Archiwum kategorii: League Cup

Nasza wiara niezachwiana

Najgorsze w kibicowaniu jest to, że się wierzy. Zawsze i bez względu na okoliczności. Żeby nie wiem, jak przekonujące argumenty podpowiadał rozum, żeby nie wiem, jak bogate było doświadczenie – wierzy się i tyle. Pamięta się wszystkie porażki i klęski – wierzy się. Pamięta się wszystkie zwariowane okoliczności ostatnich dni, zwolnienie trenera, który (cokolwiek mówić o preferowanym przezeń stylu gry) potrafił z Guardiolą wygrywać nawet w tym sezonie oraz postawienie na jego miejscu żółtodzioba, który kariery trenerskiej w zasadzie jeszcze nie zaczął, a z niejednym grającym dziś zawodnikiem przegrywał parę lat temu rywalizację o miejsce w składzie – wierzy się tym bardziej. Pamięta się o kontuzji Harry’ego Kane’a i o tym, że nawet w piątek nie trenował jeszcze z drużyną – wierzy się mimo wszystko. Przychodzi taki ranek, jak dzisiejszy, i przynosi ze sobą prawdziwą goń myślową z rozmaitymi szczęśliwymi scenariuszami. Że natchnieni zmianą trenera, że ostatnia szarża Bale’a, że Dele wszystkim pokaże, na co go stać, że błąd obrońców City naciskanych przez Sona i Lucasa (prawie się udało Mourze, który raz czy drugi odebrał piłkę przeciwnikom i wystartował do kontry), że kontra właśnie albo stały fragment, a w końcu, że rok bieżący kończy się na cyfrę jeden, do tej pory zaś, jak Tottenham wygrywał jakieś puchary, to zwykle działo się to właśnie w takim roku… Głowa pracuje nieustannie, a żeby zająć czymś ręce trzeba ugotować obiad z trzech dań albo wyszlifować stare palety, z których robi się mebel do ogródka, i kiedy mecz się zaczyna, to już nie tylko się wierzy, ale nawet zaczyna się mieć coś w rodzaju pewności.

Tak, ten dziwny rodzaj pewności jest jeszcze gorszy niż wiara. Ogląda się finał Pucharu Ligi, widzi się miażdżącą różnicę klas między obiema drużynami, widzi się łatwość, z jaką City rozgrywa swoje akcje, uciekającego lewą stroną Sterlinga, czarującego po prawej Mahreza czy biegającego w środku Fodena, widzi się te wszystkie podania de Bruyne i Gundogana albo to, jak świetnie ustawia się Fernandinho oraz ile dają wejścia Cancelo z lewej obrony do środka, i jest się na to kompletnie odporny, ba: im dłużej to trwa, im więcej szans marnują piłkarze Manchesteru City, im bardziej bohatersko blokują ich strzały Dier z najlepszym chyba na boisku Alderweireldem albo im częściej broni Lloris, tym więcej ma się tego kompletnie irracjonalnego poczucia, że właśnie dzisiaj się uda. Minuty płyną i zamieniają się w kwadranse (zaiste dopiero po kwadransie Tottenham jest w stanie pierwszy raz wyjść z własnej połowy), a wynik wciąż wydaje się korzystny, decyzje o wyborze wyjściowej jedenastki – odważne, bo przecież na ławce zostali bohater ze środy Bale i niepodważalny w tym sezonie gracz pierwszego składu Ndombele – wydają się uzasadnione, nawet decyzji o wprowadzeniu na boisko Walijczyka i Sissoko można by bronić, bo skoro w końcówce liczy się na to, że ten pierwszy wyczaruje coś z niczego, to potrzebny jest i ten drugi, by zapewnić nieco więcej wsparcia w defensywie Aurierowi. Na plus Masonowi zalicza się także i to, że mimo pressingu City nakazuje swoim tymczasowym podwładnym rozgrywanie piłki od obrony – i że mimo nieobecności Ndombele zdarzają się nawet chwile, kiedy w ten sposób udaje się przeprowadzić piłkę do strefy ataku, a raz czy drugi rywale muszą ratować się faulem (zwłaszcza ratować się faulem musi Laporte, który obejrzał żółtą kartkę jeśli nie przy trzecim, to na pewno przy drugim stanowczo zbyt ostrym wejściu w Lucasa). Oraz to, że młodzian podrywa się z ławki i wdaje się w spór z Guardiolą po jednym ze spięć między piłkarzami na boisku – tak, żeby było jasne, iż jego zawodnicy mogą mieć w nim oparcie i że ewentualny nacisk na sędziego nie będzie efektem jedynie tego worka medali, który domyślnie towarzyszy przy każdym wyjściu na murawę trenerowi Manchesteru City.

