Archiwum autora: michalokonski

Where we go: cztery myśli na zamknięcie okienka transferowego

Jeszcze nigdy w historii futbolu nie wydano tylu pieniędzy jednego lata: łącznie 6,5 miliarda funtów w pięciu czołowych ligach Europy. Rozmowa o tym, który klub najbardziej się wzmocnił albo który zarobił najwięcej, mija się jednak z celem. Cały ten ambaras służy czemuś innemu.

1. Naprawdę lubiłem piłkę nożną, wiecie: taki sport, w którym gra się po jedenastu i w którym chodzi o strzelanie goli. Uspokajał mnie zielony kolor murawy i wyrysowane na niej białe linie. Uwielbiałem odgłos futbolówki uderzającej o siatkę. Cieszyły mnie leniwe rozmowy na trybunach, zanim jeszcze drużyna wyszła na rozgrzewkę: kto zagra i czy może któryś z młodych wychowanków dostanie szansę debiutu. Z czasem zacząłem również doceniać ponure dyskusje pomeczowe: dlaczego znów przegrali i czy przypadkiem trener się nie pomylił, eksperymentując z trójką obrońców i wahadłowymi, zamiast postawić na stare poczciwe 4-4-2. W trakcie samego meczu lubiłem nudę powoli rozwijających się akcji, które śledziłem jednak niezwykle pilnie w przekonaniu, że jeśli choć na chwilę odwrócę wzrok, może mnie ominąć coś bardzo ważnego.

Nuda, to jest to słowo. Słowo tak złowrogie dla możnych tego świata, przekonanych najwyraźniej, że pokolenia wychowane już w sieci, przyzwyczajone do zmieniającego się nieustannie na ekranie feedu, potrzebują pobudzeń szybszych, intensywniejszych, a przede wszystkim częstszych niż te, które zapewni jakiś tam mecz.

A to już nie jest tylko kwestia modyfikacji przepisów czy uatrakcyjnienia telewizyjnych transmisji (kto patrzył latem na Klubowe Mistrzostwa Świata, ten wie), to już nie tylko kwestia handlu koszulkami lub kolekcjonerskimi kartami z wizerunkami piłkarzy, wprowadzanymi na rynek tak szybko, że w zasadzie nie sposób wypełnić albumu z jednego sezonu, albo gier typu fantasy – to przede wszystkim kwestia transferów.

2. Nie jestem oczywiście aż tak odklejony, by kwestionować ich potrzebę. Zawodnicy się starzeją i łapią kontuzje, nawet zwycięskie kluby – wiedział to znakomicie sir Alex – muszą co jakiś czas pozbyć się gwiazdy czy dwóch, żeby utrzymać pozostałych w stanie uniemożliwiającym spoczęcie na laurach.

Nie mogę jednak nie zauważyć, że rynek transferowy – rynek tyleż realnego handlu między klubami, co towarzyszących temu plotek oraz (co naprawdę nie jest tu bez znaczenia) zakładów, w których można obstawić, kto zmieni barwy klubowe – przyciąga uwagę konsumentów futbolowej rozrywki w stopniu porównywalnym z tym, jaki budzą mecze jako takie, a czasami może nawet w stopniu większym.

Jednym z najważniejszych dostarczycieli futbolowego, przepraszam za wyrażenie, kontentu, stał się w związku z tym Fabrizio Romano, którego „Here We Go” to bodaj najpopularniejszy dziś branżowy slogan, on sam zaś jest postacią pojawiającą się nawet w reklamach tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, nie mówiąc o oficjalnej komunikacji coraz większej liczby klubów.

Oczywiście trudno nie podziwiać człowieka, którego – w ogromnej większości wiarygodne – informacje z transferowego cyrku wyprzedzają wieści dostarczane przez tradycyjne media. Trudno też nie opisywać samego rynku transferowego, wciąż nie do końca okiełznanego przez reguły PSR i FFP, zważywszy np. na aktywność takiej Chelsea. Patrząc jednak na sposób, w jaki choćby klub z zachodniego Londynu co pół roku pozbywa się piłkarzy, których dopiero co sprowadził, trudno nie stawiać pytań o pozafutbolowy kontekst całego tego cyrku.

