róg się rzucić?). Albo o tym, jak równie skupiony Iker Casillas zrobił to samo po strzale Moutinho. Albo o tym, że piłka po uderzeniu Alvesa odbiła się od poprzeczki i wyszła w pole, a piłka po strzale Fabregasa trafiła w słupek i wpadła. Jak wiele zdecydowało o awansie Hiszpanów do finału: centymetr, dwa centrymetry?

Albo o tym, że Iniesta i Ronaldo, od lat mieszczący się w najróżniejszych plebiscytach w piątce najlepszych piłkarzy świata, mieli swoje momenty na przesądzenie o zwycięstwie: jak Ronaldo spudłował i jak Rui Patricio obronił strzał Iniesty. Albo o tym, jak poprawiła się gra Hiszpanów po zejściu kolejnego z tej piątki najlepszych na świecie, Xaviego („Xavi schodzi z boiska? To zgodne z przepisami?” – zażartował ktoś na Twitterze…). O zmęczonych Hiszpanach. O wygłodniałych Portugalczykach. O najzwyklejszym trenerze świata, którego przed laty uznano za nie dość galaktycznego, by prowadzić Real Madryt, a który właśnie kolejny raz awansował z reprezentacją Hiszpanii do finału wielkiej pilkarskiej imprezy. O zaskakujących bohaterach, takich jak Jordi Alba, biegający od jednej linii końcowej do drugiej. O tym, że historia może się powtarzać: wszystko zaczęło się przecież od tego, jak w ćwierćfinale Euro 2008, po bezbramkowym meczu, Hiszpania uporała się z Włochami, a wśród tych, którzy nie zawiedli podczas serii rzutów karnych, był Cesc Fabregas. Albo o tym, że historia nie powtarza się nigdy: jeszcze podczas meczu szukano analogii między turniejem, w którym Hiszpania zaczęła od porażki ze Szwajcarią, aby ostatecznie zwyciężyć, a tym, w którym to Portugalia zaczęła od porażki…

No dobra, można też po prostu mówić o tym, jak to wyglądało. Że choć wszyscy się spodziewali w pierwszym składzie Hiszpanów Fabregasa, ewentualnie, choć rzadziej Torresa i prawie nigdy Llorente, to Vicente del Bosque postawił na Negredo (licząc zapewne na podjęcie przez niego twardej walki z obrońcami, a także na uniemożliwianie im dogrywania długich piłek do Ronaldo) – i że mimo wszystko się rozczarował, choć w pierwszej fazie meczu Negredo wypracował strzeleckie okazje dla Arbeloi i Iniesty. Że Portugalczycy nie czekali na to, co zrobią Hiszpanie, tylko wyszli im naprzeciw: że nadzwyczajny pressing piłkarzy Paolo Bento kompletnie zneutralizował hiszpański środek (grający blisko siebie Meireles, Moutinho i Veloso naciskali Xaviego, Busquetsa, Xabiego Alonso, dobiegając także do Iniesty…) i uniemożliwił mistrzom świata uzyskanie wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki. Że traktowany przez ostatnie lata jak zwierzę Pepe tu grał znakomicie, wyprzedzając czy to Negredo, czy Fabregasa. Że Portugalczycy byli szybsi i bardziej zdecydowani. Że w ciągu 90 minut nie pozwolili Hiszpanom na ani jedno prostopadłe podanie w pole karne. Że ich kontrataki, nieliczne wprawdzie, wyglądały na jedyne momenty meczu, w których może paść bramka. Że po raz pierwszy w tym turnieju oglądaliśmy trochę kopaniny. Że w dogrywce Hiszpanie rzucili się do ataku i – z kolei po raz pierwszym w tym spotkaniu– osiągnęli wyraźną przewagę, atakując wszakże skrzydłami (dobra zmiana Pedro, po wcześniejszym wejściu Navasa), a nie środkiem. Że można się zastanawiać, na ile ta przewaga wzięła się z rozluźnienia szyków obronnych rywali z Półwyspu – po zejściu Veloso i Meirelesa.