No więc wierzy się tak i ma się pewność, że będzie dobrze, aż do osiemdziesiątej minuty, a potem okazuje się, że akurat w tym meczu futbol jest zwyczajnie sprawiedliwy. Serge Aurier, od tylu sezonów tykająca bomba na prawej obronie Tottenhamu, i tym razem fauluje głupio, niepotrzebnie i w wyjątkowo groźnym sektorze boiska. Rywale mają rzut wolny. De Bruyne dośrodkowuje. Laporte, tak, ten faulujący Laporte, wyskakuje w powietrze, gubiąc SIssoko. Manchester City zdobywa bramkę.

Co dzieje się potem w głowie kibica? To zależy, którego. Są tacy, którzy wracają na upatrzone z góry pozycje: mówią, że jednak nie trzeba było zwalniać Portugalczyka przed finałem, skoro także za jego następcy Tottenham został zepchnięty do defensywy. Są tacy, którzy mówią, że widać było u Kane’a zaległości treningowe. Są tacy, którzy wiedzą lepiej: Bale powinien wejść za faktycznie słabego Sona, a nie za Mourę, no i czemu Ndombele, nie zaś Sissoko? Są tacy, którzy mówią, że Tottenham miał swoje szanse, oprócz uderzenia Lo Celso z dystansu także akcję, po której Hojbjerg zbyt mocno zagrywał do Reguliona. Są wreszcie tacy, którzy mówią, że inaczej być nie mogło i cieszą się przy tym, że odzyskali swój Tottenham, bo mają oto zespół prowadzony przez chłopaka z samego serca dzielnicy i klubu, po którym widać było, że naprawdę mu zależy.

Co do mnie, nie odnajduję się do końca w żadnej z tych ról – no, może ta ostatnia jest mi stosunkowo najbliższa. Niby wciąż trochę się dziwię, że jestem kibicem Tottenhamu, ale wiem już, że za późno, by myśleć o zmianie tej sytuacji. Po cichu powiem wam nawet i to, że zastanawiam się, co będzie w trakcie pięciu ostatnich kolejek ligowych, a zwłaszcza po sezonie. Innymi słowy: znowu zaczynam wierzyć. Może to wcale nie jest najgorsza rzecz w tym całym kibicowaniu.

Czyż nie dobija się koni?

Spróbujmy najpierw uporządkować fakty. Jest 23 grudnia, mamy 52. minutę i 21. sekundę ćwierćfinału Pucharu Ligi. Tottenham prowadzi ze Stoke 0:1 na zimnym i wietrznym, a w dodatku jeszcze deszczowym stadionie nazywanym niegdyś Britannia, obecnie zaś noszącym miano sponsorującej drużynę gospodarzy firmy bukmacherskiej. Znajdujący się przed własnym polem karnym Harry Winks podaje do truchtającego gdzieś w okolicy koła środkowego Dele Alliego, który odgrywa piętą z pierwszej piłki do biegnącego lewą stroną Sona, tak jak robił to dziesiątki razy w dziesiątkach meczów: z jednej strony efektownie, z drugiej przyspieszając grę, tyleż myląc przeciwników, co zachwycając fanów własnej drużyny. Nie patrzy oczywiście w kierunku Koreańczyka, bo na tym polega element tej sztuki: jeśli podanie trafi do adresata, jeśli od niego rozpocznie się akcja dająca kolejną bramkę Tottenhamu, będzie to ozdoba każdego pomeczowego skrótu, podobnie jak kilka innych zagrań Alliego w tym spotkaniu, na przykład podwójna siatka założona graczom Stoke w pierwszej połowie. Tym razem wprawdzie się nie udaje – rywale przejmują piłkę, ale nie wydaje się, by mogło to mieć jakiekolwiek konsekwencje dla drużyny z północnego Londynu. Jest 52. minuta i 23. sekunda: zawodnik Stoke przecina podanie Alliego, rusza z piłką do środka, gdzie Dele próbuje go powstrzymać, a po rykoszecie i próbie pressingu Sona futbolówka wraca na połowę Stoke, naciskany obrońca gospodarzy podaje do bramkarza (jest 52. minuta i 31. sekunda), który przyjmuje ją, rozgląda się i trzy sekundy później wykopuje w kierunku prawego skrzydła (dopiero od tego momentu akcję pokazują w pomeczowych analizach). Obrońcy Tottenhamu są ustawieni wysoko, ale od straty Alliego minęło już dziewięć sekund, piłka wciąż jest w strefie środkowej, a za jej linią znajduje się – prócz Llorisa – sześciu jeszcze zawodników gości. Boiskowe wydarzenia przyspieszają: akcja Stoke rozwija się prawą stroną, okazję do jej przerwania ma Dier, jednak daje się wyprzedzić, potem minimalnie spóźnia się Davies, potem znów Dier, a w końcu strzelec bramki dla Stoke Thompson ucieka Doherty’emu i wykorzystuje dośrodkowanie Browna. Od momentu, w którym Dele Alli próbował zgrania z klepki do Sona, minęły dwadzieścia cztery sekundy i doprawdy: wydaje się, że akurat jego nie sposób obciążyć winą za to, że Tottenham przestał w tym meczu prowadzić.