3. W listopadzie 2024 r. na łamach „The Atlantic” ukazał się tekst Annie Lowrey o zjawisku tzw. bro-economy. W świecie, którego postać zmieniał podówczas polityczno-ekonomiczny sojusz Muska i Trumpa, w świecie młodych mężczyzn fantazjujących o pójściu w ich ślady, furorę zaczął robić całkowicie nowy sposób myślenia o zdobyciu fortuny – sposób oparty o aplikacje do szybkiego inwestowania na giełdzie, grę w kasynach online czy handel kryptowalutami. Sposób, dla którego kluczem była i jest skłonność do ryzyka, łudząca niecierpliwych klientów obietnica łatwego zarobku, a przede wszystkim uzależnienie od kolejnych dawek dopaminy; dodajmy na marginesie, że wspomniane aplikacje, kryptowaluty, kasyna i strony bukmacherskie są obecne w świecie futbolu za sprawą wszechobecnego sponsoringu.

Przyznam, że Lowrey dała mi klucz do patrzenia na zamknięte właśnie okienko. Ciężka praca na treningu? Metodyczne stawianie na rozwój młodych talentów w akademii? Sami słyszycie, jak to nieefektownie brzmi w porównaniu z entuzjastycznym „Here We Go!” rudobrodego włoskiego influencera, powtarzanego stale i wciąż w mediach społecznościowych, opatrzonego emotikonami i generowanymi przez AI fotografiami zmieniających barwy zawodników w koszulkach swoich kolejnych klubów. Przecież nie tylko Fabrizio Romano korzysta na całym tym zamieszaniu: korzysta cały futbolowy świat, hodujący niewolników dopaminy, to jest, najmocniej przepraszam, konsumentów i klientów (dawniej: kibiców).

4. Po europejskim niebie latały przez ostatnie dni dziesiątki awionetek, z których agenci zawodników wysyłali do Fabrizio Romano zdjęcia swoich podopiecznych. Ilu z nich za rok będzie nadal w miejscu, do którego właśnie zmierzali? Dla ilu przeprowadzka oznaczała sportową szansę? Ilu z ich nowych pracodawców sprowadzało ich z myślą o sportowym sukcesie drużyny, a nie po prostu dlatego, żeby interes się kręcił, a konsument i klient (dawniej: kibic) był zadowolony? Ilu niewolników dopaminy zresztą znajduje się także wśród ludzi decydujących o transferach?

Z tej perspektywy najważniejszym wydarzeniem tegorocznego okienka było dla mnie niepowodzenie, jakie poniósł Tottenham przy próbie wykupienia z Nottingham Forest Morgana Gibbsa-White’a. I nie chodziło mi o to, jak bardzo ów pomocnik pasowałby do drużyny, której kibicuję, tylko o to, co powiedział, kiedy transfer spalił na panewce: że wraz ze swoją partnerką czekali na drugie dziecko, że w ciąży pojawiły się powikłania i że nie chciał narażać swoich najbliższych na dodatkowy stres.

Tam w tych awionetkach, na lotniskach, a potem w ośrodkach treningowych, z koszulkami nowych klubów w dłoni, przy stolikach z długopisami, pozują do zdjęć prawdziwi ludzie, których życie właśnie kolejny raz wywróciło się do góry nogami. Pomyślmy o tym przez chwilę, kiedy zamknięte okienko ograniczy nam nieco liczbę dopaminowych strzałów.

Co krzesze Thomas Frank

„Z wzajemnością, drogi Tomku, z wzajemnością”. Tak pewnie pomyślał niejeden z kibiców Tottenhamu oglądając pomeczowy wywiad Thomasa Franka w BBC, podczas którego duński trener wyznał, że zaczyna zakochiwać się w swoim nowym klubie. Co do mnie jednak, dużo bardziej interesująca wydała mi się jego pomeczowa wypowiedź dla klubowej telewizji, a właściwie ten jej fragment, w którym opowiedział o akcji mogącej – z jego perspektywy przynajmniej – zdefiniować cały rozpoczęty dopiero co sezon. Była mniej więcej osiemdziesiąta minuta meczu, trwała faza przejściowa, w której Manchester City szturmował na bramkę Vicario, za chwilę Micky van de Ven miał rzucić się na ziemię, by zablokować strzał rywala – ale tym, co spodobało się Frankowi, był widok jego dziesięciu podopiecznych wracających sprintem w kierunku własnej bramki. „Miałem ciary – mówił. – Jasne, że to dopiero początek rozgrywek, jasne, że wszyscy uwielbiamy piękną grę i strzały w okienko – i o nie też będzie chodziło, ale ten powrót… Wow… Czuję, że w ten sposób wygramy wiele meczów”.

