Archiwum kategorii: Bez kategorii

Hugo Lloris. Ostatni dzień sierpnia. Ostatni dzień grudnia.

1. Pamiętacie jeszcze, co robiliście w ostatni dzień sierpnia 2012 roku? Ja pamiętam doskonale: późnym wieczorem, nocą właściwie, po uśpieniu dwóch, będących dziś zdecydowanie w wieku licealnym przedszkolaków, usiłowałem gdzieś pośród pustki Beskidu Niskiego złapać kawałek zasięgu, by sprawdzić, czy Tottenhamowi uda się jeszcze, na minuty przed zamknięciem okienka transferowego, sprowadzić z Porto Joao Moutinho, była to bowiem jedna z tych transakcji, które gdyby tylko Daniel Levy słuchał uważniej zatrudnionego przez siebie trenera (w tym przypadku André Villas-Boasa), wyprowadziłyby klub na prostą znacznie szybciej, oszczędzając nam wszystkim niejednej traumy…

2. Ale ja nie o tym. A może trochę o tym? Bo tamtego ostatniego dnia sierpnia 2012 roku, jedenaście lat i cztery miesiące temu, z dopięciem transferu Moutinho spóźniono się o kilka minut, za to pracę w Tottenhamie rozpoczął niejaki Hugo Lloris. Kawał czasu, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że trenerem Manchesteru United był wówczas niejaki sir Alex Ferguson, idący właśnie po swoje ostatnie mistrzostwo Anglii, w Arsenalu pracował Arsene Wenger, w Chelsea Rafa Benitez, a w Liverpoolu Brendan Rodgers; Pep Guardiola odpoczywał w Nowym Jorku po ostatnim sezonie z Barceloną, Jurgen Klopp był świeżo po podwójnej koronie z Borussią, a dwa miesiące wcześniej w kijowskim finale Euro 2012 Hiszpanie pokonali Włochów, a w meczu tym występowali między innymi Iniesta czy Pirlo…

3. Przez sam Tottenham od tamtej pory przewinęło się aż dziewięciu trenerów, wliczając w to tymczasowo pełniących tę funkcję Ryana Masona i Cristiana Stelliniego. Po drodze przeżyliśmy najlepszy niewątpliwie okres w najnowszej historii klubu, kiedy to za czasów Mauricio Pochettino budowano nowy stadion, a co ważniejsze: drużyna biła się o mistrzostwo kraju i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dochodząc nawet do finału tych rozgrywek. Zarazem był to okres naznaczony poczuciem niespełnienia, w którym będący u szczytu formy Lloris, Walker, Alderweireld, Vertonghen, Rose, Dembele, Wanyama, Eriksen, Dele, Son i Kane (owszem, powtarzam tę jedenastkę wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania) nie wygrali wspólnie nawet marnego Pucharu Ligi.

Owszem, sam Lloris został w międzyczasie z Francją mistrzem świata i ustanowił rekord występów w drużynie narodowej, owszem, jako kapitan prowadził swoją reprezentację i swój klub w wielu niezapomnianych meczach, owszem, wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania jestem w stanie wyliczyć wiele jego bajecznych interwencji, na przykład obronione karne: Aubaneyanga w derbach z Arsenalem, Vardy’ego w meczu z Leicester czy Aguero w spotkaniu z Manchesterem City, wolnego Warda-Prowse’a z Southamptonu, kiedy piłka szybowała w okienko, uderzenie Welbecka w innym meczu derbowym, strzał Coutinho, kiedy Lloris dosięgnął piłki jakimś cudem i nie tą ręką, która wydawała się bliższa piłki, uderzenie Chicharito, kiedy wyturlał się wraz z futbolówką w zasadzie już zza linii bramkowej, próby Götzego, Lukaku, Bruno Fernandesa, Mahreza, podwójną paradę w meczu z Brentford…

4. Czas jednak mijał nieubłaganie, z tamtej jedenastki wykruszali się jeden za drugim, a na ich miejsce nie znajdowali się lepsi, a i on z czasem zaczął popełniać coraz więcej błędów. Pieski los bramkarza, ujmowany w statystykach, mówił, że w 447 meczach dla Tottenhamu zachował wprawdzie 151 czystych kont, ale w ciągu ostatnich paru sezonów Premier League ze wszystkich bramkarzy tej ligi to on popełnił najwięcej błędów prowadzących do utraty gola. Niejeden raz płacił zdrowiem: raz dokończył mecz z objawami wstrząśnienia mózgu, kopnięty kolanem w głowę przez Lukaku, innym razem jego koszmarny uraz w spotkaniu z Brighton rozpoczął ostatni etap ery Pochettino w Tottenhamie.

Latem 2018 roku zdarzyło mu się również, że został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. Pamiętam, że na wieść o tamtym incydencie zastanawiałem się, czy wcześniejszy o parę tygodni triumf na mundialu w Rosji nie był momentem, w którym lato się w Llorisie przełamało? Czy to wówczas był ten najlepszy czas na zmianę otoczenia, ucieczkę przed smugą cienia, uratowanie się przed poczuciem wypalenia? Był jednak ojcem dwójki dzieci – trzecie miało przyjść na świat rok później – więc pewnie nie chciał burzyć rodzinie ustabilizowanego od lat londyńskiego życia, poza tym zaś pełnił funkcję kapitana drużyny…

5. Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że im starszy jestem, tym bardziej się robię sentymentalny i każde odejście bliskiego mi piłkarza przeżywam jak zapowiedź własnego odejścia. W przypadku Hugo Llorisa mam jeszcze poczucie, że nie został przez swój (mój przecież, do cholery!) klub pożegnany tak, jak na to zasługuje. Chyba tylko Harry Kane dał Tottenhamowi w ciągu minionej dekady równie wiele jak on, ale on – inaczej niż Anglik – nie doczekał się muralu przed stadionem, nie doczekał się specjalnego meczu pożegnalnego, który po tylu latach powinien być przecież standardem, ba: jego ostatni występ w koszulce Spurs to pamiętna kompromitacja ekipy Cristiana Stelliniego na St. James’ Park, kiedy to zresztą doznał kolejnej kontuzji. Filmiki wrzucane teraz na media społecznościowe, wywiad z samym Llorisem (mówi w nim między innymi, jak to przez cały ten czas starał się dbać o ten klub), zapowiedź małej uroczystości w przerwie jutrzejszego meczu z Bournemouth – wszystko to wygląda na naprawianie grubego błędu, nie pierwszego w epoce rządów Daniela Levy’ego…

6. Jako kapitan Tottenhamu nie podniosłeś żadnego pucharu, na twojej szyi nie zawisł żaden medal. Nie szkodzi. W ostatniej wypowiedzi dla klubowej telewizji przekonujesz, że naprawdę dałeś z siebie wszystko, ale doprawdy: nie musisz tego robić. Na zakończenie tego tekstu nie postawię już wielokropka. Dziękuję, Hugo.

