Archiwum kategorii: Soul of football

Nie będzie jankes pluł nam w twarz

Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.

Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.

Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.

Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.

Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.

Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.

Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.

Najważniejsze jest życie

Podczas rozgrywanego w Kopenhadze meczu Dania-Finlandia zasłabł na boisku pomocnik gospodarzy Christian Eriksen. Mecz dokończono.

Każde słowo, jakie próbuję napisać, wydaje mi się teraz cytatem. Tytuł wziąłem na pewno od Marka Edelmana, skądinąd wielkiego lekarza i specjalisty od ludzkich serc. Być może zresztą nie ma słów, które można by powiedzieć i napisać po tym, jak się zobaczyło prowadzoną na boisku w Kopenhadze walkę o życie Christiana Eriksena. Nie ma słów, którymi można by w tej chwili oceniać sensowność kontynuowania meczu po tak krótkiej przerwie, jeszcze tego samego wieczora i mimo traumy, jaka stała się udziałem jego uczestników. Nie ma słów, którymi można by teraz analizować ów wznowiony mecz w kategoriach czysto sportowych, abstrahując od zasłabnięcia, które stało się przyczyną przerwy. Nade wszystko: nie ma słów, którymi można by dzisiaj dywagować nad tym, co spowodowało tak poważny kryzys zdrowotny zawodowego sportowca, wydawałoby się: mającego nadzwyczajną opiekę medyczną i od lat sprawiającego wrażenie jednego z najwytrzymalszych, a w czasach, kiedy grał w Tottenhamie, bijącego zwykle rekordy największej liczby przebiegniętych po boisku kilometrów. Nie ma słów, za pomocą których można by spekulować, czy jego organizm był przemęczony, czy może jednak nie, bo przecież podczas ostatnich miesięcy w Mediolanie wcale nie grał tak dużo. Wszystko to wydaje się kompletnie nie na miejscu, niestosowne, nieodpowiedzialne wręcz, bo przecież cóż my wiemy, żeby spekulować nad przyczynami kopenhaskiego dramatu.

Najważniejsze jest życie. I może jeszcze uczucia i emocje tych, dla których to życie jest najbliższe i najcenniejsze. Tych, którzy Christiana Eriksena kochają – to z myślą o nich jego koledzy i przyjaciele z drużyny otoczyli ekipę ratowniczą kordonem, by w chwili tak intymnej nie był podglądany przez kamerzystów i fotoreporterów. To zresztą jedna z lekcji, które chciałbym wynieść z tej dramatycznej historii: lekcję owej instynktownej solidarności, jaką wykazała się drużyna duńska, kompetencji i odwagi Simona Kjaera, który pierwszy rzucił się reanimować kolegę, a potem wraz z Kasparem Schmeichelem popędził uspokajać jego partnerkę. Lekcji solidarności także piłkarzy fińskich i kibiców obu zespołów, wysyłających w świat jednoznaczny sygnał, że są ważniejsze rzeczy niż jakaś tam piłka nożna i zwycięstwo ich ulubieńców. A w ślad za tym może jeszcze lekcję nieoceniania tych, którzy w sytuacji skrajnej nie przerwali transmisji odpowiednio szybko albo próbowali zagadać dramat. Nie byłem w tym studiu, nie wiem, czy bym potrafił. Widziałem zresztą i czytałem wielu dziennikarzy, którzy niemal natychmiast zaczęli w swoich kanałach dzielić się informacjami o tym, jak fachowo udzielać pierwszej pomocy.

Okładka „Przeglądu Sportowego” z 18 kwietnia 2019 r.

Bo najważniejsze jest życie. Wiadomości, które płyną ze sztabu duńskiej federacji mówią, że Christian Eriksen żyje, że mówi i że chciał, by koledzy grali dalej. Jak dobrze. Jakie to jest dobre życie, chciałoby się dodać, jakie spełnione i piękne: i na łonie rodziny, i na boisku. Akurat ja mam mnóstwo sportowych powodów, by być za nie wdzięcznym: jego 226 meczów w Premier League w barwach Tottenhamu, 571 sytuacji wypracowanych kolegom, 62 asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie…), a do tego 51 goli, z czego 23 z dystansu… Ważne bramki w angielskiej ekstraklasie i Lidze Mistrzów, gole z rzutów wolnych (Łukasz Fabiański pamięta jeszcze z czasów Swansea…), odbiory i przechwyty na połowie rywala… Wśród moich najcenniejszych pamiątek kibicowskich jest zresztą okładka „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jest obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów – i na którym tak pięknie się uśmiecha. A po finale Ligi Mistrzów została mi koszulka z numerem 23 i nazwiskiem Eriksen na plecach.

Ale najważniejsze jest życie. Nie kariera, puchary czy sława piłkarza. Nie wspomnienia i pamiątki kibica. Nie medialny cyrk wokół wielkiej futbolowej imprezy. Nie pytania o dalszy ciąg kariery 29-letniego Duńczyka. Nie rozliczenia związane z okolicznościami, w których mecz został dokończony. To jeszcze jedna z lekcji, jaką dziś dostaliśmy – najważniejsza.

Mecz, w którym nikt nie wygra

Dwanaście najbogatszych klubów piłkarskich zapowiedziało powołanie europejskiej superligi, z której nie można spaść – ale w której można świetnie zarobić, pod warunkiem, że jest się jednym z dwunastu. To jeden z największych kryzysów w dziejach futbolu.

Na początku wszyscy mają to samo marzenie. Bardzo często bierze się ono jeszcze z pierwszych lektur dzieciństwa, albo lepiej: z pierwszych doświadczeń dzieciństwa, wywiedzionych z jakiegoś placyku za blokiem, położonego na terenie czegoś, co – zanim wszystko zabudował jakiś deweloper – było ogródkiem jordanowskim. Spotykająca się tam gromada dzieciaków najczęściej nie jest wystarczająco liczna, by stworzyć drużynę, ale i tak nie przeszkadza jej to po powrocie do domu, kiedy już zdoła jako tako domyć nogi i opatrzyć poobcierane kolana, śnić o tym, że kiedyś w przyszłości zagra razem na Camp Nou, Maracanie albo (najlepiej) Wembley. Sytuacja pewnego biednego chłopa, chałupnika nazwiskiem Kłapacz, wydaje się o tyle prostsza, że ma jedenastu synów. Długo nie wie, co z nimi zrobić, aż wreszcie tworzy z nich drużynę. Ładny, równy kawałek łąki przy domu zamienia na boisko, sprzedaje kozę, kupuje dwie piłki i chłopcy rozpoczynają treningi. Najstarszy Janek, chłop jak drąg, idzie na bramkę, dwóch najmłodszych, Franka i Jurka, którzy byli drobni i zwinni, Kłapacz stawia na skrzydłach.

Żadnych marzeń

Tak, wbrew pozorom, streszczając pierwszy akapit „Klaupzubowej jedenactki” Eduardo Bassa, którą w przekładzie Zdzisława Hierowskiego i z ilustracjami Franciszka Seiferta Wielkopolska Księgarnia Wydawnicza opublikowała 72 lata temu w nakładzie 5000 + 500 egzemplarzy, jestem w samym centrum rozważań nad sensownością tworzenia przez dwanaście najbogatszych klubów świata tak zwanej Europejskiej Superligi.