Znowu ten Jonhson

No i właściwie tych parę zdań mogłoby wystarczyć za całe podsumowanie wyjazdowego zwycięstwa Tottenhamu nad Manchesterem City. Nawet jeśli z pewnego oddalenia mogło się ono wydawać rutynowe, bo nawet Tottenhamowi w kryzysie przeciwko temu rywalowi grało się zwykle dobrze, to przecież w nowym sezonie, pod nowym szkoleniowcem historia tej rywalizacji pisze się właściwie od nowa.

Przepis Franka na wygrywanie z City Guardioli różni się zresztą istotnie od przepisu Postecoglou, o panach Conte, Espirito Santo czy Mourinho nie wspominając. Nowy trener Tottenhamu może wprawdzie – jak jego co bardziej pragmatyczni poprzednicy – przywiązywać wagę do gry defensywnej i podkreślać na każdym kroku (również wczoraj) znaczenie czystego konta; subskrybenci klubowych mediów z upodobaniem patrzyli w trakcie okresu przygotowawczego na zajęcia, w których nie tylko Van de Ven w pełnym biegu rzucał się blokować strzały na maleńkie bramki. Może też mówić o roli stałych fragmentów gry. Zarazem jednak podkreśla znaczenie odwagi – tej, z którą drużyna ani myślała na Etihad bronić dwubramkowego prowadzenia, a jeśli, to za pomocą prób zdobycia trzeciej bramki, do czego zresztą w drugiej połowie było całkiem blisko, zwłaszcza w trakcie akcji, po której Brennan Johnson huknął gdzieś wysoko ponad bramkę Trafforda zamiast obsłużyć podaniem któregoś z szarżującego wraz z nim kolegów.

Tu właściwie wypada otworzyć nawias w wątku bardziej generalnym: niewielu jest zawodników wywołujących tak sprzeczne opinie wśród kibicowskiej bazy, jak właśnie Brennan Johnson. Kiedy się na niego patrzy z wysokości trybun, można mieć zastrzeżenia zarówno do skuteczności, z jaką podejmuje próby dryblingu, jak do szybkości, z którą decyduje się na podania do kolegów. W walce o odbiór piłki Porro ma dużo więcej wsparcia od Kudusa niż Spence od Johnsona. W meczu z MC Walijczyk złapał jeszcze niepotrzebną żółtą kartkę za odkopnięcie piłki. Zarazem przecież pierwszą akcję bramkową Tottenhamu wykończył wczoraj równie nieomylnie, jak wykończył ostatnią przed tygodniem. W sumie w 87 meczach dla Spurs atakujący ze skrzydła Johnson ma już 25 goli, a do tego 18 asyst; dla porównania grający głównie na środku ataku Richarlison ma w 93 meczach 22 gole i 11 asyst.

Pressing jako rozgrywający

Wracając zaś do kwestii zasadniczych: trzeba się zacząć przyzwyczajać do faktu, że na każdego kolejnego rywala Tottenham Franka będzie miał nieco inny pomysł. Przed wyjazdem na Etihad powszechnie spodziewano się np. powtórki z ustawienia wypróbowanego podczas meczu o Superpuchar  z PSG: ustawienia z trójką obrońców, z Danso u boku Romero i Van de Vena. Nic takiego się nie wydarzyło, za to piłkarze Spurs chętnie rozpoczynali rozgrywanie akcji od Vicario, zachęcali rywali do pressingu, a potem próbowali szybko zagrywać piłkę za wysoką linią obrony City. Tak padł pierwszy gol: futbolówka od Porro, zgranie Sarra do wybiegającego za plecy rywali Richarlisona, który następnie obsłużył podaniem Johnsona – ale skrupulatny Frank podkreślał po meczu, że podobnych prób było wcześniej już kilka.