Księżyc nad Hotspur Way

Z czasów, w których słuchałem jeszcze obecnego dzisiaj na trybunach St. James’s Park Stinga pamiętam piosenkę o wampirze, który musi kochać to, co niszczy i niszczyć to, co kocha. Nawet jego opis – oczy bestii, twarz grzesznika, dłonie księdza – zdaje się pasować do Daniela Levy’ego, a wrażenie to wzmacnia jeszcze fakt, że unika pokazywania twarzy w ciągu dnia, czyli konfrontowania się z coraz bardziej nieprzyjemnymi pytaniami dziennikarzy i kibiców. Wie, że to, co robi, jest złe, ale wciąż to robi: niszczy klub, który (akurat tutaj mu wierzę, kibicował mu, zanim postanowił na nim zarobić) kocha.

Można oczywiście dzisiejszy kolaps – Tottenham przegrał z Newcastle 6:1, po dwudziestu minutach było 5:0 – próbować tłumaczyć taktyczną naiwnością tymczasowego trenera, który po kilkunastu miesiącach ustawiania drużyny przez Antonio Conte w systemie 3-4-3 postanowił nagle przejść na czwórkę z tyłu. Ale przecież wcześniej ktoś podjął decyzję, że po – zrozumiałym, rzecz jasna, w świetle konfrontacyjnej mowy na jego ostatniej konferencji prasowej – zwolnieniu Conte, powierzy drużynę jego asystentowi, mimo iż jedyna samodzielna przygoda tego ostatniego na ławce trenerskiej miała miejsce w Serie C i zakończyła się zwolnieniem. Sam przyjmowałem zresztą tę zmianę ustawienia z entuzjazmem, cieszyło mnie, że Cristian Stellini postanowił spróbować czegoś nowego, a tydzień treningów z zawodowymi piłkarzami, którzy w swoich reprezentacjach adaptowali się do niejednego systemu, to wystarczająco wiele czasu, by przygotować się do gry przeciwko Newcastle. Spóźnienie Romero przy Joelingtonie, a Perisicia przy Murphym w pierwszej minucie, gapiostwo Romero przy długiej piłce do wychodzącego za jego plecy Joelingtona pięć minut później, strata Sona w dziewiątej minucie nie były kwestią ustawienia, tylko koncentracji. Po tych dziewięciu minutach było 3:0. Po meczu.

Trudno też tę klęskę tłumaczyć nieobecnościami kontuzjowanych zawodników, bardziej pasujących do takiej taktyki – zwłaszcza Bentancura, który (o tym akurat jestem silnie przekonany) gdyby nie zerwał wiązadeł w kolanie, pomógłby jakoś Tottenhamowi doczołgać się do końca sezonu jeszcze pod wodzą Antonio Conte i to, kto wie, może nawet w walce o pierwszą czwórkę. Przecież ktoś jednak podejmował takie decyzje na rynku transferowym, po których nieobecność Urugwajczyka – i nieprzekonującego po przeprowadzce do Londynu, również kontuzjowanego Bissoumy – kazała Stelliniemu wrzucić do pierwszego składu, powierzając mu tym samym rolę niewinnego jagniątka z piosenki Stinga, młodziutkiego Pape Matar Sarra.

Nie można tej klęski zwalać wyłącznie na trenerów. A jeśli można na piłkarzy – z pewnością po części można, po tym, jak ich grę podsumował w pomeczowym wywiadzie kontuzjowany skądinąd w pierwszej połowie kapitan Hugo Lloris jako pozbawioną ambicji i pasji – to również znajdując pewną okoliczność łagodzącą. Owszem: są znakomicie opłacanymi profesjonalistami, których psim obowiązkiem jest danie z siebie wszystkiego przez dziewięćdziesiąt parę minut wśród nieprzychylnych trybun na deszczowej północy kraju, ale są również ludźmi funkcjonującymi na co dzień w pewnym otoczeniu. W pewnej, chciałoby się powiedzieć być może z nutą przesady, kulturze.

Jak ta kultura wygląda w ostatnich dniach i tygodniach? Dyrektor sportowy klubu podaje się do dymisji, bo z powodu nieprawidłowości popełnionych w poprzednim klubie ma zakaz pracy w futbolu przez trzydzieści miesięcy. Trenera nie ma, pożegnano go na dziesięć kolejek przed końcem sezonu, kiedy drużyna miała szansę awansu na trzecie miejsce – ale nie zdecydowano się na krok mający na celu uratowanie jeszcze tych rozgrywek i szybkie znalezienie fachowca, który mógłby utrzymać Tottenham w pierwszej czwórce. Wybrano demoralizujący dryf, wśród podgrzewających atmosferę spekulacji na temat kolejnych kandydatur na prawdziwego następcę Conte (który skądinąd również w ciągu tego sezonu, po części z przyczyn osobistych, nie przyczyniał się do ustabilizowania sytuacji). Wybrano niszczącą niepewność co do przyszłości, bo zarówno sytuacja kontraktowa poszczególnych zawodników, jak kwestia ich przydatności dla nowego zwierzchnika, musi w ostatnich dniach silnie zaprzątać głowę większości graczy pierwszego zespołu. Wybrano straszliwą niepewność zwłaszcza co do przyszłości klubowej ikony, Harry’ego Kane’a, który jeśli żywi jakieś sportowe ambicje, to dziś nie ma żadnych argumentów, by przedłużyć kończącą się za nieco ponad rok umowę z Tottenhamem.

Z Tottenhamem, w którym nie ma ani struktury (dyrektora sportowego, trenera pierwszego zespołu mężczyzn, a także drużyny kobiecej), ani – jeśli wolno sądzić zarówno po nazwiskach wymienianych jako potencjalni kandydaci na nowego trenera, jak i tych, którzy prowadzili drużynę po zwolnieniu Mauricio Pochettino – planu na przyszłość, ani w końcu tożsamości. Szukając trenera po wyrzuceniu José Mourinho, Daniel Levy mówił wszak o powrocie do klubowego DNA, po czym zatrudnił… Nuno Espirito Santo.

W gruncie rzeczy od jakiegoś czasu wszystko prowadziło do tej katastrofy. I porażka sprzed tygodnia z Bournemouth, gdzie drużyna wypuściła prowadzenie, a potem goniąc wynik również próbowała dość odważnego, ekhem, ustawienia, po czym dała się zaskoczyć w końcówce. I tamta kapitulacja z Southampton, zakończona tyradą Conte. I pucharowa klęska z Sheffield United. I letargiczne początki mnóstwa spotkań w tym sezonie. I prowadzące do utraty kolejnych goli błędy Hugo Llorisa (był podporą drużyny przez dekadę, ale dlaczego nie zdecydowano się znaleźć mu zastępcy zanim zaliczył ten regres?). Nieszczelność efektywnej przed rokiem obrony. Kryzys Sona, regres Kulusevskiego.

Ale tę łajbę rozhuśtano znacznie wcześniej. I wyżej niż poziom boiska.