José Mourinho jest jednak odmiennego zdania. Bardzo szybko zdejmuje Anglika z boiska, a na pomeczowej konferencji przyznaje, że był na niego wściekły. Mówi, że piłkarz, który gra na tej pozycji co on, ma kreować grę własnej drużyny, a nie być przyczyną jej problemów, słowem: po nazwisku wskazuje winnego przejściowych (bo ostatecznie Tottenham wygrywa 1:3) kłopotów z awansem do półfinału. Ocenia Alliego ostrzej i surowiej niż Auriera, który w meczu z Leicester dał rywalom karnego, ostrzej i surowiej niż Llorisa, którego błąd w meczu z Crystal Palace przyniósł przeciwnikom wyrównanie, ostrzej i surowiej niż Diera i Daviesa, których niecelne podania i straty na własnej połowie wywoływały zamieszanie w szykach Tottenhamu podczas niejednego meczu tego sezonu.

Przyznam, że przecierałem oczy ze zdumienia, czytając relację z konferencji Mourinho. Niebanalne próby podań Alliego i jego gra bez piłki za plecami Harry’ego Kane’a były w pierwszej połowie przyczyną największych problemów Stoke, a po jego strzałach bramkarz gospodarzy miał najwięcej roboty. Zakładanie siatek rywalom, szybkie piruety i zwody, ale przede wszystkim zagrania z pierwszej piłki w sytuacji, gdy Tottenham ma coraz większe problemy ze sforsowaniem obrony zespołów świadomych, że jego największym atutem jest szybka kontra i nieskorych w związku z tym do jakiegoś przesadnego szturmowania bramki Llorisa, są bezcennym składnikiem ofensywnego arsenału drużyny, zwłaszcza jeśli inny nieschematyczny zawodnik środka pola, Tanguy Ndombele, akurat odpoczywa (w meczu z Leicester np., po kontuzji Lo Celso, prosiło się o wprowadzenie z ławki kogoś takiego jak Alli, cóż, skoro José Mourinho nie znalazł dla niego miejsca w aż dwudziestoosobowej kadrze na to spotkanie). Wydawałoby się, że każdy trener mający z takim zawodnikiem do czynienia, będzie raczej zachęcał go, by mógł w pełni wyrazić się na boisku, i będzie brał pod uwagę także fakt, że skoro dostaje szansę tak rzadko (to był dopiero piąty start Delego w sezonie, dwa razy zmieniono go już w przerwie), ma prawo nie czuć piłki tak idealnie jak zawodnicy grający od miesięcy w rytmie czwartek-niedziela.

