No więc to nie jest miejsce dla idealistów. Dla marzycieli. Dla romantyków. Nie zgadzam się z tym podejściem, wszystko się we mnie buntuje przeciwko niemu – tak jak wszystko się we mnie buntowało, kiedy patrzyłem, jak ludzie kibicujący tej samej drużynie co ja obrzucają jakimiś śmieciami zawodników Chelsea szykujących się do wykonania rzutu rożnego – ale muszę je uznać. Tak się złożyło, że drużyna, z którą (nie wiedząc wtedy jeszcze, co czynię) związałem swoje serce przed blisko czterema dekadami, dziś jest na ósmym miejscu wśród najbogatszych klubów świata. A w związku z tym powinna być oceniana wedle kryteriów, jakimi traktuje się największe globalne firmy i korporacje. Ma odnosić sukcesy nie tylko podpisując umowy sponsorskie, organizując zagraniczne tourneé, wynajmując stadion na koncerty największych gwiazd (ależ pasuje tu Adele, z jej piosenkami o toksycznych relacjach, nieudanych związkach i złamanych sercach – to nie moja myśl, znalazłem ją u jednego z rozgoryczonych fanów Tottenhamu na Twitterze…), ale przede wszystkim wygrywając: jeśli nie ligę, to jakieś puchary. I, niestety, wszystko wskazuje na to, że z idealistą, marzycielem, romantykiem na posadzie trenera, tego warunku nie spełni.
Nie zgadzam się z tym podejściem, powtórzę. Wszystko się we mnie buntuje, kiedy czytam słowa, które przed chwilą napisałem, ale jeśli (po porażce z Glasgow Rangers, kiedy sytuacja w Lidze Europy się jeszcze skomplikuje? po odpadnięciu z Pucharu Ligi w ćwierćfinale z Manchesterem United?) na stronie Tottenhamu przeczytam „Club Statement” informujący o rozwiązaniu kontraktu z Ange’em Postecoglou, nie będę zdziwiony. Ideały mogą sobie być, elementem etosu tego klubu zawsze był futbol atrakcyjny dla oka, techniczny i ofensywny, ale wynik też się musi zgadzać. A wyniku nie ma. Nawet jeśli się pojawiał raz czy drugi – także w tym sezonie, po wygranych z Manchesterem United, z Aston Villą, z Manchesterem City wreszcie – to potem się rozwiewał, gdzieś w trakcie spotkań z Crystal Palace, Ipswich, ostatnio z Bournemouth. We wrześniu z Arsenalem. Dzisiaj z Chelsea.
Po meczu z Bournemouth, we czwartek, napisałem w mediach społecznościowych, że to będzie długi grudzień. Przy tej sytuacji kadrowej, przy takiej liście kontuzji (wydłużonej wówczas urazem Daviesa, dziś bodaj czy nie pogłębionej jeszcze, bo boisko opuszczali – pojawiający się na nim po tak długiej przerwie – Romero i Van de Ven, a także Johnson), przy bardzo ograniczonej możliwości rotacji zawodników, Tottenham po prostu nie może grać intensywnego futbolu wedle recept Ange’a Postecoglou. A kiedy nie może grać futbolu intensywnego, nie może grać w ogóle i wygląda to tak, jak we czwartek, kiedy po niezłym kwadransie, przyszedł podarowany rywalom rzut rożny i podarowany im gol po tymże rzucie rożnym, a potem nastąpiły długie i męczące minuty bicia głową w mur. Albo jak dzisiaj – kiedy paliwa w baku wystarczyło wprawdzie na dłużej, dzięki powrotowi podstawowych obrońców, derbowemu dopingowi fanów, a zwłaszcza dzięki kapitalnemu początkowi, wysokim odbiorom na połowie Chelsea, bramkom Solankego i Kulusevskiego, ale kiedy wyczerpało się również, i to szybciej niż wskazywał wynik.
Kontaktowego gola Sancho zdobył w osiemnastej minucie, cztery minuty po zejściu z boiska Romero i pięć minut po tym, jak Udogie miał okazję na 3:0, później przez jakiś czas trwała jeszcze wymiana ciosów, ale goście opanowali sytuację już na jakieś 10 minut przed końcem pierwszej połowy. W drugiej ich dominacja była w zasadzie totalna – po wejściu na boisko Gusto za Lavię i przejściu Caicedo do środka pola, chyba wszyscy obserwatorzy tego meczu zdawali już sobie sprawę, że kolejne gole dla Chelsea są kwestią czasu. Wyjście sam na sam z Sanchezem łamiącego pułapkę ofsajdową Sona, w 68. minucie, niecelny strzał Koreańczyka, który nie zauważył biegnącego z prawej strony Wernera – to była pierwsza szansa Spurs po przerwie, szansa będąca raczej efektem niefrasobliwości rywala (Chelsea, zauważmy na marginesie, popełnia wciąż sporo błędów w defensywie…) niż zapowiedzią jakiegoś szturmu na bramkę gości.