A teraz posłuchaj. Opowiem ci historię. Historię o drużynie, która jako pierwsza i jedyna zdołała nie przejąć się tiki-taką. I o tym, że również ona została pokonana.

Euroniecodziennik: 4’33”

James Dart z „Guardiana” ma zupełną rację: mówienie, że Hiszpania jest nudna, jest nudne. Z drugiej strony bronienie Hiszpanii przed zarzutami, że jest nudna, również wydaje się nudne. Mnie ona nie nudzi, przeciwnie: intensywnie zachwyca, problem w tym, że pisząc o jej zwycięstwie nad Francją skazany jestem na powtórzenia, a jeśli nie chcę się powtarzać, powinienem milczeć. Otóż tak właśnie: zamiast analizy ćwierćfinału w Doniecku proponuję Wam raczej zapoznanie się z najsłynniejszą kompozycją Johna Cage’a.

Nie, nie będę milczał. Nie chciałbym, żebyście poczuli się wykpieni łatwym grepsem. Powiem więc najpierw o Hiszpanach: że wbrew wszelkim spodziewaniom potrafili jednak zaskoczyć, już w pierwszej fazie meczu przeprowadzając akcję bramkową skrzydłem i kończąc ją dośrodkowaniem, zamiast przedzierać się środkiem boiska i przy użyciu prostopadłego podania. Zwykle takie zagrania były dopiero udziałem rezerwowych, w ostatnim kwadransie, zwykle także boczni obrońcy nie zapędzali się przed bramkę przeciwnika, nie mówiąc już o tym, że zwykle Xabi Alonso nie podłączał się do akcji ofensywnych, a już absolutnie nie wchodził w pole karne. W dodatku atak Hiszpanów sunął lewym skrzydłem – czyli tą stroną, którą Blanc zabezpieczał podwójnie przed niszczącym wpływem Iniesty… A przecież del Bosque nie zmienił w tym meczu wiele, ot, drobniutkie detale, jak ten że David Silva grał nieco bliżej linii bocznej, Xabi Alonso wyżej podchodził, podobnie zresztą jak (wreszcie!) Jordi Alba i Alvaro Arbeloa. Pewnie nie doczekamy się już w tym turnieju Fernando Llorente; szkoda, bo na niewysokich stoperów francuskich wydawał się napastnikiem idealnym.

Francuzi? Nie wiem, czy nie przegrali tego meczu jeszcze przed wyjściem na boisko, rezygnując z Nasriego w pierwszym składzie (inna sprawa, że pomeczowy atak piłkarza MC na dziennikarzy świadczy o tym, że jego deklaracje o tym, że po zdobyciu mistrzostwa Anglii dojrzał i potrafi wytrzymać presję, okazały się mocno na wyrost). Nie wiem, co tak naprawdę działo się w ich szatni po porażce ze Szwecją i nie wiem, czy nieobecność Diarry również nie była spowodowana konfliktami z selekcjonerem. Może zresztą gdyby nie stracili bramki tak szybko, gdyby błąd goniącego Albę Debuchy’ego nie był tak zawstydzający, inaczej dziś ocenialibyśmy pomysł Blanca na „parkowanie autobusu”. Jeśli założył, że przez pierwsze dwadzieścia minut zagra maksymalnie ostrożnie, badając dyspozycję przeciwnika, nie mógł otrzymać większego ciosu. Zwykle należę do tych, którzy nie domagają się od trenerów dokonywania zmian już w przerwie, mając poczucie, że mogą działać deprymująco na zespół, ale tutaj chciałem widzieć Nasriego za kogoś z duetu Debuchy-Reveillere już od 46. minuty. Inna sprawa, że o ostatecznym wyniku przesądziły zmiany del Bosque: obaj rezerwowi uczestniczyli w akcji, która przyniosła mistrzom świata rzut karny.