I nie, nie chodzi tylko o to, że w powieści Bassa (o tym, że należałoby ją wznowić, wiekopomny tekst napisał kiedyś Marek Bieńczyk) jedenastu braci Kłapaczów zagra i wygra z Barceloną. Nawet gdyby jej się to nie przydarzyło, podobnie jak nie przydarzyło się to przecież bohaterom innej dla niejednego kibica z tej części Europy formacyjnej lektury, czyli Bahdajowskiego „Do przerwy 0:1” – sama możliwość takiego zdarzenia jest sednem sportowej rywalizacji, w której nie tylko można przejść wiele szczebli ligowej piramidy, ale i w jednym meczu ograć potentata, żeby nie wiem, jak wielka byłaby jego sława i wielkie pieniądze.

Otóż w świecie, do którego zmierza dziś futbol – a przynajmniej w świecie, który kreuje owych dwanaście Klubów Założycieli – podobne przypadki mają być niemożliwe. Niemożliwe ma być to, że ni stąd, ni zowąd zabawę prezesom kilkunastu, ekhem, superklubów popsuje jakieś Leicester, które w 2016 r. po szalonym sezonie i wbrew wszelkim spodziewaniom (bukmacherzy obstawiali 5000:1, tyle co za znalezienie żywego Elvisa) nie dość, że nie zechciało posłusznie spaść z angielskiej ekstraklasy, to jeszcze ją wygrało, awansując tym samym do przynoszącej największe jak dotąd zyski w europejskim futbolu, najchętniej oglądanej, organizowanej przez UEFA Ligi Mistrzów – i pozbawiając tym samym miejsca wśród elity jakiegoś potentata.

Mówiąc prościej: niemożliwe ma być to, że na piłkarski szczyt – tam, gdzie spoczywają najbardziej wymarzone w piłce klubowej trofea i powiązane z nimi pieniądze z premii od sponsorów czy praw do transmisji telewizyjnych – zdoła wspiąć się ktoś, kto wprawdzie chce bardziej, kto mocniej wierzy i jest odważniejszy niż pozostali, ale po prostu nie ma kasy.

Jasne, już teraz było to utrudnione, by nie rzec: niemal nieprawdopodobne. Jasne, przewaga finansowa tych wielkich powodowała, że dla większości małych i średnich drużyn sny o potędze pozostawały jedynie snami. Ale przecież wciąż się zdarzało. W sezonie 2018/2019 młoda – i chwilę później rozkupiona przez gigantów – drużyna Ajaksu Amsterdam, w rankingach najbogatszych tułająca się gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożniejszy Juventus. W tym roku Juventus dostał baty od FC Porto, w ubiegłym z Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon; przykłady można mnożyć, pewnie najbardziej spektakularnymi są te z rozgrywek pomniejszych od Ligi Mistrzów, tzw. Ligi Europejskiej, gdzie dzisiejszy Klub Założyciel superligi, Tottenham, nie był w stanie poradzić sobie przed miesiącem z Dynamem Zagrzeb, a inny Klub Założyciel, Arsenal, do ostatnich chwil drżał o wynik dwumeczu ze Slavią Praga.

Rzecz w tym, że teraz podobne boje mają być już ostatecznie niemożliwe. Żadnych marzeń, chłopaki z ogródka jordanowskiego. Nie wpuszczą was na salony. Z superligi nie będzie się dało spaść, jak się jest Klubem Założycielem, a kryteria awansu do niej, tzn. rozszerzenia listy tworzących ją drużyn do dwudziestu, z pewnością zostaną skonstruowane tak, by żaden kopciuszek się nie prześlizgnął. Założenie sportowej rywalizacji, w której najlepsi wygrywają, najsłabsi odpadają, na ich miejsce czekają kolejni itd., ma zostać jednym ruchem unieważnione.

Kasa, misiu

Zdążyliśmy to już zasugerować: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W piłce czasów pandemii jest ich znacznie mniej, w dodatku niektóre Kluby Założyciele (czuję, że będę tę frazę powtarzał, uparcie stosując wielkie litery, żeby podkreślić kuriozalność sytuacji, w której niektórym z nich do sportowej wielkości bardzo daleko) mają swoje kłopoty: wykosztowały się, jak Tottenham, na nowy stadion i nie dość, że nie mają spodziewanych zysków z biletów, to jeszcze kolejny sezon idzie im tak źle, że znowu nie awansują do Champions League i muszą ponosić koszty zwolnienia trenera-celebryty José Mourinho; skądinąd dziw bierze, że został w ogóle zatrudniony.

O tym, że podobnie kiepsko radzi sobie na boisku inny Klub Założyciel, Arsenal – już wspomniałem, w ogóle na sześć zakładających superligę angielskich klubów dzisiaj tylko dwa są pewne gry w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, jeśli oczywiście będzie istniała. AC Milan pod górkę miał od dobrych paru lat, ale teraz w lidze włoskiej zajmuje drugie miejsce – o grę w Lidze Mistrzów nie musiałby się martwić, no ale w superlidze może zarobić więcej.

Podobnie Manchester United, Chelsea, przechodzący kryzys ubiegłoroczny mistrz Anglii i niedawny zwycięzca Ligi Mistrzów Liverpool, oraz pozostali – z największymi, jeśli idzie o tak zwaną moc marki, Realem i Barceloną na czele. W ligach krajowych i w Europie idzie im ze zmiennym szczęściem, zmieniają trenerów, drżą o przyszłość, a tutaj na wejście mają dostać – bagatela – trzy i pół miliarda euro do podziału; tyle, ile dzielą dziś WSZYSTKIE kluby występujące w europejskich pucharach. Kwota tym bardziej niebagatelna, że WSZYSTKIE Kluby Założyciele zakończyły sezon 2019/20 – z którego pochodzą ostatnie dane finansowe – na minusie, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, Milan) przekraczającym 150 milionów euro. O długach Barcelony mówi się, że przekraczają miliard euro.

Rzecz w tym, iż pozycję w świecie współczesnej piłki Kluby Założyciele mają taką, że ich prezesom wydaje się, iż mogą dyktować warunki. To trochę jak z Barceloną i grającym w niej Messim: jeśli szukająca dodatkowych źródeł finansowania drużyna wyrusza na zagraniczne tournee, ma dwie stawki za rozegranie meczu towarzyskiego, podstawową i czterokrotnie wyższą, jeśli zagra Argentyńczyk. Większość kibiców współczesnej piłki – zdają się rozumować twórcy superligi – nie jest już, jak niegdyś, związana sercem z klubami z miasta czy regionu, którym pozostaje wierna niezależnie od tego, jak wyglądają sprawy na boisku. Ci ludzie chcą rozrywki, której mają dostarczać największe gwiazdy futbolu – te, które już znają, i w koszulkach, do których już przywykli. Ajax czy Porto mają, owszem, historyczne zasługi, ale w dzisiejszych czasach do elity futbolu już nie należą, nie życzymy więc sobie, by pozbawiały miejsca w ćwierć- czy półfinałach największych piłkarskich rozgrywek kontynentu któryś z Klubów Założycieli.