Kariera 24-letniego Dele Alliego nie jest, jak pokazuje metryka, przesadnie długa, ale na swoje dwa tytuły młodego piłkarza roku i trzykrotny wybór do jedenastki roku Premier League pracował właśnie w ten sposób: zagraniami, które można uznać za przejaw bezczelności czy cwaniactwa, ale będącymi raczej świadectwem niedającej się okiełznać odwagi, żywiołowego instynktu, sprawiającego, że jego poprzedni trener Mauricio Pochettino porównywał go z dzikim koniem, a sir Alex Ferguson namawiał swoich kolejnych następców w Manchesterze United (z Mourinho włącznie), by ściągnęli młodzieńca na Old Trafford. Dele miał zaledwie 17 lat i dopiero co przyszedł z trzecioligowego MK Dons, kiedy w przedsezonowym sparingu z Realem Madryt założył siatkę samemu Modriciowi, później strzelał fenomenalne bramki nie tylko w najważniejszych meczach Tottenhamu w angielskiej ekstraklasie i w Lidze Mistrzów, ale także w reprezentacji Anglii, od debiutu na Stade de France po ćwierćfinał mundialu w Rosji. Zgraniem podobnym do tego, które nie trafiło do Sona podczas meczu ze Stoke, popisał się także w ostatniej minucie pamiętnego półfinału Champions League z Ajaxem – wtedy piłka trafiła do Lucasa Moury, który zdobył najważniejszą bramkę w najnowszej historii Tottenhamu. Wydawałoby się oczywiste, że nie wszystkie próby tego typu kończą się powodzeniem, ale zadaniem szkoleniowca jest spowodować, by piłkarz, który potrafi je podjąć, czuł, że może sobie na to pozwolić.

Jasne: kiedy José Mourinho zostawał jego trenerem, Alli był kompletnie bez formy, ale to samo można powiedzieć o większości jego kolegów z Tottenhamu. I można się zastanawiać, czy – zwłaszcza w tym sezonie – dostał wystarczająco wiele szans, by tę formę odbudować. W meczu ze Stoke z pewnością nie zawiódł, ba: należał do wyróżniających się graczy gości. Z pewnością też nie zawalił bramki. Dlaczego zatem Mourinho postanowił publicznie go skrytykować? Czy możemy uznać, że to tylko taki sposób na motywowanie Anglika, owszem: konfrontacyjny, ale przecież w stylu charakterystycznym dla Portugalczyka, który już po przyjściu do Tottenhamu na pierwszym treningu trącił Alliego w pierś, pytając: „Czy jesteś Dele, czy jego brat?” i dodając po usłyszeniu odpowiedzi: „No to graj jak Dele”.

Otóż w meczu ze Stoke Dele próbował grać jak Dele. I późniejszy atak Mourinho więcej miał do czynienia z mroczną stroną natury szkoleniowca niż z rzekomą odpowiedzialnością piłkarza za stratę gola. Jakoś tak się dzieje w trakcie pracy Portugalczyka w kolejnych klubach, że wśród zawodników, których mu powierzono, pojawiają się czarne owce. W Madrycie pierwszą ofiarą był niekryjący wątpliwości wobec niektórych zachowań trenera Casillas, ale piłkarzy, których Mourinho oskarżał o mniej lub bardziej wydumane błędy, psucie atmosfery, utrudnianie mu pracy itd., było więcej. Podczas drugiego pobytu w Chelsea często krytykował jednego z najlepszych w drużynie Hazarda, a w końcu o zdradę oskarżał już większość piłkarzy. O tym, co słyszał od niego w Manchesterze Luke Shaw szkoda gadać, a tu również Anglik nie był jedyny i refren, w którym winę za nienajlepsze wyniki ponosił nie szkoleniowiec, tylko niesłuchający jego poleceń zawodnicy, powtarzał się w ustach Mourinho z niepokojącą regularnością.

Na razie towarzyszymy drugiemu sezonowi jego pracy w Tottenhamie – w drugim sezonie szkoleniowiec ten zwykł wygrywać ze swoimi drużynami jakieś trofeum i także teraz wydaje się, że jest na dobrej drodze. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jego droga do sukcesu wiąże się również ze złożeniem w ofierze samopoczucia i formy któregoś z Bogu ducha winnych zawodników. Prezes Tottenhamu Daniel Levy, jak widzieliśmy w serialu Amazonu „All or Nothing”, wpatrzony jest w portugalskiego szkoleniowca jak w obraz, ale powinien jednak zaniepokoić się faktem, że rynkowa wartość Dele Alliego – dwa-trzy lata temu ocierająca się pewnie o sto milionów funtów – leci w ostatnich miesiącach na łeb na szyję. Już nie mówię o tym, że z czysto piłkarskiego punktu widzenia walcząca na czterech frontach drużyna potrzebuje jak najszerszej kadry zmotywowanych piłkarzy, nawet jeśli wiem, że Mourinho zawsze wolał stawiać na wąską grupę kluczowych zawodników.