Były w tym meczu momenty zachwycające: podanie Xaviego do Fabregasa, który minimalnie źle przyjął piłkę i podobnej klasy podanie M’Vili do Ribery’ego, którego dośrodkowanie wyłapał Casillas. Był w tym meczu bohater: występujący po raz setny w reprezentacji, pozostający zwykle w cieniu Xaviego i Iniesty Xabi Alonso. Nie było emocji, bo nie było francuskiego pomysłu na poradzenie sobie z hiszpańską maszyną do wygrywania. Mirosław Trzeciak powiedział dziś „Gazecie Wyborczej”, że każde zwycięstwo przybliża Hiszpanów do porażki – ta głęboka prawda o charakterze ogólnoludzkim wciąż pozostaje aktualna.

Euroniecodziennik: ostatni taki turniej

Wpadam na chwilkę, z pociagu do Warszawy, postawić parę pytań bardziej ogólnych bądź takich, których postawić nie zdążyłem, skupiony na poszczególnych meczach. Pierwsze i najważniejsze brzmi: czy ten turniej jest rzeczywiście aż tak fantastyczny, jak wszędzie opowiadają? Bo może jest tak, że padamy ofiarą wmówienia ze strony handlowców, polityków czy dziennikarzy, z których każdy ma dobry powód, żeby karuzela kręciła się nadal? Czy rzeczywiście jest lepiej niż przed czterema, ośmioma czy dwunastoma laty?

Z pewnościa jest lepiej niż będzie za cztery lata: w sensie atrakcyjności i nieprzewidywalnosci widowiska, w którym poziom poszczególnych drużyn jest bardzo zbliżony i niemal nie zdarza się dysproporcja taka jak między Hiszpanią a Irlandią, pożałujemy decyzji o powiększeniu stawki uczestników turnieju do 24.

Jest też całkiem nieźle, jeżeli idzie o grę fair, nieobecność brutalnych fali czy cynicznych oszustw. Do wczoraj napisałbym, że jest świetnie, jeśli idzie o poziom sędziowania. Mecze nie kończą się bezbramkowo. Błyszczą dawne gwiazdy: Ronaldo, Pirlo, Iniesta, Gerrard, Ozil, Arszawin, Ibrahimović, Szewczenko, i kreują się nowe: Debuchy, Dżagojew, Hummels, Mandżukić (z pewnością kogoś pominąłem, jadąc pociągiem, bez dostępu do fiszek). Są momenty niezapomniane, jak wykonanie „Fields Of Athenry” na tysiące irlandzkich gardeł w końcówce przegranego meczu z Hiszpanią, burza w Doniecku, ostatnia szarża Szewczenki w meczu ze Szwedami, gol Irahimovicia na pożegnanie Szwedów czy, niechże już będzie, wejście Tytonia do bramki Polaków i jego obroniony karny.

W kwestii kibicowskiej jest lepiej, niż można się było spodziewać, to znaczy rozróby warszawskie pozostały odosobnione, a z pewnością nie były gorsze niż te z Charleroi czy Marsylii. Owszem, UEFA narobiła sobie obciachu, karząc Bendtnera za reklamę firmy bukmacherskiej na gaciach surowiej niż poszczególne federacje za rasistowskie incydenty, ale spodziewanie się po UEFA czegoś więcej niż czysta oficjałka w stylu zasponsorowanie reklamy w przerwie meczu, to tak jak robienie sobie nadziei na odnowę PZPN.