Jeśli więc Kluby Założyciele decydują się na taki ruch, to dlatego, że czują oparcie nie tylko w potencjalnych sponsorach czy platformach medialnych zainteresowanych pokazywaniem ich meczów: czują oparcie wśród konsumentów produktu zwanego niegdyś futbolem; konsumentów, dodajmy, nie tylko ze Starego, nomen omen, Kontynentu. Zwłaszcza, że model biznesowy, na jaki stawiają, został już przecież przećwiczony w USA, skąd bierze się coraz więcej inwestorów popatrujących na świat piłki: w koszykarskiej lidze NBA czy organizującej rozgrywki futbolu amerykańskiego NFL. Pierwsze wieści z giełd, na których notowane są Kluby Założyciele, mówią o wzroście ich akcji.

Samo zło

Na razie do kartelu – ta nazwa wydaje się jednak bardziej adekwatna – nie przystąpiły trzy spośród najbogatszych klubów świata, ale (cóż za niespodzianka…) przedstawiciele superligi zapowiadają, że trzy kluby mają dołączyć w najbliższych dniach, a tak w ogóle, łaskawcy, mają oprócz tego jeszcze wspomniane pięć miejsc dodatkowych. Z trójki nieobecnych szef Paris Saint-Germain Nasser Al-Khelaifi ma nieprzyjemność pełnić obowiązki wiceprezesa najbardziej stratnej na powstaniu superligi i monopolizującej Ligę Mistrzów UEFA, a co do Bayernu i Borussii Dortmund wygląda na to, że inne relacje między zarządami klubów i kibicami w Niemczech przyhamowały tymczasem ich mocarstwowe zapędy – ale trudno mieć wątpliwości, że gdy rozgrywki Champions League stracą kompletnie na znaczeniu, i one nie będą miały wyjścia; na tym polega piekielny pomysł superligi, że wydaje się skazany na (rynkowy) sukces. W tym po prostu nie można nie uczestniczyć, jeśli (rynkowo) chce się liczyć w piłce nożnej. 

Warto też pamiętać, że twórcy obecnego systemu europejskich rozgrywek – organizowanego przez UEFA, sponsorowanego przez Gazprom itd. – nie wywodzą się bynajmniej ze szkółek niedzielnych. Powołanie superligi ogłoszono na kilkadziesiąt godzin przed zapowiadanymi już reformami rozgrywek Ligi Mistrzów, również zmierzającymi do wzmocnienia pozycji superklubów, choć w sposób nie aż tak radykalny. Ci, którzy grzmią, że teraz dwunastkę Klubów Założycieli należy wykluczyć nie tylko z europejskich rozgrywek organizowanych przez UEFA (z których, prosta rzecz, sami zrezygnowała), ale także z lig krajowych, w których nadal chciałaby uczestniczyć, a ich piłkarzy dodatkowo ukarać pozbawieniem prawa do gry w międzynarodowych turniejach – również nie bronią dobrej sprawy, ale jednak wciąż jeszcze bardziej sprawiedliwej niż pomysł na superligę.

Możliwe zresztą, choć coraz mniej prawdopodobne, że bomba, jaką odpaliła ta parszywa dwunastka ma być jedynie środkiem nacisku na UEFA, by zwiększyła jej przywileje i że w najbliższych tygodniach wypracowany zostanie jednak jakiś rodzaj – z pewnością jeszcze bardziej zgniłego niż wszystkie dotychczasowe – kompromisu.

Reality show

No i cóż Ty na to, biedny kibicu, który wcale nie marzysz o tym, by w kółko oglądać mecze Juventusu z Barceloną czy Realu z Manchesterem United? Cóż Ty na to, kibicu, który wierzyłeś, że kiedyś w Lidze Mistrzów zobaczysz Cracovię albo Wisłę? Który ściskałeś kciuki, by haendlowski hymn tych rozgrywek puszczono Łukaszowi Fabiańskiemu, grającemu w raczej broniącym się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy West Hamie, a dziś zajmującym w tabeli miejsce pozwalające poważnie myśleć o Champions League?

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia zamkniętej na rywalizację z innymi drużynami superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy tak naprawdę nienawidzą piłki nożnej – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tegoż podwórka na największym stadionie świata. Z perspektywy ich gabinetów takie marzenia to przeszkoda na drodze do dalszego bogacenia się; lepiej stworzyć zamknięte reality show niż wysyłać swoich (doskonale opłacanych, co pozostaje częścią problemu, zwłaszcza gdy w pandemii opustoszały trybuny) pracowników na jakieś rzekomo mniej atrakcyjne boisko w, powiedzmy, Bergamo.

Nic dziwnego, że reakcja przytłaczającej większości tych, którzy pamiętają jeszcze, że futbol miał kiedyś duszę – i którzy wciąż wierzą w jej istnienie, np. po tym, jak widzieli wczoraj, że skazany na degradację z Premier League Fulham do ostatniej sekundy doliczonego czasu gry prowadził w wyjazdowym meczu z Arsenalem – to gorycz i wściekłość, a niecenzuralne transparenty z niedawnych marszy na ulicach polskich miast (te, w których radzono rządzącym, by czym prędzej sobie poszli) z pewnością znalazłyby zastosowania na trybunach każdego z dwunastu Klubów Założycieli, gdyby tylko wpuszczono na nie publiczność.

Są tacy, jak Gary Neville, były piłkarz Manchesteru United i komentator telewizyjny, który domaga się, by parszywą dwunastkę pozbawiono karnie punktów w ligach krajowych i w ogóle siłą skłoniono do opamiętania; na razie oświadczenie UEFA i pięciu największych lig kontynentu grozi podobnymi krokami, ale to raczej prężenie muskułów. Są tacy, którzy mówią, że należy pozwolić im zamknąć się w bańce i do szczętu tam zdegenerować. Są tacy, którzy – jak członkowie klubu kibica Tottenhamu – oskarżają zarządy swoich drużyn o zdradę i bezsilnie wzywają do dymisji. Z pewnością przedstawiciele Klubów Założycieli przewidzieli i jakieś lokalne bojkoty, i może nawet kary – choć w kwestii tych ostatnich mają jednak świadomość, że np. zakazując jakimś piłkarzom gry na mundialu, organizator turnieju podcina gałąź, na której siedzi, bo cóż to za mundial bez Ronaldo czy Messiego?). Na razie, poza krótkimi oświadczeniami na klubowych stronach i paroma okrągłymi zdaniami o tym, że mają na myśli rozwój dyscypliny, bardziej sprawiedliwy niż dotąd podział środków itd., nie zamierzają się z niczego tłumaczyć. Ma to za nich zrobić farma botów, zasypująca obecnie portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała superliga.

Światło bramki

No to się wydało. O miłości do piłki i innych demonach – aluzja do Pilcha nieprzypadkowa, bo ostatnie rozdziały książki są poświęcone jego odejściu, piłce czasów pandemii i czekaniu na Euro. Choć przede wszystkim zamyśliłem „Światło bramki” jako wyznanie wiary w futbol, który wcale nie musi być okrutny i w którym ostatecznie nie liczą się pieniądze, transfery, a nawet… wyrafinowana taktyka czy wygrane mecze.