Daniel Levy z wielu powodów zasłużył na pomnik w dzielnicy Tottenham. Z klubu bujającego się gdzieś w środku tabeli uczynił klub coraz częściej występujący w Champions League, a finansowo – w pierwszej dziesiątce najbogatszych na świecie. Na miejscu White Hart Lane wybudował najpiękniejszy stadion w Anglii, Tottenham Hotspur Stadium. Wybudował też najnowocześniejszy ośrodek treningowy w kraju, Hotspur Way. Dał pracę setkom ludzi. Pomógł rozwinąć podupadłą mocno część północnego Londynu. No i miał szczęśliwą rękę do jednego trenera, z którym przeżył piękną przygodę, zakończoną występem w finale Ligi Mistrzów. W ostatnich latach jednak – upojony tamtym sukcesem? zbyt niecierpliwy w drodze po kolejne? – popełnił mnóstwo błędów personalnych. Jonathan Wilson dał dziś rano w „Guardianie” oczywistą obserwację: zatrudnieni przezeń Mourinho i Conte sprawiali czasem wrażenie, jakby robili prezesowi łaskę, że tu pracują. Lo Celso, Ndombele, Richarlison – każdy kosztował powyżej pięćdziesięciu milionów funtów i żaden nie okazał się wart tych pieniędzy (Richarlison może się jeszcze odbije, co do tamtych dwóch – nic na to nie wskazuje). Bo to przecież nie jest tak, że Tottenham w ostatnim czasie nie wydawał pieniędzy na piłkarzy: latem ubiegłego roku zainwestował ponad 150 milionów funtów. To jest tak, że nie wydawał ich dobrze. I ktoś ponosi za to odpowiedzialność.

Dziś żaden z kibiców Tottenhamu nie chce stawiać pomnika Levy’emu. Wyalienowani, sfrustrowani i wściekli żądają jego dymisji, zwłaszcza kiedy patrzą, jak ich ulubieniec Mauricio Pochettino rozmawia o przyjęciu posady w Chelsea. „Nigdy nie ujrzysz mego cienia, ani nie usłyszysz mych kroków / Kiedy księżyc lśni nad Hotspur Way” – nuci im pod nosem Daniel Levy.

Dziękujemy, Antonio, na ciebie już pora

Prezes Daniel Levy popełnił w ciągu ostatnich dwóch dekad tak wiele błędów, że trudno go bronić. No chyba że atakuje go trener Antonio Conte, którego bronić jeszcze trudniej.

Momenty były, nie powiem. Zwłaszcza w ubiegłym sezonie, kiedy obrona była w miarę szczelna, a kontrataki zabójcze. Kiedy przyjście Kulusevskiego i Bentancura nadało drużynie nowy impet. Kiedy dwa gole Bergwijna w doliczonym czasie gry przyniosły niezapomniane wyjazdowe zwycięstwo z Leicester. Kiedy Kane dawał koncert gry na kilku pozycjach równocześnie w spotkaniu z Manchesterem City. Kiedy w rozstrzygającym momencie udało się wygrać z Arsenalem. Kiedy Son do ostatnich minut ostatniego meczu ligowego walczył o tytuł króla strzelców. Kiedy patrzyliśmy na Antonio Conte szalejącego przy linii bocznej, a nie na konferencjach prasowych.

Piekło to inni

Chociaż z drugiej strony: czy to, co włoski trener zrobił podczas wczorajszego spotkania z dziennikarzami po meczu z Southamptonem, można tak naprawdę określić mianem szaleństwa? Jego krytyka samolubnych, niemyślących o kibicach i klubie, nietworzących drużyny piłkarzy była brutalna, ale Conte wiedział, co robi. A kiedy jeden z dziennikarzy zapytał go w trakcie tej tyrady, czy nie sądzi, iż jego nieokreślony w ostatnich miesiącach status (w czerwcu kończy mu się umowa, od dawna nic nie wskazywało na to, by zamierzał ją przedłużyć) mógł mieć na jego podopiecznych negatywny wpływ, odpowiedział równie ostro: że to szukanie alibi dla owych świetnie przecież opłacanych, ekhem, profesjonalistów. 

Tylko czy idąc na czołowe zderzenie nie tylko z drużyną, ale także z prezesem Levym, któremu również wygarnął, sugerując, że nie ma przypadku w tym, iż pod jego przewodnictwem klub od 20 lat niczego nie wygrał, sam aby także nie szukał alibi? Co złego to nie ja. Piekło to inni. Nic nowego pod słońcem – w podobny sposób Conte rozstawał się przecież z poprzednimi klubami, zwalniany lub za porozumieniem stron. W sumie to i tak sielanka trwała dłużej, niż można by się spodziewać.

Transfery klubu

Fakty są przecież takie: po fenomenalnym ubiegłorocznym finiszu i awansie z drużyną do Ligi Mistrzów, Antonio Conte dostał latem wsparcie na rynku transferowym większe, niż można by się spodziewać. Richarlison czy Bissouma byli gwiazdami tej ligi. Perisić to pupil Włocha z poprzedniego klubu, człowiek o mentalności zwycięzcy, którą Conte tak bardzo chciał tu zbudować – i zarazem człowiek, który w ostatnich tygodniach wyglądał na najbardziej zdemotywowanego, odpuszczającego krycie, niewracającego za akcją, niepomagającego kolegom. Zimą pojawił się kolejny wahadłowy – Pedro Porro. O tym, jak marnowali się i marnują w Tottenhamie zawodnicy, których Włoch uznawał za „transfery klubu” – Djed Spence całą rundę jesienną, Danjuma wiosną – wspominam tylko na marginesie, w gruncie rzeczy po to, żeby zwrócić uwagę na proste kryterium oceny pracy każdego szkoleniowca: w sezonie 2022/23 o żadnym chyba piłkarzu trenowanym przez Conte nie można powiedzieć, żeby zrobił postęp (no, może Emerson Royal byłby tu chwalebnym wyjątkiem, ale akurat kiedy zagrał kilka dobrych spotkań, trafił na ławkę). Kryzysów lub wahań formy niektórych kluczowych piłkarzy – Llorisa, Sona, Diera, Kulusevskiego, Richarlisona, Romero – nie sposób tłumaczyć tylko kłopotami ze zdrowiem lub rozbiciem rozgrywek przez mundial. Zróbcie zresztą proste porównanie: postępu, który zrobił Arsenal Artety po majowym kolapsie z bieżącym kolapsem Tottemhamu po ubiegłorocznym postępie.

Życie na walizkach

To nie jest oczywiście tak, że dla samego Conte nie można by znaleźć okoliczności łagodzących. Niektóre są czysto ludzkie: śmierci przyjaciół, zwłaszcza dobrego ducha jego sztabu szkoleniowego, Gian Piero Ventrone. Własne kłopoty ze zdrowiem, kiedy długo kumulowany stres przełożył się na ostre zapalenie woreczka żółciowego, który trzeba było nagle zoperować. Miesięcznie rehabilitacja po operacji, z dala od zespołu. Ewidentne egzystencjalne rozterki: zapuszczać korzenie w Londynie czy jednak wrócić do Włoch, gdzie zostały żona i dorastająca córka; spróbujcie przez kilkanaście miesięcy mieszkać przez większość tygodnia w hotelu i wieczorami wisieć na telefonie, by w ten sposób próbować podtrzymać więź z najbliższymi.