O „dzikim koniu” od dawna nie ma już mowy – nie tylko dlatego, że Mourinho porównuje (nie pierwszy raz zresztą, bo robił to również w Chelsea, kiedy podkreślał niegotowość drużyny do wzięcia udziału w walce o mistrzostwo kraju) swoich podopiecznych do źrebaków. Nie wiedzieć kiedy Dele Alli, jeden z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia, przez dobrych parę lat porównywany do Gerrarda, Lamparda czy Scholesa, stał się kozłem ofiarnym.

PS Oczywiście nie wykluczam, że w styczniu szykujący się ponoć do podjęcia pracy w PSG Pochettino wybawi Anglika z kłopotów i sprowadzi go do Paryża, ale z punktu widzenia kibica Tottenhamu marne to pocieszenie.

Zwyczajny finał Wyjątkowego

Z punktu widzenia dziennikarza piszącego na szybki dedlajn był to mecz wymarzony: w zasadzie po godzinie gry mógł mieć gotowe sprawozdanie – w dodatku sprawozdanie, które dałoby się sklecić z pokaźnej liczby relacji z wcześniejszych spotkań drużyn prowadzonych przez Jose Mourinho. Właściwie o jedno tylko można się spierać: o to, kto był autorem drugiej bramki dla Chelsea – czy zaliczyć ją Diego Coście, jak zapisano w protokole meczowym, czy uznać, że był to samobój Kyle’a Walkera, jak być może orzeknie w ciągu najbliższych dni panel rozstrzygający w Anglii takie kwestie. O ile zdążyłem zauważyć, piłka po uderzeniu Hiszpana nie szła w bramkę, być może Costa myślał raczej o dośrodkowaniu, słowem: gdyby nie udział obrońcy Tottenhamu, gola by nie było.

Być może zresztą nie byłoby także pierwszego gola, gdyby nie uraz tego samego Walkera odniesiony kilka minut wcześniej. Do momentu kontuzji, po której Anglik przez kilka minut ewidentnie utykał i wydawało się, że nie dotrwa do przerwy, niemal nic nie zakłócało spokoju graczy Tottenhamu (niemal, bo również przed lekkomyślnym faulem Chadliego, po którym padł gol Terry’ego, można było odnieść wrażenie, że faulują zbyt często i zbyt blisko bramki Llorisa), a kiedy prawy obrońca był opatrywany, w szeregi zespołu Mauricio Pochettino wyraźnie wkradł się lęk. Na tym chciałbym jednak zakończyć frazy zaczynające się od „być może” (być może gdyby Eriksen trafił z wolnego nie w poprzeczkę, a kilka centymetrów niżej…, być może gdyby do przerwy było 0:0…, być może gdyby zamiast Chadliego grał Lamela…, być może gdyby nie czwartkowe spotkanie we Florencji…): tak naprawdę zwycięstwo Chelsea było niekwestionowane, a nawet to, że w pierwszej połowie więcej z gry miał Tottenham, wynikało raczej ze strategii, jaką tradycyjnie w meczach o podobną stawkę przyjmuje Jose Mourinho – najpierw zabezpieczenia tyłów, potem czyhania na kontrę lub na stały fragment. Wbrew spektakularnym gestom radości, których nie szczędził nam ani w trakcie, ani po meczu, był to dla Wyjątkowego zwyczajny finał – zakończony zwycięstwem. Czytaj dalej

Książę Danii

Teraz, kiedy zostaliśmy sami, możemy porozmawiać, umiłowany współbracie w cierpieniu, które wiąże się z kibicowaniem Tottenhamowi. Porozmawiać o tym, że czas się powoli żegnać z Eriksenem.