Mamy tu niemałą kolekcję bohaterów (Cruyff, Maradona, Messi, Ronaldo, Lewandowski, Guardiola, Bielsa, Klopp, Wenger, Ferguson i wielu innych), mamy też jednego jednego antybohatera i nie będzie nagrody za prawidłową odpowiedź, kto się nim okaże. Mamy polemikę z tymi, którzy z rozmaitych powodów futbolem gardzą i mamy próbę przekonania ich, że można o piłce mówić językiem przynależnym na codzień rozmowom o literaturze, filmie czy teatrze. Przede wszystkim jednak mamy tu opowieść o wielkich prawdach, jakie ten sport wciąż potrafi mówić – opowieść adresowaną w związku z tym nie tylko do kibiców i, oczywiście, nie tylko do mężczyzn.

Wydawca mówi, że to książka o ludziach szukających w piłce absolutu, o doświadczeniu wspólnoty na trybunach i na boisku, o sile podnoszenia się po porażkach, o odwadze odnajdywania nowych rozwiązań i o tym, że cuda naprawdę się zdarzają. Ja bym dodał jeszcze, że jest to także opowieść o wielkich meczach, z których ten, do którego odsyła fotografia na okładce, wciąż pozostaje dla mnie wspomnieniem najdroższym. Jak widać: jest to także opowieść osobista.

Data premiery „Światła bramki” to 2 czerwca, a więc tuż przed Euro. Wtedy książka ukaże się w księgarniach w całej Polsce, ale już dziś można ją zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.

Niebo i piekło Diego Maradony

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił o sobie, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły dziś w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

Nie był najlepszym piłkarzem wszechczasów, ale był piłkarzem najbardziej kochanym i – co z miłością często idzie w parze – najbardziej nienawidzonym. Było w jego karierze mistrzostwo świata, które dał Argentynie w 1986 niemal jednoosobowo, był Puchar UEFA i dwa mistrzostwa kraju z Napoli – znów osiągnięte niemal jednoosobowo, bo przed i po jego pobycie w Neapolu klub z tego miasta ligi włoskiej nigdy nie wygrywał. Były wielkie mecze, wspaniałe bramki, jak ta po solowej akcji w meczu z Anglikami na mundialu w 1986 roku, kiedy w drodze przez boisko wyminął sześciu rywali, ale też gole, których nigdy nie chcielibyśmy zobaczyć, jak ten strzelony ręką w tym samym spotkaniu. Były spektakularne transfery i wielkie pieniądze, także – niestety – uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się Diego Maradona ulubieńcem Camorry. Była afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku, było uzależnienie od narkotyków, ale były też heroiczne wysiłki, by stale i wciąż wracać na boisko, a tam dawać udręczonym wojną domową i gospodarczym krachem rodakom, podobnie zresztą jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości.

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisywał w historii tamtejszego futbolu Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej grzecznego chłopca w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona (a piłkarzy jego pokroju było w Argentynie dużo więcej): chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie, niż na zdolności do niestrudzonego biegania po wielkim polu trawy. I którego cały otaczający go świat, inwestujący w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych trenerów), zwalniał od odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem i niemal zachęcał, by nigdy nie dorosnął. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie także inny epizod, opisany przez Jimmy’ego Burnsa w biografii piłkarza, zatytułowanej, a jakże, „Ręka Boga”. Urodzony w slumsach południowych przedmieść Buenos Aires, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po wielu latach, zmagając się z depresją i niewiarą w siebie, uznał to wydarzenie za symboliczne: „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń wówczas pędzący mu na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić, uparcie dźwigając się z kolejnych upadków.

Ze swojego pochodzenia był zresztą zawsze dumny; sam mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, wyrobników z najniższych warstw argentyńskiego społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: żeby zarobić trochę pieniędzy zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał zamożniejszym od niego drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej faktycznie futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły potrafił podbijać pomarańczę, kulę ze zmiętej gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn.

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym”. W dniu jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany: nie miał jeszcze dwudziestu lat, a rozegrał już ponad dwieście spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak silnie uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza na boisku, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm. W argentyńskiej prasie z początku lat 80. nie brakowało wypowiedzi Maradony, w których wręcz błagał o przerwę, która dałaby mu zdolność do cieszenia się piłką, a w jednej z nich wydaje mi się zawierać sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

„Ludzie muszą zrozumieć – mówił na łamach nieistniejącego już czasopisma „El Grafico” – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że przekleństwem Maradony było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki (jednym z paradoksów towarzyszących uwielbieniu, jakim był obdarzany, było zresztą i to, że można pytać, czy swego talentu nie roztrwonił: naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów i gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony). Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny, która właśnie ogłosiła żałobę narodową i która pewnie pożegnać go jeszcze uroczyściej niż Evitę Peron. W ostatnich dniach nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

Syzyfowe kibicowanie

I znów jestem w tym miejscu. Mój głaz, który jeszcze chwilę temu wydawał się tak blisko szczytu, z łoskotem runął w dół, a ja zsunąłem się za nim powoli i ostrożnie, dałem odpocząć zmęczonym rękom, ba: rozejrzałem się trochę po okolicy i nawet przez jakiś czas udawało mi się nie myśleć o tym, że już za trzy tygodnie, dwa, tydzień, znów będę musiał go pchać, teraz jednak widzę, że nie ma rady: trzeba zakasać rękawy i kolejny raz ruszyć pod górę. „Syzyf musiał być kibicem piłkarskim”, myślę sobie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu, inaczej nie dałby rady wykrzesać z siebie tyle wiary i nadziei, że coś, co tyle razy kończyło się fiaskiem, teraz się uda, zwłaszcza że dla każdego patrzącego z boku wydaje się oczywiste, iż w tym akurat podejściu będzie mu jeszcze trudniej niż w poprzednich.