Nieelastyczny dziad

Niektóre są z kolei czysto piłkarskie. W zasadzie od chwili, gdy Bentancur zerwał więzadła w kolanie, było jasne, że Tottenham traci kluczowe połączenie między linią obrony a atakiem. Z kontuzjami i pomundialowym bluesem zmaga się większa liczba szkoleniowców drużyn walczących o czołowe miejsca w tabeli. Ale tutaj, doprawdy, punktów do aktu oskarżenia dla Contego byłoby zdecydowanie więcej niż do mowy obrończej. Tym, co w oglądaniu Tottenhamu wydaje się najbardziej dojmujące, jest przecież patrzenie na drużynę reaktywną, oddającą inicjatywę nawet zespołom z dolnej połówki tabeli (a w pucharach – z niższych lig), przez sporą część meczu ustawioną w dziesięciu za linią piłki. Ze spotkań, przed którymi wiadomo było, że to rywale zastosują podobną strategię i pozwolą „grać” Tottenhamowi, zachowałem najgorsze wspomnienia. Gdyby nie trener od stałych fragmentów Gianni Vio i gdyby nie fakt, że przynajmniej przynajmniej po rogach drużyna zaczęła strzelać gole, byłoby jeszcze gorzej.

Fakty są więc takie, że ów „seryjny zwycięzca” Antonio Conte w kwestiach taktycznych okazał się, excusez le mot, nieelastycznym dziadem w stylu José Mourinho. Niemającym w zasadzie planu „B”. Niechętnym do dokonywania zmian w trakcie spotkań i zbyt późno reagującym na zmiany dokonywane przez trenerów rywali. Sztywno trzymającym się ustalonej hierarchii w drużynie, a w związku z tym niedającym szans zawodnikom z zaplecza nawet kiedy liderzy oddychali rękawami. Jedna z prawd o tym sezonie Tottenhamu jest przecież i taka, że każdy trener drużyny przeciwnej doskonale wiedział, czego się spodziewać po piłkarzach Contego – i gdzie (np. w środku pola, w którym niemal zawsze biegało dwóch tylko zawodników) znaleźć sobie przewagę. Kiedy mówimy o świetnie opłacanych profesjonalistach: wysokość kontraktu Conte w zestawieniu z jakością proponowanego przezeń futbolu woła o pomstę do nieba równie mocno jak frajerstwo, z którym jego piłkarze dali się wyrzucić z Pucharu Anglii Sheffield United, z Ligi Mistrzów Milanowi, a wczoraj wypuścili dwubramkowe prowadzenie w meczu z drużyną, w której na środku obrony grało dwóch rezerwowych. 

Kwestia DNA

Oczywiście wszystko to, co do tej pory napisałem, służy jedynie do skomplikowania namalowanego przez Włocha obrazu – nie do całkowitego jego przemalowania. Zapewne: trzon zawodników tej drużyny zbyt długo tkwił w strefie komfortu – taki Davinson Sanchez np. przetrwał rządy Pochettino, Mourinho i Nuno Espirito Santo, a teraz przetrwa i Contego. Zapewne: brakuje w niej takich piłkarzy, którzy bez walki o najwyższe cele dosłownie żyć nie potrafią. Być może są tacy, którzy już się nasycili – jak np. Lloris, Romero czy Perisić w reprezentacjach swoich krajów lub w poprzednich klubach. Być może są tacy jak Son czy Dier, którzy po prostu osiągnęli już szczyt swoich możliwości. Być może istnieje coś takiego jak klubowe DNA, ale nie to związane z piękną, ofensywną, pełną odwagi grą, ale to z którym wiąże się złośliwy przymiotnik „spursy”. Być może mający swoje kłopoty z włoskim prawem dyrektor Fabio Paratici nie zdąży już przebudować drużyny nie tyle pod kątem umiejętności technicznych, co profilu psychologicznego.

Z pewnością budujący stadion i dbający o komercyjny rozwój klubu Daniel Levy prześlepił moment, w którym będąca u szczytu swojego rozwojowego cyklu drużyna Mauricio Pochettino nie została umiejętnie wzmocniona. Z pewnością kolejne nominacje trenerskie były krokiem wstecz. Z pewnością zadłużenie związane z budową stadionu (i straty spowodowane pandemicznym dołem), a w związku z tym budżet krojony pod zyski z gry w europejskich pucharach, nie sprzyjały dalszemu cierpliwemu budowaniu, choćby i przez zbyt chyba pospiesznie zwolnionego Argentyńczyka. Z pewnością mający ograniczony budżet na zakup piłkarzy klub popełnił kosztowne pomyłki transferowe. Sprowadzani za rekordowe sumy Ndombele czy Lo Celso to przykłady najlepsze, choć nie sposób nie zauważyć, że ten drugi miewał znakomite momenty w Villareal i reprezentacji, więc rodzi się tu także pytanie o to, czy poszczególni trenerzy Tottenhamu wiedzieli, jak najlepiej go wykorzystać?

Co teraz

Nie mam szczególnych powodów, by bronić Daniela Levy’ego przed Antonio Conte. Choć nie przypuszczam, by Włoch nie wiedział, na jaką pracę się pisze. O tym, ile może pieniędzy może dostać na wzmocnienia i że nie będą to ekstrawagancje na miarę szejków czy Todda Boehly’ego, prezes powiedział mu z pewnością. W lepszych momentach tej współpracy trener otwarcie to zresztą przyznawał. Generalnie jednak uważam wczorajszą tyradę nie za próbę potrząśnięcia piłkarzami (coś podobnego zrobił rok temu po porażce z Burnley, która przyszła bezpośrednio po zwycięstwie nad Manchesterem City) i wymuszenia zmiany całej klubowej kultury, tylko za próbę narcystycznego zrzucenia z siebie odpowiedzialności i wymuszenia na prezesie wyrzucenia go z pracy, w której od dawna nie chce być.

O tym, kto może zastąpić Antonio Conte – czyniący pokój i kochany przez kibiców Pochettino, skrojony pod szybki powrót na właściwą ścieżkę w oparciu o bieżący skład Tuchel, czy mający równie imponujące co Niemiec osiągnięcia, ale chyba niezdolny do narzucenia ulubionego stylu gry temu akurat personelowi Luis Enrique – będzie jeszcze czas napisać, zwłaszcza że przerwa na reprezentację to idealny czas na zmiany. Na razie więc tylko: ciao, Antonio, grazie, Antonio, ale naprawdę: é ora, Antonio.

Drużyna Harry’ego Kane’a

Football, bloody hell: najpierw przegrać na własnym boisku z Southamptonem i Wolves – przegrać, dodajmy, raczej bezdyskusyjnie, zważywszy na fantastyczny pressing gości w pierwszym meczu i prezenty Llorisa w drugim spotkaniu – a potem wygrać na wyjeździe z Manchesterem City. Wygrać z Manchesterem CIty, i to wygrać w sposób i w okolicznościach tak kompletnie do Tottenhamu niepasujących, że wciąż wydaje mi się to trudne do uwierzenia. Już nawet zostawiając na boku wszystkie okoliczności pozasportowe, to znaczy trwające pół tygodnia zamieszanie wokół wywiadu Antonio Conte dla Sky Italia i jego co najmniej niejasnych wypowiedzi na temat styczniowego okienka, pozbywania się ważnych zawodników, kupowania niegotowych piłkarzy czy szans na pierwszą czwórkę – mówimy przecież o meczu, w którym powodów, by złożyć broń, było aż nadto.