Kolejny pomysł – przynoszący kolejnego gola – to oczywiście pressing. W kontekście niepowodzenia naznaczającego ostatnie dni kibiców Tottenhamu, a związanego z podchodami transferowymi pod Eberechiego Eze, który wybrał ostatecznie swój ukochany klub z dzieciństwa, na pomeczowej konferencji przywołano Frankowi cytat z Jurgena Kloppa, mawiającego, że najlepszym rozgrywającym w futbolu jest właśnie skuteczny nacisk na rywala. Na co Frank powiedział, że musi w takim razie wysłać do Kloppa esemesa, a następnie wygłosił swoje credo.

Wiemy oczywiście już z czasów jego pracy z Brentford, że lubi grać agresywnym, wysokim pressingiem, ale wczoraj – podobnie zresztą jak przez długie minuty meczu z PSG – wyglądało to naprawdę imponująco. Każdy piłkarz odpowiedzialny za konkretnego rywala, co powodowało, że nieraz widzieliśmy Romero daleko na połowie City, kiedy Haaland próbował cofać się po piłkę (po jednej z takich akcji faul Norwega dał Tottenhamowi rzut wolny, zakończony strzałem Porro). Agresywny doskok do przeciwników, zwłaszcza w wykonaniu wszechobecnego Sarra – to jego nacisk na Nico Gonzaleza przy próbie rozegrania futbolówki przez Trafforda przyniósł w efekcie drugiego gola: tym razem akcję wykańczał najbardziej defensywny gracz drugiej linii Tottenhamu Joao Palhinha.

Trzy psy Franka

KIedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, postanowiliśmy, wzorem Thomasa Franka, oddać się celebracji życia. Przy kieliszku wina próbowaliśmy, jak to często w tym domu bywa, dobierać lekturowe tropy do tego, co właśnie obejrzeliśmy. Po zwolnieniu Postecoglou mity greckie trzeba było zostawić na boku, ale co w takim razie z literatury duńskiej, skoro większość baśni Andersena kończy się raczej smutno? I Jerzy zaczął wówczas mówić o trzech psach z „Krzesiwa”: jeden miał, niczym Bentancur, oczy jak filiżanki, drugi, niczym Sarr właśnie, jak młyńskie koła, ale trzeci – musiał nim być Palhinha – miał oczy tak wielkie jak Okrągła Wieża w Kopenhadze.

Ryzykowne porównanie, ale wierzę, że Frankowi by się spodobało. Po Palhinhi widać jeszcze, że przez ostatni rok grał mało, a tego lata trenował niewiele, ale z każdym kolejnym meczem jego obecność w środku pola Tottenhamu potężnieje; rzekłbyś: ten człowiek oddycha wślizgami, ale u jego boku Bentancur imponuje spokojem, a Sarr wybieganiem. Oczywiście: kochamy w tym klubie błyskotliwych, kreatywnych rozgrywających, tęsknimy za Maddisonem i mamy poczucie, że Eze nieźle by tu pasował, ale i bez postaci tego typu Tottenham potrafi strzelać gole i łamać opór rywali.

Pytanie tylko, jak długo tak będzie. Nawet poprzedni sezon drużyna zaczęła przyzwoicie i długo trzymała się czołówki, ale konieczność godzenia rywalizacji w Premier League i Lidze Europy rychło zaowocowała plagą kontuzji. Może sobie Thomas Frank podkreślać rolę w dzisiejszej wygranej Kudusa i Palhinhi, którzy do klubu dołączyli latem, ale w porównaniu z innymi zespołami czołówki (i mając świadomość odejścia Sona) transferów jest wciąż za mało. Widać to było zresztą aż nadto wyraźnie w poprzednich meczach: młodzi Gray czy Bergvall może i poradzili sobie z Burnley, ale rywalizacja z PSG zdecydowanie ich przerosła. Są w tej drużynie pozycje wciąż nieobsadzone („dziesiątka” na pierwszym miejscu) albo takie, w których uraz jednego zawodnika spowoduje wyrwę nie do zasypania.