Ważne zastrzeżenie: nie mówimy tu o odważnym stanięciu oko w oko z rzeczywistością. Mówimy raczej o wszystkich obronnych mechanizmach zaprzeczeń i wyparć, tłumień i projekcji, czy jakich tam jeszcze pojęć uczniowie Freuda zechcieliby użyć w opisie podobnych sytuacji. Być może dlatego najbardziej lubię ów moment przed rozpoczęciem sezonu, że osiągnięcie celu wydaje się jeszcze możliwe. Że jeszcze mogę się łudzić nadzieją na dokonanie kolejnych doskonałych transferów, które odmienią przyszarzałe nieco oblicze drużyny – wśród fantazji szczególnie oderwanych od rzeczywistości należałoby wymienić te związane z powrotem zawodników, którym kiedyś świetnie się wiodło w moim klubie i którzy mieliby teraz przeżyć w nim cudowne odrodzenie po bieżących niepowodzeniach (Bale, Eriksen; doprawdy szkoda, że van der Vaart czy Berbatow nie grają już w piłkę…). Że mogę wierzyć, że ścięgna Kane’a w sezonie 2020/21 dłużej wytrzymają obciążenia, którym są poddawane, i że zdrowie będzie dopisywać także innym zawodnikom, np. Lameli czy Dierowi. Że w drugim sezonie pokażą pełnię swoich możliwości ci, którzy w pierwszym mieli problemy z adaptacją (Ndombele), łapali stanowczo zbyt wiele kontuzji (Lo Celso) albo nie wydawali się jeszcze gotowi na udźwignięcie presji (Sessegnon). Że ustabilizuje w końcu formę Dele Alli, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy raczej odcinający kupony od fenomenalnego początku kariery (w serialu Amazonu kazanie, jakie palnął mu Mourinho, należy akurat do najlepszych fragmentów…). Że Son i Bergwijn, a jeśli zajdzie potrzeba – Moura, uzupełniać będą swoją szybkością i skutecznością ofensywny kwartet, którego faktycznie niejedna drużyna Premier League mogłaby Tottenhamowi pozazdrościć. Że zatrudniony przez klub w ubiegłym roku, od paru już lat coraz bardziej przypominający taktycznego dinozaura trener również przeżyje cudowną metamorfozę, np. pod wpływem swojego młodego asystenta Joao Sacramento, albo dzięki doświadczeniom, jakie wyniósł w starciu Ligi Mistrzów z Julianem Nagelsmannem; że porzuci nagle reaktywny futbol, zacznie odważnie myśleć o grze pressingiem i błyskawicznych przejściach z obrony do ataku – i że nie utraci przy tym owej cechującej go od zawsze żądzy wygrywania. Że defensywa wreszcie będzie szczelniejsza, zwłaszcza przy stałych fragmentach. Że sprowadzony z Southamptonu Hojbjerg okaże się liderem drugiej linii i będzie podrywał kolegów do walki o odbiór piłki. Że wraz z równie, a właściwie bardziej rutynowanymi Dohertym i Hartem, Duńczyk sprawi, że Tottenham zdoła wreszcie zerwać ze stereotypem tych miłych i fajnych chłopców, którzy wciąż są zdolni załamać się pod silniejszą presją. Że udane zakupy bezpośrednich rywali o miejsce w pierwszej czwórce – zwłaszcza Chelsea, ale też Arsenalu czy Evertonu – nie odpalą od razu. Że…

Długo jeszcze mógłbym kontynuować tę wyliczankę: w zaklinaniu rzeczywistości kibic piłkarski jest naprawdę mistrzem. Oglądając przedsezonowe sparingi będzie się zachwycał każdym udanym zagraniem sprawdzanych wówczas nastolatków, niepomny lekcji, jakie przechodzili ich poprzednicy: że taki Harry Winks nie przebił jednak sufitu swoich możliwości, a Oliver Skipp zamiast wywalczyć sobie miejsce w pierwszym składzie poszedł na wypożyczenie do niższej ligi. Będzie łowił echa trenerskich okrzyków, chyba faktycznie zachęcających drużynę do podejścia wyżej i gry pressingiem. Będzie się uczepiał pojedynczych zdań Mourinho z przedsezonowych konferencji, a choćby i z serialu „All or Nothing”, z których wynikałoby, że Tottenham nie jest jego ostatnim europejskim przystankiem przed nieuniknionym osunięciem się w lukratywną emeryturę w Chinach czy na Półwyspie Arabskim; że ambicja w Portugalczyku wciąż się jeszcze nie wypaliła. Będzie doceniał kunszt, z jakim szkoleniowiec ów odwraca narrację wokół trudności ze sprowadzeniem napastnika, który miałby być tylko zmiennikiem Harry’ego Kane’a: po pierwsze (powiedział wczoraj Mourinho), wcale nie jest powiedziane, że taki napastnik nie mógłby grać z Harrym, a po drugie, jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy przechodzić do Tottenhamu, to nie jest tak, że on nie chce: to JA go nie chcę.

Ale ów kibic będzie też odpychał od siebie narastającą z odcinka na odcinek filmu Amazonu natrętną myśl, że w kwestii zatrudnienia nowego szkoleniowca prezesa zawiódł jego legendarny zmysł analityczny: że kiedy Tottenham był jeszcze średnim i aspirującym klubem, a Mourinho przechodził z Porto do Chelsea albo zaczynał pracę z Interem, to dla Daniela Levy’ego wynajęcie Portugalczyka musiało być największym marzeniem i że teraz zdołał je w końcu spełnić, nie zauważając jednak, że legenda tamtej nieosiągalnej wówczas trenerskiej gwiazdy doznała potężnego uszczerbku. Z tego, jak Levy spogląda na Mourinho w serialu „All or Nothing” (np. kiedy trener opowiada prezesowi, że w trakcie pracy z Manchesterem United dostał od Aleksa Fergusona tylko jedną radę: „Kup Delego”) mógłby właściwie powstać niejeden miłosny mem, kilka razy miałem też wrażenie, że to Mourinho kończy ich rozmowy i właściwie wyprasza Levy’ego ze swojego gabinetu. Przecież jeśli już zdecydował się na zwolnienie Pochettino, prezes Tottenhamu – klubu z pierwszej dziesiątki najbogatszych, klubu, grającego na jednym z najpiękniejszych stadionów świata, klubu, który dopiero co wystąpił w finale Ligi Mistrzów – mógł śmiało myśleć o kimś, kto symbolizuje przyszłość futbolu, a nie jest tej dyscypliny upadłym aniołem. Jak bardzo trzeba oderwać się od realiów, żeby jesienią 2019 roku mówić do kamery, że José Mourinho jest jednym z dwóch najlepszych trenerów świata?

Ech, zostawmy to lepiej. Zostawmy to, bo wciąż jeszcze trwa ów najlepszy czas w kibicowskim życiorysie: czas, w którym na razie nic się nie zaczęło i o wszystkim można marzyć. Czas, w którym leżący przed nami głaz wydaje się całkiem poręczny, a góra niezbyt wysoka. W którym Lloris i Son mają w indeksie FIFA tyle samo punktów, co Aubameyang, Kane jest jeszcze oczko wyżej, i nawet Aldeweirelda, który zdaje się skazany na rolę rezerwowego, ceni się równie wysoko jak Thiago Alcantarę. W którym pamięta się, że w swoim drugim sezonie we wszystkich dotychczasowych klubach Mourinho zawsze coś wygrywał, a z reguły było to, ekhem, mistrzostwo kraju – i że nawet w tym pierwszym, bez przepracowanego z drużyną okresu przygotowawczego, po objęciu jej w głębokim kryzysie, naciułał tyle punktów, że gdyby brać pod uwagę tylko mecze, w których to on prowadził Tottenham, skończyliby rozgrywki na czwartym miejscu. W którym Lloris broni karnego Gundogana, Son przez całe boisko szarżuje na bramkę Brighton, Dele i Bergwijn prezentują do kamery swoje pokręcone cieszynki i nawet Sissoko od wielkiego dzwonu potrafi trafić w bramkę. W którym w gruncie rzeczy nie można się doczekać, żeby móc wreszcie schylić się po głaz i puścić się pędem w górę podnoszącego się powoli zbocza.

Zobaczycie: za rok, po miesiącach upokorzeń, rozczarowań i frustracji, będę pisał z równie wielkim entuzjazmem.