Za jakieś pół roku, niedługo po tym, kiedy kilka kolejek przed końcem sezonu okaże się, że awans do Champions League i tym razem jest nieosiągalny, prezes Levy zapewne zdoła odeprzeć transferowe zakusy któregoś z europejskich gigantów, ale za półtora roku rozstaniemy się z całą pewnością. Pieniądze, jakie za niego zapłaciliśmy Ajaxowi (marne 11 milionów funtów) oczywiście się zwrócą wówczas z nawiązką, kto wie, może prezes wydusi za młodziutkiego wciąż Duńczyka nawet powyżej 50 milionów, ale sumy transferowe nie będą w stanie osłodzić gorzkiego smaku pożegnania z kolejnym po Bale’u piłkarzem, który potrafił w pojedynkę wygrać mecz, albo kolejnym po Modriciu, który poruszał się po boisku z taką swobodą i klasą, często schodząc z lewej strony do środka, kreując dla kolegów kolejne okazje (jest w czołówce najlepszych w Premier League, jeśli idzie o podania kluczowe), i potrafiąc równocześnie pracować w pressingu, walczyć o odbiór i biegać – prawie najwięcej lub najwięcej na boisku (w 16 na 22 spotkania Premier League), i to aż do samego końca. To już czwarty mecz, po spotkaniach z Hull, Swansea i Sunderlandzie, o którym rozstrzyga bramka zdobyta przez niego w końcówce. Czytaj dalej

Siódme niebo

„Ileż to razy, gdy byłem młody i naiwny, opuszczałem jakieś spotkania na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia i zawsze się okazywało, że na tych trzeciorzędnych sparingach działy się rzeczy wstrząsające i niepoczytalne: jakieś monstrualne wyniki, jakieś niebywałe ekscesy, jakieś krwawe porażki stuprocentowych faworytów, jacyś kuwejccy szejkowie na płycie”. To Pilch, notatka zrobiona podczas mundialu w RPA. Pasuje jak ulał do wczorajszego wieczora.

Nie, nie jestem już młody i naiwny, i właśnie dlatego zdarza mi się czasem opuścić jakieś spotkanie na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia. W dodatku nie żałuję, bo przecież gdybym nie opuszczał, nie stworzyłbym w życiu żadnego realnego związku – poza związkiem z innymi piłkomaniakami oczywiście. Trotyl, choroby dzieci, niedopite wino z poniedziałku, usprawiedliwień byłoby aż nadto, ale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Po prostu wstaję przed świtem, czytam hedjalny, oglądam skrót, rozsyłam wici za płytą z całym meczem i próbuję zracjonalizować nieracjonalizowalne.

Racjonalizacja pierwsza: gdyby nie gol Walcotta zdobyty w doliczonym czasie gry jeszcze przed przerwą, comebacku Arsenalu by nie było. Niesamowite, jak w takim momencie wszystko zaczyna się zmieniać: jedni nagle zaczynają tracić grunt pod nogami, inni nieoczekiwanie go odzyskują, a trener-melancholik w szatni rozpala to, co było już ugaszone (spuszczoną głowę fatalnego przez całe spotkanie Koscielnego po samobóju widzieliście, zakładam). Niewykluczone oczywiście, że podobny przebieg wydarzeń miałby miejsce, gdyby Kanonierzy zeszli na przerwę z wynikiem 4:0, a strzelili pierwszą bramkę tuż po wznowieniu gry…

Pisałem dopiero co o meczu Szwecji z Niemcami, nabijając się trochę z książki „Postfutbol” i znalezionej w niej frazy: „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach”. Hm… Arsenal strzelał bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem w 121. i 123. (na 5:6 i 5:7). Jeden mecz i aż pięciokrotna falsyfikacja tez trójki autorów „Postfutbolu”, jeden miesiąc i tych falsyfikacji mamy dużo więcej. Bóg futbolu, którego lubimy w takich sytuacjach przywoływać, upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi sobie z naszych marzeń przez cały mecz. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Dziś Chelsea gra z Manchesterem United, Liverpool ze Swansea, a Norwich z Tottenhamem i jazda bez trzymanki jest równie prawdopodobna jak wczoraj. „W tym sporcie musi chodzić o chwałę, o zdobywanie pucharów, a nie o zadowolenie księgowych z czwartego miejsca i awansu do Ligi Mistrzów” – napisał w „Daily Telegraph” Henry Winter.