Nade wszystko jednak: futbol, który oglądamy, jest przedni, nie tylko w wydaniu Hiszpanów, o których za chwilę. Także w wykonaniu zdyscyplinowanych taktycznie Niemców, równie zdyscyplinowanych i mających właściwie wszystko poza napastnikiem Portugalczyków (no, może przydałaby się lepsza asekuracja Ronaldo: wszystkie gola strzelone piłkarzom Bento padły po akcjach „jego” stroną), odganiających korupcyjne traumy Włochów z cofniętym do obrony de Rossim, odmłodzonych Francuzów… I tylko jednego się boję: że Anglia będzie Grecją sprzed ośmiu lat; że zajdzie daleko, mordując futbol. Na etapie rozgrywek grupowych archaiczność ich futbolu nie rzucała się tak w oczy, zwłaszcza przy rozrywce, którą zapewniło nam wejście Walcotta na Szwedów, ale w ćwierćfinale i nie daj Bóg później?

Hiszpania? Czy rzeczywiście jest słabsza niż przed dwoma laty, czy pada po prostu, jak napisał w dzisiejszym „Guardianie” Sid Lowe, ofiarą własnego sukcesu? „Przeciwko nam rywale grają tak, jak przeciwko nikomu innemu – mówi Iker Casillas. – Biegają i walczą jak nigdy”. Drużyny grające atak pozycyjny w starciu z mistrzami świata nastawiają się na kontrę albo w ogóle przestają atakować czy, jak Chorwaci, 90 minut próbują zamienić na 20. „Wszyscy oczekują od nich zniszczenia każdego kolejnego rywala”, pisze ekspert od piłki hiszpańskiej, dlatego mecz bardziej wyrównany, czy wygrany niewielką różnicą bramek, jest uznawany za porażkę Hiszpanów. Atakuje się ich za to, że nie przekładają posiadania piłki na stwarzane sytuacje, i rzadko się ich chwali za to, że sami nie pozwalają innym na dochodzenie do sytuacji. Pytanie brzmi, czy ta aura wszechobecnej krytyki będzie miała wpływ na zespół, czy del Bosque potrafi zaszczepić w nich przekonanie, że robią dobrą robotę. I czy zrobi to bez kreowania atmosfery a la Mourinho: oblężonej twierdzy, „świat przeciwko nam”. Argumenty o zmęczeniu sezonem czy wypaleniu dotychczasowymi sukcesami odrzucam, rzecz jasna: myślę, że w sporcie pragnienie wygrywania stałe i wciąż, kiedy już poznało się smak sukcesu, nigdy się nie kończy.

Dlaczego odpadli Holendrzy? Tu też nie przekonują mnie argumenty przez media nadużywane: że zła atmosfera, że niewspółpracujące gwiazdy… Myślę, jak myślałem po pierwszym meczu: taktyka była dobra, wszystko działało bez zarzutu (fantastyczny Sneijder…), poza celownikiem van Persiego czy Robbena. Wszystko, co zdarzyło się później, było już konsekwencją niezasłużonej porażki z Duńczykami.

Czasami od klęski do sukcesu jest tak niewiele, przekonywaliśmy się o tym wiele razy podczas tego Euro, także, niestety, na własnej skórze. Ech, gdyby szturm z pierwszych 20 minut meczu z Czechami przyniósł efekty…

Sza, o Polakach ani słowa. Nie znam się na wewnątrzśrodowiskowych porachunkach, ale wyczuwam je przez skórę, żenuje mnie rozmowa o kasie i bardzo smutno wyglada Wojciech Szczęsny na butelce trzymanej na kolanach przez panią naprzeciwko. Zaraz Warszawa.

Euroniecodziennik: żal Chorwacji

Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Ale ja go nie znam.