Kopalnia

Musiało to być ze siedem lat temu, jak ten czas szybko leci. Bodaj, czy Wisła nie grała jakiegoś meczu, na który przyjechali, a może to była reprezentacja, dość powiedzieć, że nagle przyszło do redakcji dwóch facetów, jeden łysy i wytatuowany, za to drugi długowłosy, i odniosłem wrażenie, że nasza sekretarka była dość zaniepokojona faktem, kiedy zapytali akurat o mnie. Poszliśmy na kawę do „Prowincji”, gdzie powiedzieli, że chcą wydawać pismo o piłce, takie niedoraźne i z długimi tekstami, a potem nie dość, że zapytali, czy może miałbym ochotę napisać do niego jakiś tekst, to jeszcze zaproponowali temat, i to w dodatku taki, którym nigdy się wcześniej nie zajmowałem: Złotą Jedenastkę (potem zresztą Marek Wawrzynowski dowoził mi jeszcze roczniki starych gazet i książki, żebym miał łatwiej). A później wszystko było już frajdą – gdyby mi przyszło wymienić teksty, przy których pisaniu miałem w życiu najwięcej radości, w pierwszej szóstce byłyby ze trzy artykuły do „Kopalni” – i wdzięcznością: że jest takie miejsce i że powstało wokół niego takie środowisko.

W podzielonym świecie medialnym nie ma wielu miejsc, które skupiałyby dziennikarki i dziennikarzy współpracujących na codzień z pismami lewicowo-liberalnymi i prawicowo-konserwatywnymi, dziennikarki i dziennikarzy z portali czy stacji ostro ze sobą rywalizujących, dziennikarki i dziennikarzy żyjących z pióra, ale też z gadania i pokazywania twarzy, dziennikarki i dziennikarzy niezajmujących się bynajmniej tylko piłką nożną albo w ogóle nieuważających się za sportowych, weźmy na przykład Wojtka Jagielskiego, i które jeszcze zapraszałyby autorów takich jak Marek Bieńczyk, owszem: parających się pisaniem, ale zazwyczaj o sprawach dalece poważniejszych niż jakiś tam futbol.

Nie wiem, co w istnieniu „Kopalni” sprawia mi większą przyjemność. To, że do tego stopnia mogę bawić się formą przy pisaniu i to, że mój tekst będzie potem tak obłędnie zilustrowany, czy może to, w jakim towarzystwie spotkam swoje nazwisko. To, że są tu nestorzy, jak Stefan Szczepłek, czy że są tu ludzie, którzy z roku na rok z młodych obiecujących stają się gwiazdami tego zawodu, jak Michał Trela. To, że jak już Paweł Wilkowicz napisze swój tekst o Cruyffie, można mieć pewność, że po polsku lepszego nigdy nie będzie, czy to, że jak już Leszek Jarosz albo Piotr Żelazny przeprowadzą swoje dziennikarskie i historyczne śledztwa, ani przez chwilę nie będą wątpić, że warto angażować tyle pracy i pasji w coś, co znajdzie miejsce w wydawnictwie tak w sumie niszowym (Żelazny o dopingu w reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika pisał 9 miesięcy). A może to, że jak już się wreszcie spotkamy i napijemy piwa, zaniknie podział między autorami a czytelnikami, bo gdzieś tam na końcu w przeżywaniu piłki nożnej każdy z nas zamienia się przecież w tego zachwyconego wygraną lub spłakanego po porażce (najnowszy numer „Kopalni” jest właśnie o niej) dzieciaka?

„>>Kopalnia<< to dla mnie projekt życia”, powiedział ostatnio spiritus movens przedsięwzięcia, Piotr Żelazny. Trzymam za niego kciuki, nie tylko dlatego, że mam silne poczucie, że dzięki niemu medialny świat stał się odrobinę lepszy. Także dlatego, że wymyślił mi taki temat do szóstego numeru, że się nie mogę doczekać, aż zobaczę go w druku.

Futbol w sensie ścisłym

Opowieści Jerzego Pilcha o piłce nożnej były opowieściami o apokalipsie. Albo o stworzeniu świata. W końcu jeśli mówimy o futbolu, to przecież na jedno wychodzi.

1. Nie oglądaliśmy wspólnie żadnego meczu, mówił zresztą kiedyś w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem, że woli to robić w samotności, ale pamiętam, jak zadzwonił raz czy drugi po którymś wieczorze Ligi Mistrzów, a ja – sparaliżowany tym nagłym wyróżnieniem jak bohater jego wczesnego opowiadania perspektywą niezapowiedzianej wizyty przedstawiciela władz najwyższego szczebla na prowadzonych przezeń zajęciach z literatury odwilżowej – bredziłem coś o intensywnym pressingu i fałszywych dziewiątkach, zamiast zająć się istotą samego przeżycia, jakie daje udział w piłkarskim widowisku. Coś już przecież powinienem był rozumieć: we wczesnych latach dziewięćdziesiątych spotykaliśmy się, żeby pograć, i z perspektywy „Tygodnikowej” bramki przyglądałem się, jak mimo ewidentnych braków kondycyjnych potrafi w polu karnym przepchnąć się, zastawić, a następnie wykończyć akcję. Na boisku, jak w redakcji, nie był graczem zespołowym: nie wracał do obrony i raczej czekał na podanie, ale jego gole zostawały w pamięci i chyba tylko potężne bomby dzisiejszego Naczelnego mogły się z nimi równać. Pamiętam także, jak na pięćdziesięciolecie „Tygodnika” rozgrywaliśmy w hali Wisły mecz z reprezentacją Telewizji Polskiej: na to, by wyjść na plac, nie starczyło mu wówczas sił, ale podjął się komentowania tego jakże zaciętego pojedynku wspólnie z Janem Nowickim i od tamtej pory chyba już nigdy nie śmiał się z żadnego dziennikarza telewizyjnego.

2. W ostatnich dniach, jeszcze za życia Jerzego Pilcha, wracała do mnie jednak wizja, którą zawarł w „Futbol funebre”, myślałem nawet, że napiszę tekst o czasie pandemii, zaczynając go od frazy: „Czasem mi się zdaje, że piłka umarła, sczezła, przestała istnieć. Wydaje mi się, że zlikwidowano i zamknięto wszystkie stadiony świata, zaorano boiska (oracz przez pole karne za pługiem idzie, skowronek nad nim dzwoni), rozwiązano wszystkie ligi, buty zawieszono na kołkach. Ludzkość nagle, z dnia na dzień, jakby zarażona jakimś uodporniającym na futbol bakcylem, przestała grać i przestała interesować się piłką nożną. Biała azjatycka trawa zarosła bramki i trybuny honorowe”.