Czy w takich sytuacjach możemy i powinniśmy rozmawiać o błędach defensywy? Odpuszczonym kryciu? Pomyłkach młodego bramkarza? A może raczej analizować wołanie „We want our Arsenal back!”, które dochodziło z trybun Madejski Stadium? Dostali Arsenal z powrotem, a może raczej nigdy go nie stracili, w sensie absolutnej nieprzewidywalności tej drużyny. Otóż to: nagle zaczynam rozumieć mój mocno dwuznaczny, jak na kibica Kogutów, flirt z Kanonierami. Przecież to nie jest tak, że powinniśmy ich zestawiać z Barceloną. Już bardziej pasowałoby porównanie z Tottenhamem właśnie. Odkąd z nią żyję, poza nielicznymi wyjątkami, ukochana ma drużyna robi mi właśnie takie rzeczy. Pięknie do przodu, bez głowy z tyłu, prowadziliśmy do przerwy 3:0 z MU czy MC, ale i tak przegraliśmy. Przegrywaliśmy 4:0 z Aston Villą i zremisowaliśmy. Wygrywaliście 4:0 z Newcastle i zremisowaliście. Witajcie, kochani, w północnym Londynie. Wam też przydałyby się darmowe badania serca.

Może dlatego tak lubię teksty i książki o taktyce? Może dlatego tęsknię za ideą piłki nożnej jako nauki ścisłej, w której wszystko jest obmyślone w najdrobniejszych szczegółach przez trenerów-analityków (Gianni Brera powiedział, że idealny mecz powinien się zakończyć wynikiem 0:0…), a poziom koncentracji poszczególnych piłkarzy pozostaje niezmienny, niezależnie od wyniku? Pamiętacie, jak się zżymałem na fakt, że po strzeleniu przez Tottenham trzeciego gola na Old Trafford drużyna nie potrafiła utrzymać piłki choć przez kilkadziesiąt sekund, tylko natychmiast dała sobie strzelić bramkę kontaktową? Niemożliwe, cholera. Są mecze, w których krew uderza do głowy trenerom i piłkarzom do tego stopnia, że ci ostatni rzucają w trybuny swoje koszulki po zakończeniu regulaminowego czasu, nieświadomi, że czeka ich jeszcze dogrywka. Właśnie taki mecz wczoraj odbył się w Pucharze Ligi.

Puchar Ligi… Jeszcze parę lat temu olewany przez większość menedżerów i dalej uznawany za „puchar rezerwowych”, a jednak dostarczający nam niewiarygodnych rozrywek. Nowy sponsor powinien być zachwycony: o szczegóły mniejsza, będziemy ten mecz pamiętać. Nie chciałbym być tylko w skórze Briana McDermotta, którego drużyna w pierwszej połowie wygrywała wszystkie pojedynki jeden na jeden i strzelała piękne bramki (główka Hunta, strzał Leigertwooda…), a i tak przegrała. Jak po czymś takim odbudować morale i pozbierać ekipę do walki o utrzymanie w lidze?

Co do skóry Wengera zaś: niezależnie od wszystkiego, co wydarzyło się potem, wypada zauważyć, że to rzeczywiście było najgorsze 45 minut Arsenalu za jego kadencji, jakby ilustrujące wszystko, co zostało powiedziane podczas i wokół ubiegłotygodniowego dorocznego spotkania akcjonariuszy. Piłkarze bez serc, bez ducha, ruszający się jak muchy w smole i niewidzący siebie nawzajem. Tracone bramki po akcjach prościutkich do zneutralizowania (wiem, miałem niczego nie analizować, ale skoro nie oglądałem na żywo, teraz widzę lepiej). Dośrodkowanie na długi słupek. Nieprecyzyjne wybicie na róg. Nie ta ręka bramkarza i brak kogokolwiek przy strzelcu do zablokowania uderzenia. Jeszcze jedno niezablokowane dośrodkowanie i niepilnowany napastnik. Dziury na skrzydłach, boczni obrońcy bez wsparcia. Człapanie w środku pola. Koszmar.
Koszmar do zapomnienia, wynik nie do zapomnienia. Trener w piekle, ale kibice w siódmym niebie. Już widzę T-shirty fanów Arsenalu z napisem: „Byłem tam, kiedy Chamakh przelobował bramkarza” albo: „Widziałem, jak Arszawin biegał przez 120 minut”. Z najlepszym na boisku Walcottem koszulki bym nie robił, dopóki nie podpisze nowego kontraktu.