Daniel Levy ma tydzień na zrobienie tego, czego nie zrobił przez dwa miesiące. Wiemy, że nie tak to powinno wyglądać, ale przy tylu zmianach akurat to w Tottenhamie nie może się zmienić. Podobnie jak wygrywanie z Manchesterem City oczywiście.

Taksówka dla Ezego

Ale przecież to wszystko już było i doprawdy: nie powinienem się aż tak bardzo przejmować. W 1997 roku ówczesny prezes Tottenhamu Alan Sugar zapłacił nawet Emmanuelowi Petit za taksówkę, którą ten zamiast do hotelu pojechał do domu Arsene’a Wengera, by ze swoim dawnym szefem z Monaco dopiąć podpisanie kontraktu z Arsenalem. Podobnie było w sierpniu 2013 roku, kiedy sprowadzany z Anży Machaczkała Willian przeszedł nawet w Tottenhamie badania lekarskie, ale medialny hałas wokół jego przyjazdu sprawił, że podkupiła go Chelsea, a Jose Mourinho wygłaszał następnie dobre rady dla rywali, by podobne transakcje prowadzili w większym sekrecie.

Wszystko już było, łącznie z uprzejmym pismem, jakie przechodzący z Barcelony do Milanu Rivaldo wysłał do Daniela Levy’ego i Glenna Hoddle’a, a ci opowiadając o tym publicznie narazili się na śmieszność, bo zostali w ten sposób twarzami klubu, w którym zamiast piłkarza klasy światowej pojawia się podpisana przezeń kartka papieru. Na liście transferowych fiask Tottenhamu mamy też spóźnione o kilka minut w ostatnim dniu okienka transferowego latem 2012 r. dopięcie umowy z Porto o Joao Moutinho, niepodpisany w 2019 r. kontrakt z Paulo Dybalą, z którym nie dogadano się w kwestii praw do wizerunku, niepoważną ofertę złożoną Aston Villi za Jacka Grealisha – chociaż tyle, że niepowodzenie z transferem Saidiego Berahino z WBA skłoniło klub do sprowadzenia z Bayeru Leverkusen pewnego obiecującego Koreańczyka.

Co łączy te sprawy, oprócz dość oczywistej – i stosującej się także do Eberechiego Eze – kwestii, że piłkarz, którego Tottenham chciał kupić, zwyczajnie wolał kontynuować karierę gdzie indziej? Bądźmy zresztą uczciwi: dla Petita czy Williana (o Grealishu, który miał wkrótce przejść do Manchesteru City, nie wspominając…) decyzja o nieprzejściu do Tottenhamu okazała się słuszna. I zapewne słuszna będzie również w przypadku Eze, bo dzięki takiemu wzmocnieniu Arsenal umocni swoją pozycję wśród faworytów do wygrania Premier League w tym sezonie.

Otóż łączy te sprawy kunktatorstwo prezesa Levy’ego, który – z pewnością kierując się szlachetnymi pobudkami pilnowania klubowych finansów – pozwala, by transferowy cel wymknął mu się z rąk. Mimo iż od zakończonej niepowodzeniem próby wykupienia z Nottingham Forest Morgana Gibbsa-White’a minęło aż 28 dni, a od kontuzji Jamesa Maddisona – dni 17, do poważnych rozmów z Crystal Palace przystąpił dopiero 9 dni temu. Zgoda: karty miał nienajlepsze, sprzedawca wiedział (po rozmowach z Gibbsem-Whitem), że ma pieniądze i (po kontuzji Maddisona) że jest zdesperowany. Ale zdesperowanemu po kontuzji Havertza Arsenalowi sfinalizowanie transakcji zajęło kilka godzin. Dziś, kiedy o każdym ruchu transferowym klubowe źródła i agenci zawodników informują Fabrizio Romano i jemu podobnych niemal w czasie rzeczywistym, nie da się przeprowadzać transakcji tak, jak chciałby to robić Daniel Levy.