To znaczy owszem: istnieje sposób jej neutralizowania. Chorwaci robili to fantastycznie przez ponad godzinę, pozwalając Hiszpanom utrzymywać się przy piłce, ale na tyle daleko, by żadne z prostopadłych podań nie dotarło w ich pole karne. Wysoko ustawieni, ciężko pracujący, czyhający na swoją okazję i nawet potrafiący ją stworzyć, jeszcze przed aktem ostatecznej desperacji, czyli wpuszczeniem w bój całej trójki Mandżukić-Jelavić-Eduardo. Kibice Tottenhamu znają to odegranie Luki Modricia, zewnętrzną częścią buta, lekko podkręcające piłkę, która potrafi przefrunąć w powietrzu nawet kilkadziesiąt metrów, zanim spadnie na głowę lub stopę kolegi (skąd to chuchro ma siłę do takich zagrań, u licha?: zadaję sobie to pytanie od czterech lat i na nie również nie znam odpowiedzi). Hiszpanie również je oglądali, ale co innego oglądać, a co innego zapobiec, zwłaszcza w trakcie szybkiego ataku i zwłaszcza w końcówce meczu. Wcześniej w podobnych sytuacjach Xabi Alonso czy Busquets nie wahali się popełnić faul taktyczny, ale tym razem żadnego z nich nie było przy Modriciu, który zagrał tę kapitalną piłkę do Rakiticia i wszyscy zamarliśmy. Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Pod warunkiem wykorzystywania takich okazji.

Bilić nie miał wyjścia: kiedy sędzia nie podyktował dla Chorwacji karnego po incydencie Mandżukić-Sergio Ramos, kiedy Hiszpanie uparcie nie popełniali błędów ani nie wykazywali oznak zdenerwowania, kiedy nieliczne strzały jego piłkarzy bronił Casillas, musiał się odsłonić. Musiał wprowadzać kolejnych piłkarzy ofensywnych, musiał rozluźnić szyki obronne, tak jak wcześniej rozluźnił krawat. Na co del Bosque tylko czekał: wprowadził Fabregasa, co odgrzało debatę z pierwszego meczu, o grze bez napastnika, i co równie jak w pierwszym meczu debatę tę prowadziło na manowce. Rzecz w tym, że wejście Fabregasa pozwoliło Hiszpanom grać dokładniej i szybciej (podobnie jak wprowadzenie Jesusa Navasa poszerzyło teren, na jakim rozgrywali akcje, o jakieś kilka metrów w stronę linii bocznej) – tak że wreszcie między myślącymi o ofensywie Chorwatami łatwiej było znaleźć jakąś wolną przestrzeń. Do tego, by znaleźć się na końcu prostopadłego podania i umieć je wykorzystać, nie trzeba być koniecznie środkowym napastnikiem – chciałbym przypomnieć wszystkim tym, którzy uważają, że mistrzowie świata bez Torresa czy Llorrente grają defensywnie.

Żałuję, że Chorwaci odpadli. Będzie mi brakowało Luki Modricia – nie tylko na tym turnieju, ale i w Tottenhamie, skąd z pewnością odejdzie, skoro klub nie dał mu możliwości zrealizowania się w Lidze Mistrzów (ostatnie pogłoski mówią o zainteresowaniu Realu Madryt, zapewne dziś wzmocnionym, skoro Chorwat nie spękał w starciu z Katalończykami). Ale będzie mi też brakowało Slavena Bilicia, który zaimponował na tych mistrzostwach zimną krwią i taktycznym nosem we wszystkich spotkaniach (chapeaux bas dla jego piłkarzy, którzy potrafili adaptować się do zmienianego przez selekcjonera ustawienia nawet kilka razy w ciągu jednego meczu!). Dodałbym, że szkoleniowiec Chorwatów zaimponował również asertywnym zachowaniem wobec własnych kibiców: nie zawahał się ostro skrytykować rasistowskich zachowań, których dopuścili się wobec Balotellego. Jeszcze jeden kamyczek do polskiego ogródka, bo pierwszy zawiera się w pytaniu, czy i nas nie stać byłoby na przekucie jakiegoś byłego reprezentanta na selekcjonera tej klasy? Ech, chciałbym wreszcie jutro Anglię, nie Polskę zobaczyć.