Mówimy przecież o meczu z mistrzem kraju, najlepszą drużyną ligi, a może nawet kontynentu. Mówimy o meczu, w którym Tottenham objął wprawdzie prowadzenie już w czwartej minucie, ale jeszcze przed przerwą dał sobie strzelić bramkę – i to w niegroźnej stosunkowo sytuacji, po kolejnym niestety błędzie lidera i kapitana drużyny Hugo Llorisa, który wypuścił przed siebie piłkę proszącą się o chwyt, czym umożliwił strzał Gundogana. Mówimy o meczu, w którym po tym, jak Tottenham znów zdołał wyjść na prowadzenie, Ederson obronił uderzenie Kane’a, mogące dać gościom dwubramkową przewagę. Mówimy o meczu, w którym Kane trafił kolejny raz do siatki, ale jego gola na 3:1 unieważnił VAR, bo przy świetnym przerzucie Daviesa do Kulusevskiego Szwed był jednak na spalonym. Mówimy o meczu, w którym w doliczonym już czasie gry po ręce Romero i kolejnej interwencji VAR gospodarze dostali karnego i doprowadzili do wyrównania. Doprawdy, podnieść się po tym wszystkim po raz kolejny, wyprowadzić jeszcze jeden atak, zdobyć bramkę w 97. minucie, a potem wytrzymać kolejne minuty, doliczone przez Anthony’ego Taylora do doliczonego czasu gry – wszystko to wydaje się tak nie pasować do naszej wiedzy o tej drużynie, że może naprawdę, ale to naprawdę, tfu, tfu, splunąć przez lewe ramię, zaczyna się w niej i z nią dziać coś nowego?

To, co się wydarzyło przed miesiącem w Leicester to były w gruncie rzeczy dwie szalone minuty, pozwalające, owszem, konstruować nowe narracje i szukać momentu założycielskiego drużyny Antonio Conte, ale nieoddające przecież całej prawdy o przebiegu meczu. Tutaj, upieram się, było coś jeszcze niż walka do końca. Był przygotowany i konsekwentnie realizowany plan, był sposób na przeszkodzenie Manchesterowi City w rozwinięciu skrzydeł i na wyprowadzenie własnych ataków. Była konsekwencja w realizacji przedmeczowych założeń. Było mnóstwo pracy, włożonej przez całą drużynę w grę defensywną (Son asekurujący Sessegnona, Kulusevski wspierający Emersona – i Koreańczyka, i Szweda słusznie komplementować się będzie za gole i udział przy golach, ale także przed własną bramką zostawili mnóstwo serca). Jeśli były też błędy, na które nieraz się zżymałem (np. kiedy wystraszony Sessegnon nieprzekonująco próbował szarżować lewą stroną i bardzo szybko gubił piłkę, albo kiedy Bentancur tracił piłkę na własnej połowie), to przecież błyskawicznie naprawiane przez któregoś z kolegów.

Oczywiście, oczywiście. W końcu, po tylu miesiącach, obrona Tottenhamu wyszła w ustawieniu, o którym Conte mówił od początku – z Romero po prawej, Daviesem po lewej i organizującym ich pracę Dierem pośrodku. Oczywiście, zwłaszcza Romero był w tej trójce znakomity i nawet to, że dał City karnego, nie jest w stanie zmienić mojej opinii. Oczywiście, nie brakowało chwil, w których Tottenham grał na czas. Oczywiście, wszystkie przerwy w grze, zwłaszcza w pierwszej połowie, wybijały gospodarzy z uderzenia i odbierały ich akcjom płynności, do której tak bardzo nas przyzwyczaili. Oczywiście, w przypadku Dejana Kulusevskiego można mówić o elemencie zaskoczenia, bo ani ostatnimi czasy w Juventusie, ani w pierwszych epizodach na boiskach Premier League nie zapowiadał aż takiej skuteczności i precyzji. Pal jednak licho te wszystkie zastrzeżenia: jak to często bywa w przypadku Manchesteru City gigantyczna przewaga piłkarzy Pepa Guardioli w posiadaniu piłki nie przekładała się na arcyklarowne sytuacje, natomiast jeśli chodzi o głęboko cofnięty Tottenham, to zmysł tej drużyny w wynalezieniu sobie wolnej przestrzeni podczas ataków, tempo, z jakim potrafiła ona wyjść spod własnej bramki – bynajmniej nie tylko dzięki szybkości nóg, ale przede wszystkim dzięki otwierającym podaniom i umiejętności znalezienia sobie wolnej przestrzeni przez wychodzących piłkarzy – doprawdy zasługiwał na najwyższe noty.

Choć kiedy o najwyższych notach mówimy, trudno nie poświęcić osobnego akapitu Harry’emu Kane’owi. Antonio Conte mówił od początku, gdzie widzi kapitana reprezentacji Anglii – a wcześniejsze sukcesy Włocha w pracy z innymi środkowymi napastnikami zapowiadały, że w trakcie kolejnych spotkań Kane będzie nie tylko dochodził do pozycji strzeleckich, ale także zdobywał swoje bramki. Ale w jego występie było przecież coś więcej niż popis króla pola karnego, klasycznej „dziewiątki”. To Kane w czwartej minucie dostrzegł wybiegającego za plecy wysoko ustawionej linii obrony gospodarzy Sona i obsłużył go idealnym podaniem, po którym ten zgrał do Kulusevskiego. To on podobnych zagrań – takich, które przystoją bardziej „dziesiątce” niż „dziewiątce” – miał jeszcze kilka. To on wygrywał pojedynki z rywalami, dawał oddech obrońcom, uruchamiał podaniami wychodzących kolegów – ale przede wszystkim to on wpadał w pole karne i przy każdej możliwej okazji strzelał celnie. Jasne: nie wykluczam, że przemawia przeze mnie emocja chwili, ale doprawdy nie wiem, czy nie był to jego najlepszy, czytaj: najbardziej kompletny występ w koszulce Tottenhamu. Oby tak dalej, zwłaszcza że Conte mówi, iż Anglik wciąż jeszcze ma co poprawiać.

Ale to zdecydowanie nie był „one man show” – i w tym sensie Pepowi Guardioli kolejny raz odbija się czkawką fraza o „drużynie Harry’ego Kane’a”. I to zdecydowanie nie była tylko strategia na parkowanie autobusu. Weźmy drugiego gola Tottenhamu, który przecież zaczął się od rozegrania piłki przed własną bramką przez Llorisa, a w wymianie podań przed asystą Sona uczestniczyli również Sessegnon i Kane. Weźmy akcję z 64. minuty, po której strzał Kane’a zatrzymał bramkarz gospodarzy: również rozpoczętą na własnej połowie, dzięki odbiorowi Romero, błyskawicznym odegraniu Bentancura do Sona, klepki Koreańczyka z Kane’em, odegraniu Anglika znów do Bentancura, który wypuścił po skrzydle Sessegnona, żeby Urugwajczyk i Koreańczyk mogli zagrać kolejne podania. Weźmy także trzeciego gola, kiedy również przed przyspieszeniem i asystą Kulusevskiego udało się wymienić kilka podań. Weźmy w końcu opisaną tu już wcześniej pierwszą bramkę – każda z tych akcji była efektem pomysłu, który narodził się i został wycyzelowany w ośrodku treningowym. W strategii Tottenhamu kluczowe były momenty, w których udawało się przejąć piłkę; goście nie bronili się, by tego meczu nie przegrać, ale by przerwać atak rywala i wyprowadzić swój.