W gruncie rzeczy to właśnie robiło na mnie największe wrażenie: jego opowieść o piłce nożnej była opowieścią z perspektywy końca. Niby przez całe życie oglądał mecze w telewizji, a kiedy się dało, to ze stadionowych trybun, niby jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wkrótce po przeprowadzce do Kielc wybrał się na mecz Korony z Cracovią, niby stał się autorem niezrównanych zdań o istocie kibicowania, wśród których fraza „Olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego”, zanotowana w dzienniku w marcu 2010 roku, zajmowała poczesne miejsce (wypowiedział wówczas Cracovii wojnę futbolową; „czasu zostało tak mało, że nie pora na honor kibica, zwłaszcza jak z tego honoru jedenastu nieudaczników co tydzień jaja sobie robi” – pisał, ale nie minęły dwa miesiące i chyłkiem obejrzał kolejny mecz), niby jako jeden z nielicznych intelektualistów w tym kraju rozumiał rzecz podstawową, a mianowicie, że jedynie sprawy zupełnie bezinteresowne odróżniają nas od zwierząt i decydują o naszym człowieczeństwie, a są to śmiech, płacz, muzyka i piłka nożna. Niby formułował najlepsze w polszczyźnie opisy futbolowej – czy tylko futbolowej? – ekstazy („Kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy” – pisał, a w rozmowie z Rafałem Stecem wzmacniał to świadectwem może największego polskiego aktora: „Holoubek, który w życiu zaznał rozmaitych rzeczy – i sukcesów artystycznych, i wielkich premier, i wielkich spełnień, i pięknych kobiet – napisał coś takiego, w co mu absolutnie wierzę, w czym nie ma absolutnie żadnej przesady, tak jak nie ma absolutnie przesady w zdaniu, że futbol to coś większego niż sprawa życia i śmierci. Napisał mianowicie, że nigdy więcej nie przeżył stanu takiej euforii, takiego upojenia, jak wtedy, gdy wchodził na Błonia w towarzystwie kolegów i wiedział, że za chwilę się zacznie gra”). Niby więc wszystko widział i wszystko potrafił opowiedzieć, ale gdzieś w tle czaiła się apokalipsa.

3. Zaraz, zaraz: apokalipsa czy stworzenie świata? Opowiadał przecież wiele razy o tym, jak w czasach dzieciństwa w Wiśle, musiała więc być końcówka lat pięćdziesiątych tamtego wieku, ojciec kupił mu prawdziwą węgierską żółtą futbolówkę za 314 złotych i dała mu ona siłę dwojakiego rodzaju: po pierwsze, była to jedyna prawdziwa piłka w okolicy, więc zawsze mógł się obrazić, wziąć ją pod pachę i popsuć zabawę całkowicie odeń uzależnionym kolegom, po drugie zaś mógł przestać być outsiderem – on, jedyny w okolicy chłopak w okularach! – w sensie bardziej podstawowym. „Pamiętam pierwszego strzelonego gola – wspominał w rozmowie ze Stecem. – Już wcześniej wiedziałem oczywiście, co trzeba zrobić z piłką, ale ten impuls nie przechodził z mózgu do nogi. I nagle wyszło. Zatrzepotała siatka (były siatki, graliśmy na boisku do szczypiorniaka). To była lekcja na całe życie. Wiedziałem już, że można się przeistoczyć z ofermy i nieudacznika w faceta, który jest dobry, że to się robi metodą treningu i że to sprawia dziką satysfakcję, że ta satysfakcja musi być okupiona pewnym trudem. Słowem, dzięki tej węgierskiej piłce poznałem cały szereg podstawowych nauk życiowych”.

4. Były przecież rzeczy jeszcze bardziej elementarne, których jednak nie rozumiałem ani w trakcie tych rozmów telefonicznych, ani podczas niekończących się posiadów na tak zwanej Płycie, czyli w jednej z kawiarni na krakowskim Rynku, gdzie grupa samotnych w gruncie rzeczy mężczyzn odnajdywała jakąś namiastkę wspólnoty, a istotą ich dialogów był ni mniej, ni więcej tylko wysiłek rekonstrukcji składu, w jakim jakaś arcyważna dla któregoś z nich drużyna wystąpiła w arcyważnym meczu o wszystko jakieś trzy albo cztery dekady wcześniej.

Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i w kwestii futbolu chciałem przede wszystkim ustalić, dlaczego jedno ustawienie taktyczne może się okazać lepsze od drugiego albo jakiego rodzaju strategiczny bój rozgrywają między sobą szkoleniowcy klasy Aarrigo Sacchiego czy Johana Cruyffa (dla mnie, inaczej niż dla kolegów przy stoliku, Cruyff nie był blondwłosym buntownikiem, który obracając się o 180 stopni wkręcił w murawę szwedzkiego obrońcę, tylko nobliwym starszym panem zasiadającym na ławce Barcelony z lizakiem w ustach, bo po operacji serca właśnie rzucił palenie). Piłka wydawała mi się więc rodzajem jeszcze jednej intelektualnej łamigłówki, partią szachów, w której rolę gońców, hetmanów czy wież pełnią zawodnicy noszący nazwiska Baresi, Maldini, Ancelotti czy van Basten albo Koeman, Guardiola, Laudrup czy, niechże mu będzie, Stoiczkow. Nic kompletnie wtedy nie wiedziałem.

Nie wiedziałem, że w futbolu chodzi o estetykę, w której istotną rolę odgrywa nie tylko zachwyt nad kunsztem śmiertelnika, potrafiącego nogą zrobić coś, czego niejeden nie umiałby zrobić ręką („Słynna odpowiedź Kazimierza Deyny na pytanie o jego słynne rogale brzmiała: >>Chodzi o to, by odpowiednią częścią buta uderzyć w odpowiednią część piłki<<. Proste, ale dla normalnego śmiertelnika niemożliwe” – zauważał Pilch), ale także kolor koszulek i trawy albo światło jupiterów, w których wszystko nabiera narkotycznej wręcz intensywności, czy ów specyficzny dźwięk, dla mnie przypominający westchnienie, wydawany przez kopniętą przez któregoś z zawodników futbolówkę.

Nie wiedziałem także, że w piłce nożnej chodzi nade wszystko o dzieloną z innymi emocję, o poszukiwanie wspólnoty, próbę przedarcia przez samotność. „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – słowa C.S. Lewisa przypomniał w kontekście tęsknoty za futbolem w czasach pandemii historyk tego sportu Jonathan Wilson; otóż dokładnie z tych samych powodów kibicujemy, nawet jeśli – to też jest fraza z Pilcha – nasze drużyny, kiedy bronią się przed spadkiem, to zawsze spadają, kiedy walczą o awans, nigdy nie awansują, a kiedy mają dowieźć zwycięski remis, to tracą bramkę w ostatnich sekundach.

Zresztą pamiętam jeszcze i to: kiedy w 2008 roku „Tygodnik” z okazji przyjazdu Tottenhamu do Krakowa, na mecz Pucharu UEFA z Wisłą, zechciał wydrukować mój tekst o fatalnej miłości do tego londyńskiego klubu, to parę dni po publikacji dostałem od Pilcha esemesa o treści „Nie wiedziałem, że Tottenham jest aż taką Cracovią”. Zawsze był dla mnie niesłychanie szczodry, chyba nikt nigdy nie skomplementował mnie tak bardzo, jak on w „Drugim Dzienniku”, ale to właśnie dzięki tamtemu esemesowi poczułem się przyjęty, zrozumiany i usprawiedliwiony w doświadczeniu, które należy do najbardziej niepojętych, a zarazem najbardziej niewymazywalnych w życiu, sprowadzającym się zaś do tego, że – jak mówił – „można stracić wiarę w Pana Boga, a kibicem nie można przestać być”.