Co w tym wszystkim najsmutniejsze: pieniądze będzie musiał wydać i tak, choćby dla uspokojenia rozwścieczonej bazy kibicowskiej. Problem w tym, że nie znajdzie już na rynku piłkarza tej klasy, co Eberechi Eze – dzięki swojej fantazji i kreatywności tak bardzo pasującego do klubowego etosu. W sumie to też już było, już raz na tym blogu pisałem tekst pod tytułem „Miałeś, Daniel, złoty róg”, zastanawiając się, czy piejący w dramacie Wyspiańskiego kogut nie pochodził aby z klubowego herbu. W „Weselu”, mimo rozpaczliwych wołań Jaśka, nikt się nie zbudził – i tutaj też tak będzie.

Po operacji „Superpuchar”

Ach tak, wiem oczywiście, jak funkcjonują dziś media społecznościowe. Jak łatwo wydawać w nich radykalne sądy i utwierdzać się w opiniach, zwłaszcza takich, do których zdążyliśmy już przywyknąć. „Lads, it’s Tottenham”, „Spursy”, jak można wypuścić dwubramkowe prowadzenie, zarówno w końcówce meczu, jak i w karnych, oto właśnie całe koguty, nic tylko rosół na nich ugotować.

Otóż nie, mówcie sobie, co chcecie, ale ja nie kupuję tej narracji. Ja przez godzinę z okładem oglądałem w wykonaniu Tottenhamu mecz bliski ideału. Nawet jeśli znaleźliśmy się na drugim biegunie od pełnego emocji Angeballu, jeśli racjonalność stałych fragmentów mogła bić laboratoryjnym wręcz chłodem, to chyba tej racjonalności i chłodu drużyna potrzebowała po dwóch latach jazdy bez trzymanki.

Thomas Frank zwykł mówić w trakcie tego okresu przygotowawczego, że chciałby drużynę bardziej ustrukturyzować, zarówno w defensywie, jak w ofensywie: w fazach pierwszej i drugiej, związanych z konstruowaniem akcji i kontrolą gry, oraz w fazie trzeciej, podczas której dochodzi już do wykończenia. Że chciałby, żeby piłkarze wiedzieli, kiedy sięgnąć po wysoki pressing, kiedy po średni blok, a kiedy bronić własnego pola karnego – i taką właśnie drużynę dziś oglądałem. Może w końcówce nie starczyło już sił, może zabrakło doświadczenia trenerowi, który w wielkich europejskich rozgrywkach stawia dopiero pierwsze kroki, może kluczowe okazało się zejście zmęczonego, ale dającego wcześniej defensywie ekstra zabezpieczenie Palinhi (dla młodego Graya rywalizacja z pomocnikami PSG była ewidentnie za trudna…), a może po prostu inaczej być nie mogło, kiedy rywale zdobyli już bramkę kontaktową i tak zwane momentum uległo zasadniczej zmianie – ale chyba żadnemu futbolowemu ekspertowi nie przyjdzie do głowy wyśmiewanie efektów zaledwie miesięcznej pracy Thomasa Franka w północnym Londynie. On użył wprawdzie – w kontekście zmiany ustawienia – porównania medycznego, ze operacja się udała, ale pacjent, niestety, zmarł, był jednak dla siebie zbyt surowy. Zresztą także Luis Enrique przyznawał po meczu, że Tottenham zasłużył na dużo więcej i był lepszą drużyną, tylko że „futbol czasami bywa nie fair”.

Rozumne tu było wszystko – począwszy od ustawienia z trójką obrońców Danso-Romero-Van de Ven, fenomenalnym w walce o piłkę tercetem środkowych pomocników Palinha-Bentancur-Sarr i znakomicie współpracującym z przodu duetem Richarlison-Kudus. Rozumny był pressing, który już w pierwszej minucie zakończył się strzałem Porro nad poprzeczką. Rozumne były intensywność i agresja, rozumne – i z żelazną konsekwencją realizowane – krycie jeden na jednego; w pierwszej połowie bodaj raz tylko Romero spóźnił się przy wyjściu za schodzącym nisko po piłkę Dembelem; w notatkach z tamtej fazy spotkania mam Spence’a wygrywającego pojedynki z Hakimim, odbiory Sarra, Kudusa, Bentancura, Richarlisona… Nawiasem mówiąc: kiedy ostatnio Brazylijczyk rozegrał tak dobry mecz i tak dobrze wyglądał fizycznie?