Uwielbiam to. Uwielbiam znów widzieć potencjał rozwoju drużyny i doceniać postęp poszczególnych zawodników – nawet najsłabsze dzisiaj ogniwa, czyli obaj wahadłowi, rośli z każdą chwilą i z pewnością fakt, że Ryan Sessegnon rozegrał w końcu 90 minut w zwycięskim meczu na takim stadionie może oznaczać dla niego nowe otwarcie. Uwielbiam słuchać, jak w pomeczowych wywiadach trener naciska właściwe guziki: mówi o tym, że bardzo lubi pracować z tą grupą piłkarzy, że to jedni z najlepszych, z którymi miał do czynienia w całej swojej karierze, i że jego ambicją jest zrobienie z każdego z nich po kolei lepszego zawodnika. No i że, oczywiście, ten świetny mecz na niewiele się przyda, jeśli teraz Tottenhamowi powinie się noga podczas wyjazdów do Burnley i Leeds.

Puenta będzie banalnie oczywista. Zanim parę miesięcy temu prezes Daniel Levy jakimś cudem zdołał zatrudnić jednego z najlepszych trenerów świata, wydawało się, że ten klub czeka kolejny sezon w środku tabeli, a na zakończenie – odejście jego talizmanu i ikony, czyli Harry’ego Kane’a właśnie. Dziś drużyna odżyła, bije się o pierwszą czwórkę, talizman ponoć nie wyklucza przedłużenia kontraktu, pod jednym wszakże warunkiem – że jego włoski szkoleniowiec dostanie latem naprawdę porządne wsparcie na rynku transferowym. Znów masz złoty róg, Daniel. Nie zepsuj tego.

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.

Idę do Kanossy

Nawet w życiu cesarzy zdarzają się takie chwile, że muszą przywdziać worek pokutny i uklęknąć na śniegu – pocieszam się teraz, przystępując do odwoływania różnych gromkich oskarżeń, rzuconych na tym blogu pod adresem ekipy trzymającej dziś władzę nad moim ukochanym klubem. Nie dalej jak w lipcu, po meczu z Sheffield United, sporządziłem przecież prokuratorską mowę przeciwko Jose Mourinho, nie dalej jak we wrześniu, po spotkaniu z Evertonem, rozszerzałem ją na Daniela Levy’ego, a tu proszę: w trzecim tygodniu listopada Tottenham Mourinho i Levy’ego jest na pierwszym miejscu w tabeli. Niemal jedna czwarta sezonu za nami – to już wystarczająco długo, żeby serio wymieniać tę drużynę wśród kandydatów na mistrza kraju, zwłaszcza w tak zwariowanym sezonie, jak obecny, gdzie pandemia skomplikowała plany niejednego zespołu, gdzie brak publiczności pozbawia atutu własnego boiska, gdzie decyzje sędziów zwiększają przypadkowość gry, gdzie Liverpool coraz bardziej chyba zmęczonego pracą w Anglii Jurgena Kloppa zaczęły dopadać kontuzje, gdzie Manchester City Guardioli ewidentnie znalazł się w dołku, a Arsenal Artety czy Chelsea Lamparda wciąż jeszcze pozostają w fazie budowania.

Jose Mourinho nie lubi tego: bycia wymienianym w gronie faworytów. Od zawsze próbuje odgrywać rolę autsajdera, prześladowanego przez możnych tego świata. Nawet w największych i najbogatszych klubach Europy próbował grać tę rolę, wznosząc wokół drużyny mury oblężonej twierdzy i przekonując, że jakieś bliżej nieokreślone ciemne siły sprzyjają rywalom, a o ileż łatwiej jest mu w Tottenhamie, pod względem liczonego w trofeach dorobku faktycznie odstającym od poprzednich miejsc pracy Portugalczyka. Pytany o szanse na tytuł, konsekwentnie je więc umniejsza, mówiąc, że liczy się tylko zwycięstwo w najbliższym meczu, ale w głębi serca wie pewnie już, że po raz kolejny w jego nomadycznej karierze drugi sezon w klubie może być sezonem najlepszym. Sprzyjają mu nie tylko kłopoty rywali i nie tylko bezprecedensowe wsparcie, jakie tego lata dostał na rynku transferowym od ostrożnego zwykle prezesa: sprzyja mu fakt, że piłkarze, z którymi przyszło mu pracować w północnym Londynie, gotowi są naprawdę poświęcić wiele, by wspólnie osiągnąć upragniony sukces.

Pierwszym, co poświęcili, był oczywiście styl gry: proaktywny futbol, jaki grali pod zwolnionym równo rok temu Mauricio Pochettino. Za czasów Mourinho przywiązanie do pressingu i mówienie o narzucaniu rywalom własnych warunków zostało zepchnięte daleko na liście priorytetów, a myślenie o ofensywie ogranicza się do błyskawicznego przejścia z fazy głębokiej zwykle defensywy do zabójczego kontrataku. Owszem: te kilkusekundowe szarże Sona ogląda się z zapartym tchem, owszem: bardzo często kończą je piękne bramki, a wypada też przyznać, że w tym sezonie Tottenham zdobywa ich wyjątkowo dużo, ale pomiędzy nimi są długie minuty przyglądania się, jak kolejni rywale próbują sforsować ustawiony przed bramką Llorisa mur i denerwowanie się, że w końcu im się uda.

Rzecz jednak w tym, że udaje im się coraz rzadziej. W meczu z Manchesterem City Tottenhamowi (nie po raz pierwszy zresztą w historii starć między tymi drużynami) pomógł VAR, generalnie jednak drużyna broniła się ofiarnie i skutecznie, a pierwszą prawdziwie trudną interwencję Lloris musiał wykonać dopiero w 90. minucie. Niby Dierowi i Alderweireldowi brakuje szybkości, ale wczoraj obaj ustawiali się fantastycznie, żaden z zawodników City nie był w stanie przedrzeć się za ich plecy, a gdy raz to się stało, to wślizg Belga, powstrzymującego w pierwszej połowie szarżującego Jesusa, był po prostu znakomity. Patrolujący przestrzeń przed linią obrony Hojbjerg wyrasta w Tottenhamie (mimo konkurencji z Sonem i Kane’em) na piłkarza sezonu, a na pewno jest transferem sezonu, zważywszy na sumę, jaką za niego zapłacono, i porównywanie jego roli z tą, jaką w pierwszej Chelsea Mourinho odgrywał Makelele, nie wydaje się wcale przesadne. Z Manchesterem City bardzo dobrze zagrali też boczni obrońcy, Regulion i Aurier, asekurowani zresztą nieustannie przez Hojbjerga i Sissoko. Mogli sobie piłkarze gości dośrodkować aż 19 razy – nic z tego nie wynikało, a fakt, że sfrustrowany brakiem przestrzeni de Bruyne coraz częściej uderzał z dystansu również mówi wiele o wytrzymałości rygla zasuniętego przez graczy Mourinho. Na 22 strzały City aż 17 było niecelnych.