5. W kwestii futbolu rozumiał więc wszystko, a to, co rozumiał, zamieniał na sentencje. „Drużyny nie, ale sytuacje w futbolu się powtarzają. Zwłaszcza kluczowa sytuacja polegająca na strzeleniu lub niestrzeleniu jednego gola” – mówił Szczepłkowi. „Nie da się piłki nożnej opisać za pomocą świata albo z pomocą języków wziętych ze świata, bo to rozrzedza temat. Natomiast językiem piłki nożnej można bardzo wiele powiedzieć o świecie” – tłumaczył Stecowi. Wśród przywoływanych po jego śmierci fraz były takie, które rozbrajały śmiechem dramat, jak nawiązujące do reprezentacyjnej popijawy za czasów Beenhakkera zdanie, że on też chętnie by się napił z Borucem. Justyna Sobolewska wspominała z kolei arcypilchową anegdotę o tym, jak przed meczem Legii z Cracovią czekał pod stadionem na Stefana Szczepłka i nagle zobaczył idącego w jego kierunku kibica. „Zaniepokoiłem się trochę, bo nie wyglądało, że chce podyskutować o literaturze, ani że zbliża się celem pozyskania autografu” – zwierzał się dziennikarce „Polityki”, ale ów sympatyk sportu po prostu podszedł do niego, poklepał go po ramieniu i powiedział: „Szkoda, że jest pan kibicem tak chujowej drużyny”.

Jedna diagnoza w tym wszystkim jednak umknęła, choć to właśnie ona wydaje mi się stanowić istotę futbolu według Pilcha, czyli futbolu w sensie ścisłym.

6. „Piłka nożna jest najprawdziwsza wtedy, kiedy patrzy się, jak grają dorośli mężczyźni, i myśli: >>Jak ja dorosnę, będę taki jak oni<< – powiedział w rozmowie z Rafałem Stecem. – Kiedy jest się kibicem, ale przekonanym, że za kilka lat wystąpi się na mistrzostwach świata albo przynajmniej w lidze. To okres najpełniejszej fascynacji piłką nożną. Później ta emocja ginie”.

„Futbol funebre” napisał dla „Tygodnika Powszechnego” podczas mundialu we Francji, w 1998 roku. „Zawsze jestem za Niemcami, ale jak grają z Brazylią jestem za Brazylią. W dwudziestej szóstej minucie, po miękkim dośrodkowaniu z rzutu rożnego, Cesar Sampaio zdobywa bramkę niepoczytalnym uderzeniem głowy” – czytam w tym tekście i próba sprawdzania, czy nie myli go pamięć, bo Brazylia nie grała na tamtych mistrzostwach z Niemcami, a Sampaio strzelił gola głową w meczu z Chile, po centrze z wolnego, a nie z rogu, może być dowodem, że jednak nic od tamtej pory z futbolu nie zrozumiałem, a zwłaszcza że niczego się od Pilcha nie nauczyłem. Następne zdania tekstu brzmią przecież: „Jest piłka nożna. Ale jest już ona nie z tego, nie z mojego świata”.

7. Jesteśmy więc w Wiśle, w domu doktora Gajdzicy. Mamy Rok Pański 1962, poza Gajdzicą w całym mieście telewizor ma jeszcze tylko profesor Zamorski, ale – jak wspominał Pilch w rozmowie z Eweliną Pietrowiak – profesor Zamorski był dziwakiem, którego się bał. Siedmioletni Jurek ogląda pierwszy w swoim życiu finał Pucharu Europy. „Na ekranie telewizora marki Belweder jedenastki Realu i Benfiki w pięknym jak Maria Felix układzie strategicznym WM stawały naprzeciw siebie, i chociaż do dziś tamten finał (5:3 dla Benfiki) jest najbardziej mitycznym, fantasmagorycznym, narkotycznym meczem w dziejach ludzkości, to już wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, nikt nie miał wątpliwości, że te miasta ze snu, Madryt i Lizbona, istnieją niezbicie. Były niedostępne, ich stadiony otaczały masywne i wielce oniryczne obwarowania, były poza zasięgiem zmysłów i finansów – istniały bardziej. Teraz, kiedy w gruncie rzeczy można w każdej chwili pojechać na mecz do Madrytu albo do Lizbony, księżycowe te miejsca weszły w porządek istnienia powszechnego – istnieją mniej”.

Prawie pamiętam, jak dyktuje ten tekst z zapisanego wiecznym piórem rękopisu jednej z „Tygodnikowych” sekretarek, Teresie Skoczyńskiej. Nie ma w nim wzmianki o tym, że Real, któremu wówczas kibicuje, po znakomitym podaniu di Stefano do Puskasa zdobywa pierwszą bramkę, że prowadzi 3:1 i że wszystko wydaje się iść w najlepszym kierunku, ale tak to wspomina w rozmowie z Pietrowiak, a szczegóły i tym razem się różnią, bo wynik zmienia się błyskawicznie: jest 2:0 dla Realu, potem 2:2 i 3:2, i dopiero w drugiej połowie młody Eusebio odmienia losy spotkania, które kończy się wynikiem 5:3 dla Benfiki. „Płakałem rzewnymi łzami. Nie pamiętam, czy doktor Gajdzica płakał ze mną. Do dziś lubię mecze Realu” – wspomina.

8. W futbolu nie idzie o wynik, nie o taktyczną analizę, nawet nie o pamięć nazwisk grających piłkarzy. Owszem, zachwyt jest ważny, ale i on przemija, podobnie jak – pytanie, na ile autentyczne i trwałe – doświadczenie wspólnoty. Gdzieś pod tym wszystkim jest jednak furtka otwierająca drogę do miejsca, z którego patrzyło się, jak grają dorośli mężczyźni, i w którym myślało się: „Jak dorosnę, będę taki jak oni”. Był taki czas, pisał Jerzy Pilch, gdy trawa na Błoniach, gdyby ją w kwadraty uczesać i przystrzyc, byłaby jak na Wembley, na San Siro czy Maracanie, a dryblingi i strzały tych, którzy wstępowali na nią w nędznych gomułkowskich trampkach, miały siłę ocalenia przed czeluścią nicości.

9. Równo rok temu byłem w Madrycie na finale Ligi Mistrzów. Istniałem mniej niż wtedy, kiedy dziadek po raz pierwszy zabrał mnie na mecz Okocimskiego, a wzdłuż boiska jeździła wytoczona z browaru przez rozochoconych sympatyków sportu lokomotywa, albo kiedy przełaziłem z kolegami przez wysoką siatkę za blokiem na Łobzowskiej, by pograć na boisku liceum Sobieskiego zanim dopadnie nas tamtejszy woźny. Nie zamierzam jednak dociskać do dechy pedału melancholii: nie dość, że wciąż jednak istnieję, to wierzę, że w dniu, gdy nadejdzie moja apokalipsa, gdzieś dla jakiegoś dziecka nastąpi stworzenie świata, bo dostanie od ojca czy matki prawdziwą futbolówkę.

No dobra, powiem jeszcze i to: w meczu z Benfiką Real wystapił w składzie: Jose Araquistain – Pedro Casado, Jose Santamaria, Vicente Miera – Felo, Pachin – Ferenc Puskas, Luis del Sol – Justo Tejada, Francisco Gento, Alfredo di Stefano. Żegnaj, Jerzy.