W sumie to w ogóle nie chce mi się już dodawać frazy o rozumności stałych fragmentów, które nie tylko przyniosły Tottenhamowi oba gole, ale nieraz jeszcze siały spustoszenie w polu karnym PSG (Danso miał okazję na 3:0, ale trafił w boczną siatkę). Bodaj większą frajdę od trafienia Van de Vena sprawiły mi okoliczności, w których doszło do rzutu wolnego, po którym Holender dał drużynie prowadzenie: walka o piłkę Kudusa, utrzymanie się przy niej i wymuszenie na paryżanach faulu. Oglądając ten mecz, oglądałem futbol inteligentny i inteligentnych piłkarzy, świadomych powierzonych im zadań i konsekwentnie je realizujących.

Tylko ta zmiana Palinhi na Graya nie daje mi spokoju. Oczywiście trudno było się spodziewać – zwłaszcza po tym, jak przed tygodniem w trakcie sparingu z Bayernem Portugalczyk ewidentnie odstawał od drużyny, jeśli idzie o przygotowanie fizyczne – że rozegra pełne 90 minut. Chodzi mi raczej o to, że można ją potraktować jak symbol sytuacji kadrowej Tottenhamu, w której jedynym jakościowym zmiennikiem gracza pierwszej jedenastki był dzisiaj – powracający zresztą po kontuzji – Solanke. Rezerwowi PSG wchodzili na boisko, by strzelać gole, rezerwowi Tottenhamu – by nabierać doświadczenia. Po ciężkiej kontuzji i operacji Maddisona, w trakcie rekonwalescencji Kulusevskiego, na trzy doby przed rozpoczęciem sezonu Premier League, drużyna błaga o wzmocnienia.

Jeśli więc już musicie powydawać trochę radykalnych sądów i poutwierdzać się w opiniach o Tottenhamie w mediach społecznościowych, skupcie się na prezesie Levym. Nawet jeśli zatrudnił szkoleniowca, który nadąża za rywalami merytorycznie, nie wyposażył go na czas w zawodników, dzięki którym mógłby tych rywali prześcignąć.

Heung-min Son. Najlepszy piłkarz świata

Są także rozstania, które nie bolą. Owszem, będziemy tęsknić, patrząc, jak biega gdzieś po (amerykańskim zapewne) boisku. Owszem, już łkamy, patrząc na kompilacje bramek, wśród których tyle było niewiarygodnie pięknych (albo, by powiedzieć nieco innym językiem, miało niewiarygodnie niski współczynnik xG), poczynając od tej z Burnley, która przyniosła mu w 2020 roku Nagrodę Puskasa. Przejął wtedy piłkę odbitą przez Jana Vertonghena na linii pola karnego Tottenhamu i po prostu popędził przez całe boisko, w początkowej fazie akcji próbując jeszcze odegrać do Dele Allego i frustrując się faktem, że ciasno otaczający go rywale odbierają mu tę możliwość… 

Tylko w Premier League było tych goli 127 (z tytułem króla strzelców w rozgrywkach 2021/22), a do tego jeszcze 71 asyst, notowanych zwłaszcza w okresie, gdy jego porozumienie z Harrym Kane’em osiągało poziom telepatii. W sumie w 454 meczach w Tottenhamie zdobył 173 bramki, co daje mu czwarte miejsce wśród najskuteczniejszych w dziejach klubu; z równą łatwością strzelał je prawą, jak i lewą nogą, z karnego i bezpośrednio z rogu, a lekkość, z jaką wkręcał futbolówkę w okienko, ścinając do środka gdzieś spod linii bocznej, była zaiste niebywała.