To jest oczywiście osobny – i przykry dla wielbicieli Pepa Guardioli, który w najlepszych latach pracy z Barceloną i Bayernem zdawał się wymyślać piłkę na nowo – wątek, ale w dzisiejszych czasach coraz łatwiej gra się przeciwko jego drużynie. Trochę jak w ostatnich miesiącach pracy Pochettino w Tottenhamie: jej pressing nie jest już tak intensywny, jej napastnicy nie tak groźni w polu karnym rywali, a wymiana podań z dala od stref dla rywali MC wrażliwych może i cieszy oko, ale częściej jednak usypia: kibiców, bo nie przeciwnika, świadomego, że przy pierwszym błędzie będzie mógł wyprowadzić kontrę, przeciwko której City zdoła się obronić.

Zobaczmy zresztą pierwszą bramkę Tottenhamu. Na to, że Ndombele potrafi przenieść grę z obrony do ataku zarówno dryblingiem, jak celnym podaniem, można już było się przygotować, podobnie jak na to, że Francuz świetnie radzi sobie naciskany – ale tym razem nawet o naciskaniu nie było mowy, kiedy zagrywał piłkę do wbiegającego za plecy obrońców Sona. O tym, że Son czy Bergwijn będą atakować przestrzeń przed bramką, a Kane raczej cofnie się głębiej, wyciągając za sobą stoperów i czekając na okazję do wypuszczenia w bój kolegów (zrobił to w drugiej połowie przy akcji Sona i asystując przy golu Lo Celso), również było wiadomo: ale kiedy Ndombele podawał piłkę Koreańczykowi, obrońcy City robili właśnie krok czy dwa w kierunku Anglika i zostawiali strzelcowi bramki dodatkowy metr. Wszystko tu było przewidywalne i jasne, wszystko było – z perspektywy Manchesteru City – do uniknięcia.

Wszystko to już widzieliśmy tyle razy. Może poza jednym: że najlepszy na boisku Harry Kane, środkowy napastnik, który ani razu nie strzelił na bramkę Edersona (trafienia ze spalonego, po jednej z firmowych kontr Tottenhamu i podaniu Sona, nie liczę), za to fenomenalnie obsługiwał kolegów, walczył o piłkę, zastawiał się, pozwalał się faulować (mój ulubiony moment meczu to okres między 87. i 88. minutą, kiedy gospodarze dwukrotnie zmusili gości do nieprzepisowego przerwania akcji, co przyniosło im żółte kartki, a Tottenhamowi: zarobionych kilkadziesiąt sekund) i sam faulował, kiedy było trzeba; ten Harry Kane z sezonu 2020/21 jest nowym Harrym Kane’em. Zasięg jego podań wprawdzie podziwialiśmy już w poprzednich latach, ale miały zwykle miejsce na wcześniejszych etapach akcji, kiedy Anglik rzucał kilkudziesięciometrową piłkę do biegnącego po skrzydle bocznego obrońcy, ale raczej po to, by samemu wpaść w pole karne i tam czekać na dośrodkowanie. Tym razem coraz częściej jego akcje wykańczają koledzy, a liczba asyst i średnia pozycja na boisku wskazują, że zamiast mówić o dziewiątce w typie Drogby czy Benzemy, powinniśmy raczej używać liczby „dziewięć i pół”. I tę zmianę z pewnością zawdzięczamy Jose Mourinho, który zauważywszy skłonność Kane’a do cofania się po piłkę coraz głębiej i głębiej, zachęcił jego kolegów, by sami atakowali odważniej, nie czekając, aż lider ofensywy znów zajmie miejsce na środku ataku.

No więc wyrażam niniejszym skruchę, otwarcie przyznając, że ten worek pokutny wcale nie jest aż tak niewygodny. Wygrywanie jest przyjemne. Patrzenie na tabelę Premier League, na listę najlepszych strzelców i najczęściej asystujących, jest przyjemne. Poczucie, że piłkarze twojej ukochanej drużyny potrafią podjąć walkę z każdym – nawet jeśli wiarę w siebie dał im niejaki Jose Mario dos Santos Felix Mourinho – jest przyjemne. Wiadomo, że Kanossa nie była ostatnim aktem sporu o inwestyturę, podobnie jak wiadomo, że po drugich sezonach Mourinho przychodzą zwykle trzecie, a po nich z kolei zostaje spalona ziemia, na razie jednak nie muszę zaprzątać sobie tym głowy. Na razie w mojej głowie nieśmiało kiełkuje myśl o jakimś nowym trofeum w mocno przykurzonej klubowej gablocie i o tym, że ten cholerny Portugalczyk może wciąż jeszcze wie, jak się o takie trofeum wystarać.

Raport o stanie niewiary

To jest naprawdę mocne przeżycie, czytać i oglądać w tych dniach komentarze na temat polskiej reprezentacji. Ci sami ludzie, którzy przekonywali nas, że do Rosji jedziemy po medal, ci sami, którzy nasładzali się bliskością z Grześkiem, Wojtkiem, Arkiem, Kubą czy nawet Robertem, albo jeżdżą teraz po polskich piłkarzach jak po łysych kobyłach, albo odwracają się do nich plecami. Zjawisko nie dotyczy wyłącznie świata tabloidów (te mają zresztą swoją aferę – ich zdaniem to skandal, że dzień po przegranym meczu reprezentanci Polski poszli na basen, a Arkadiusz Milik, któremu były piłkarz Kowalczyk życzył w jednym z internetowych shows złamania ręki, dał się sfotografować z uśmiechem na ustach): ekipa tygodnika „Polityka” na przykład, która dopiero co zapowiedziała ustami swojego przyozdobionego reprezentacyjnym szalikiem naczelnego, że będzie wspólnie oglądać mecze naszej grupy, po pierwszej porażce wycofuje się z inicjatywy.

Jasne: Polacy zagrali słabo. Przegrali mecz. Tylko że przecież z perspektywy kibica przegrany mecz to najnormalniejsza rzecz na świecie. Każdy, kto związał swoje serce z jakąś drużyną wie, że nawet jeśli przez jakiś czas idzie jej naprawdę dobrze, to prędzej czy później (nie ukrywajmy: raczej prędzej niż później) przydarzy jej się kryzys. Istota kibicowania polega wtedy na tym, by nadal być z tą drużyną – by piłkarze wciąż czuli wsparcie, a nie mieli graniczące z pewnością poczucie, że za chwilę zostaną wyszydzeni, wyśmiani, obrzuceni błotem.

Istota komentowania piłki, dodajmy, polega na próbie zrozumienia przyczyn porażki, a nie na schlebianiu najniższym instynktom odbiorców.