Euroniecodziennik: tylko dla dorosłych

Jest parę minut po dwudziestej trzeciej, więc właściwie mógłbym już wyznać, jaki rodzaj ekscytacji budzi we mnie oglądanie Iniesty; patrzenie, jak delikatnie rozchyla szeregi obronne rywali, jak następnie wślizguje się w utworzoną tam lukę i jak potem oddaje strzał lub powstrzymuje się przed nim, wzmagając doznania niespodziewanym odegraniem do kolegi. Albo mógłbym wyznać, jakie uczucie nieoczekiwanej ekstazy przyniosło mi dziś pierwsze trafienie Fernando Torresa. Z jakim rodzajem rozkoszy skojarzyło mi się subtelne, wręcz czułe muśnięcie piłki przez Davida Silvę przy drugim golu. O jakiej intensywnej penetracji myślałem, gdy Fabregas wdarł się w pole karne, strzelając czwartą bramkę. O jakim odwlekaniu przyjemności fantazjowałem, przyglądając się, jak Hiszpanie konstruują swój atak (894 podania, pardon: 894 pieszczoty, w tym 133 w wykonaniu Xaviego…). Mógłbym, ale nie zrobię tego. Powiem tylko, że dzień, w którym mogłem obejrzeć najpierw Modricia i Pirlo, a potem Xaviego i Iniestę, dostarczył mi tylu zmysłowych przeżyć, że kompletnie wyczerpany, chciałbym się już położyć. Przy dźwiękach irlandzkiej ballady.

Króciutko więc, zwłaszcza że dzienną normę wyrobiłem wcześniejszym wpisem o Redknappie, o klasie Pirlo rozpisywałem się już po pierwszym meczu Włochów, zaś o Modriciu przez ostatnich kilka lat, choć na poziomie piłki klubowej. W reprezentacji widywałem go rzadko, głównie w konfrontacjach z Anglikami – i nie mając tak naprawdę sposobności do sprawdzenia, czy Slaven Bilić trenerem jest choć trochę lepszym niż był przed laty piłkarzem (a wspomnień piłkarskich nie mam o nim zbyt pięknych…). Wiedziałem, owszem, że potrafi piłkarzy motywować, że ma z nimi świetną relację, ale dziś zobaczyłem wreszcie, że daje radę także jako strateg. Zmiana ustawienia, jakiej dokonał w przerwie – na 4-2-3-1, z przesunięciem wyżej Modricia i odsunięciem Mandżukicia od Pirlo, podziałała. To już nie były wyłącznie dośrodkowania (choć nadal było ich mnóstwo i to po jednym z nich padł gol dla Chorwatów), ale także podania przez odwojowany środek, zwłaszcza te przedostatnie podania, będące znakiem firmowym pomocnika (wciąż jeszcze) Tottenhamu.

Zabawne skądinąd: po tym, jak wczorajszy dzień zdominował temat główek, dziś można było mówić o podaniach prostopadłych. W sumie nic dziwnego, skoro grała Hiszpania. Irlandii żal, oczywiście, jak w każdym turnieju. Żal, że potrafiła jedynie statystować przy gierce treningowej Hiszpanów. Żal, bo „Fields of Athenry” w wykonaniu jej fanów przy stanie 4:0 dostarczyło mi może najpiękniejszych przeżyć, związanych podczas tego turnieju z kibicowaniem (gdybym mógł poprawić swój tekst o pięknej piłce, pisany na parę dni przed Euro, z pewnością dałbym w nim ten obrazek z ostatnich minut spotkania w Gdańsku, przy których niech się schowa „You’ll never walk alone”).

Sytuacja w grupie C układa się tak, że do ćwierćfinałów może nie awansować drużyna z pięcioma punktami (przypomnijmy, że w grupie B do awansu wystarczyć mogą trzy punkty). I wciąż nie potrafię powiedzieć, czy tą odpadającą nie będzie Hiszpania. Brzmi to jak herezja, wiem, ale nie takie herezje zapisano w historii Mistrzostw Europy.