Niepokojących pytań jest wiele. To najważniejsze brzmi: na ile plaga kontuzji, na ile owo poczucie, że w baku nie ma już wiele paliwa, jest efektem tego, jakiej gry i jakiego treningu domaga się od swoich piłkarzy Postecoglou? Że w swoim przekonaniu, iż wygrywać mogą jedynie biegając więcej, atakując szybciej, pressując intensywniej, a jeśli popełnią błąd w obronie, zdołają go naprawić rzucając się do kolejnych szturmów – ryzykuje nie tylko wynikami, ale i zdrowiem piłkarzy? I że oni sami coraz częściej, nawet podświadomie, z lęku przed kolejną kontuzją chociażby, będą się oszczędzać, i tym można tłumaczyć owe niewytłumaczalne, wydawałoby się, wpadki z Palace czy Ipswich?
Można oczywiście szukać okoliczności łagodzących. Porównywać sytuację kadrową obu klubów i fakt, że w środku tygodnia Enzo Maresca mógł wymienić siedmiu piłkarzy, a dziś wprowadzał na boisko mistrza Hiszpanii gdy Postecoglou sięgał po dwóch osiemnastolatków ze znikomym doświadczeniem w Premier League. Przypominać, za ile pieniędzy zbudowali swój zespół panowie Boehly z Eghbalim. Nawet na temat decyzji o niewyrzuceniu Caicedo za faul na Sarrze wspomnieć. Albo rozszerzyć jeszcze kontekst, wspominając o cierpliwości władz Arsenalu dla Artety, który nie od razu przecież wyprowadził drużynę z kryzysu.
Ale przecież, skoro już wspomnieliśmy Boehly’ego z Eghbalim, oni najlepiej wiedzą, że liczy się wynik. I wszystko wskazuje na to, że w końcu potrafili zatrudnić trenera również mającego świadomość, iż z wyniku zostanie rozliczony. Dawno, dawno temu Enzo Maresca był uczniem Pepa Guardioli i w tym charakterze został sprowadzony przez Leicester, ale jego Chelsea oferuje już o wiele więcej możliwości niż te, które kojarzyliśmy ze szkołą Katalończyka.
Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości: Ange Postecoglou szczerze uważa, że proponowany przezeń piłkarzom styl gry jest najlepszą drogą do osiągnięcia wyniku. Problem w tym, że oni wciąż popełniają te same błędy. Jeśli nie brak koncentracji przy rzucie rożnym, to spóźniony wślizg w polu karnym. Gapiostwo, zmęczenie, psychiczna kruchość, bycie „Spursy”, zlekceważenie przez Postecoglou podstaw trenerskiego warsztatu, dziwaczne zamknięcie na „plan B” czy co tam jeszcze mówi się albo pisze na jego temat w mediach, a może po prostu fakt, że jego piłkarze są ludźmi, nie maszynami (przypominał o tym Son w emocjonalnym, pomeczowym wywiadzie) – prezes Levy pewnie nie będzie dociekał. Jeśli poczuje, że kibice kolejny raz zwracają się przeciwko niemu – poświęci kolejnego trenera. Jak to mówił Antonio Conte, „Tottenham’s story is this!”…
Ale nie chcę tutaj postawić kropki, zwłaszcza że w tej kwestii papiery mam mocne: wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty, straciłem po porażce z Brighton. Być może – pisałem wtedy, nawiązując do jednego z wywiadów z tym szkoleniowcem, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie – to, co oglądamy dziś w północnym Londynie przypomina rozpad kolejki do zwózki pni zaprojektowanej przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa”, a zdanie to czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.
Jasne, w czołowym klubie Premier League nie może być miejsca dla idealisty, marzyciela, romantyka. Zarazem ta miłość, jaką obdarzyliśmy wszyscy – nie tylko ja przecież, mówił o tym np. nieco zawstydzony w pomeczowym Magazynie Premier League Viaplay Andrzej Twarowski – Ange’a Postecoglou, coś jednak o dzisiejszym świecie mówi. Wynik może być wszystkim dla prezesów, księgowych, analityków, ale są tacy, którzy – tak bardzo zmęczeni już takim, do bólu pragmatycznym podejściem – wybierają życie wśród pięknych katastrof. Może i dobrze, że wśród ośmiu najbogatszych klubów globu znajduje się Tottenham Daniela Levy’ego i Ange’a Postecoglou.