Od wtorkowego wieczoru usłyszałem kilka prób odpowiedzi na pytanie, co się stało. Niektóre pochodziły z ust trenera, piłkarzy i ludzi z ich zaplecza: zaraz po meczu zarówno Adam Nawałka, jak Robert Lewandowski narzekali na niepodjęcie przez drużynę ryzyka. Z tego, co mówili, wynikało, że problemem nie była zmiana ustawienia, tylko to, że – przynajmniej do końca pierwszej połowy – drużyna wybierała jedynie bezpieczne rozwiązania. Wojciech Szczęsny w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem tłumaczył, że Senegal zmusił reprezentację do ataku pozycyjnego, który Polakom od dawna nie leży. Michał Zachodny zamieniał nasze niedobre wrażenia z tego meczu na liczby (aż 54 proc. podań w poprzek boiska, tylko 13 prób dryblingu – najgorszy wynik od listopada 2014 r., najwięcej podań od Pazdana do Zielińskiego, co pokazuje, jak głęboko musiał się cofać rozgrywający, mikra liczba akcji Lewandowskiego, oznaczająca zamknięcie środkowej strefy przez Senegalczyków, itd., itp.). Nie oni jednak nadawali ton rozmowom na temat tego, co się stało na stadionie Spartaka i co czeka nas w niedzielę.

Pokusa, żeby diagnozować kondycję polskiego społeczeństwa przy pomocy futbolu, jest oczywiście duża – że jest to nie tylko możliwe, ale też uprawnione pokazał choćby Jonathan Wilson pisząc „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli piłkarską historię Argentyny. Pokusie tej uległ także we wrześniu 2013 roku Andrzej Duda, deklarując na Twitterze, że „stan polskiego sportu, zwłaszcza gier zespołowych, jest smutnym odzwierciedleniem stanu polskiego państwa”, co dziś rzecz jasna obraca się przeciw obozowi politycznemu prezydenta RP. Nie będę ukrywał, że i mnie pociąga przyjrzenie się polskim neurozom przez pryzmat tego rzucania się od ściany do ściany – najpierw słynnego „pompowania balonika”, a później wdeptywania w ziemię tych, którzy „po raz kolejny nie spełnili oczekiwań”. Czy wszystkie te rojenia o potędze, wraz z ich późniejszym odreagowywaniem, nie są świadectwem jakiegoś gigantycznego braku pewności siebie? Tego, że tak naprawdę nie wierzymy ani w reprezentację Polski, ani w samych siebie?

Nie śledzę polskiej reprezentacji z tak bliska, jak robi to wielu moich kolegów, autorów licznych książek i niezliczonych tekstów na jej temat. To na podstawie tych książek i tekstów, a przede wszystkim na podstawie przebiegu eliminacji do tego i poprzedniego turnieju, oraz samych mistrzostw Europy we Francji, wyrobiłem sobie nienajgorszą opinię na temat tworzącego drużynę Nawałki „pokolenia Erasmusa” czy „pokolenia >>chcę więcej<<” – choć jako człowiek raczej niedzisiejszy miałem także przez cały czas, i mam nadal, wątpliwości związane ze sposobem obecności tego pokolenia w mediach społecznościowych; po porażce z Senegalem przydałby się tu chyba reset, a nie (jak to robił np. Sławomir Peszko) wchodzenie w internetowe polemiki. Nie uważałem ich za kandydatów do medalu, nie zachwycałem się wysokim miejscem w rankingach, ale przecież nie zakładałem (i wciąż nie zakładam), że w Rosji będziemy obserwować kolejną z polskich katastrof. Dlatego najważniejsze pytanie, jakie dziś sobie zadaję, brzmi: dlaczego to „pokolenie >>chcę więcej<<” wydawało się sparaliżowane podczas pierwszego meczu jedynej tak naprawdę imprezy – każdy piłkarz zdaje sobie przecież z tego sprawę – na której można przejść do historii futbolu? I czy można to zmienić?

Moja hipoteza brzmi następująco. Problem nie leży po stronie piłkarzy i trenerów, którzy nie zmienili się w ciągu dziewięćdziesięciu minut z ludzi wybitnych w beznadziejnych patałachów, tylko po naszej stronie. Do uzdrowienia jest toksyczna relacja między kibicami a reprezentacją. Nie może być tak, że wiążemy z tą grupą zawodników wszystkie nasze, niemożliwe do zaspokojenia gdzie indziej fantazje, tylko po to, żeby chcieć spalić ją na stosie przy pierwszym potknięciu.

Innymi słowy: wydaje mi się (zwłaszcza że podobny mechanizm obserwowałem przy okazji kilku ostatnich turniejów reprezentacji Anglii, w której dająca sobie radę w klubach grupa piłkarzy wychodziła na boisko ze strachem w oczach, sparaliżowana tym, co w przypadku niepowodzenia zrobią z nimi media i kibice), że przyczyną tego, iż „nie zadziałały głowy”, było ulokowane gdzieś w tyle tychże głów przekonanie, że jeśli podejmą ryzyko, o które apelował trener, i coś broń Boże pójdzie nie tak, staną się wylęgarnią memów.

Sześć sposobów radzenia sobie z porażką (ekspercki przewodnik)

Możliwych wariantów jest oczywiście dużo więcej. Na przykład: „Poskarż się na sędziego” albo: „Narzekaj na fatalnie ułożony kalendarz rozgrywek”. Lub: „Znajdź kozła ofiarnego we własnej drużynie” (częsty wśród kibiców, szczęśliwie rzadziej stosowany przez trenerów). Pomijam je, bo do wczorajszej porażki Tottenhamu z Manchesterem City stosują się słabo albo wcale – sędzia raczej przymykał oko na nieczyste zagrania gości, przed wyjazdem do MC Tottenham grał dwa mecze u siebie, a Sissoko pojawił się na boisku na ostatnich kilka minut – pamiętaj o nich jednak, bo w końcu ten przewodnik ma mieć również wymiar uniwersalny. Zresztą poniższych punktów wystarczy aż nadto – i nic dziwnego, przez ponad ćwierć wieku kibicowania Tottenhamowi w kwestii radzenia sobie z porażką można było zostać ekspertem.

(piękny Tweet; najpiękniej jest, zanim mecz się zaczyna)

Czytaj dalej

Tottenham i bąbelki

Jeżeli na Nowy Rok nie chcecie wpisu wymęczonego jak zwycięstwo Manchesteru United, nieprzekonującego jak wygrana Arsenalu albo smutnego jak porażka Liverpoolu, pozwólcie mi jeszcze raz zacząć od Tottenhamu. Remis z Evertonem można wprawdzie również opisywać w przywołanych wyżej kategoriach (na upartego można by też twierdzić, że był szczęśliwy jak komplet punktów Manchesteru City), a nastroju przeciętnego kibica z White Hart Lane niby nie sposób porównywać z euforią pierwszego dnia roku 2015, kiedy to piłkarze Mauricio Pochettino z wielkim przytupem ograli Chelsea. Niemniej w rok 2016 wchodzimy z nadzieją bodaj większą niż w poprzedni. Czytaj dalej

Uwaga, „Futbol jest okrutny” się przeprowadza

To był dobry mecz, żeby rozpoczynać nim blogowanie na nowej platformie. „Tygodnik Powszechny”, po piętnastoletniej współpracy z Onetem, jest internetowo na swoim – a „Futbol jest okrutny” jest na „Tygodniku”. Od dziś zapraszam więc na http://okonski.blog.tygodnikpowszechny.pl/ (dodajcie do ulubionych; archiwa z poprzednimi wpisami zostaną zmigrowane w najbliższym czasie), gdzie czeka już na Was cieplutki wpis o dzisiejszych cudach na White Hart Lane.bloglogo