Ale nie o jego golach wypada mówić w pierwszym rzędzie (podobnie jak nie o pamiętnym pudle w meczu z Manchesterem City, które w 2024 r. pozbawiło Arsenal szans na mistrzostwo Anglii). I chyba także nie o fakcie, że wśród supergwiazd Premier League funkcjonował ktoś tak niebywale pozytywny – a zarazem z taką naturalnością otwierający ten świat na różnice kulturowe (od pierwszego dnia w Londynie, kiedy sprowadził do ośrodka treningowego koreańskich kucharzy, by jego nowi koledzy i trenerzy przekonali się, jak odmienność może być, mhm, dobra). Nie o wonach, wyciskanych przez prezesa Levy’ego z seulskiego rynku. Nie o statusie popkulturowej ikony, jaką cieszył się w Azji ten zaiste najlepszy futbolista w dziejach kontynentu. Nie o naszych uprzedzeniach także, które pod jego oczywistym potencjałem marketingowym długo nie pozwalały dostrzec jednego z najlepszych piłkarzy świata.

O czym trzeba mówić? Na pewno o wdzięczności. Pewnie także o szczęściu, związanym z faktem, że jego odejście dokonuje się w najlepszym możliwym momencie: w euforii związanej z wygraniem Ligi Europy, a przed sezonem, w którym pewnie przyszłoby mu już godzić się z rolą rezerwowego. 33-letni Heung-min Son jest i na zawsze będzie klubową legendą, ale najlepszy okres kariery ma już za sobą. Odchodząc w takiej chwili zostawia nowemu trenerowi przestrzeń na podejmowanie autonomicznych decyzji – o wyborze kapitana czy zestawieniu wyjściowej jedenastki – bez presji, jaka wiąże się z obecnością w klubie postaci, której zasługi długo jeszcze będą nieporównywalne z zasługami któregokolwiek szkoleniowca. Jasne: wolelibyśmy, żeby nasi ukochani piłkarze nigdy z naszych klubów nie odchodzili, ale czasami takie odejścia są dla rozwoju klubu zwyczajnie potrzebne, a rzadko zdarzają się okoliczności, by mogły się dokonać w poczuciu spełnionej misji, jaką było zdobycie pierwszego od dekad europejskiego pucharu.

Może trzeba też mówić o skromności. O tym, że zastanawiając się w ostatnich tygodniach nad własną przyszłością, zważał przede wszystkim na to, by nie mieć negatywnego wpływu na kolegów i nie wywoływać wokół klubu nadmiernego zamieszania. To był cały Son: okrywający własnym dresem dziewczynkę, która wyprowadzała drużynę na mecz w zacinającym deszczu albo uważnie odkładający mikrofon na stół podczas telewizyjnego wywiadu. Pod niewiarygodną pracowitością, dążeniem do futbolowej doskonałości, wyznaczaniem najwyższych standardów, wymaganiem od siebie heroicznych wyrzeczeń, skrywający rzadką w tym świecie uważność na innych.

Może trzeba mówić o tym, że nie było piłkarza, o którym w uniwersum Premier League mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że obecny trener Napoli nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem z jego hat tricka z Leicester, Maddison po wygranym finale w Bilbao mówił głównie o radości, jaką daje mu poczucie, że Son się wreszcie doczekał, a wszystko to blednie wobec faktu, że Davies zrobił go ojcem chrzestnym synka). Tak samo, jak mnożę kolekcję jego uśmiechów w telefonie, z którego spogląda zresztą na mnie codziennie (tak, mam tapetę z Heung-min Sonem).

Nie, chyba w pierwszej kolejności trzeba jednak mówić o czymś innym. „W północnym Londynie zjawiłem się jako dzieciak – mówił dziś na konferencji prasowej w Seulu. – Miałem 23 lata, byłem bardzo młody. Byłem chłopcem, który nawet nie mówi po angielsku. Odchodzę z klubu jako dojrzały mężczyzna”. Pamiętacie siebie sprzed dziesięciu lat? Do jakiej szkoły lub pracy chodziliście? Z kim byliście w związku? Ile lat miały wasze dzieci? A rodzice? Ile spełnień i strat miało miejsce po drodze, nie, nie w klubie, któremu kibicujecie – w waszym życiu?

Znalazłem przed chwilą na Twitterze wyznanie jakiegoś nieznanego mi osobiście człowieka, zadziwionego faktem, że o trzeciej nad ranem ogląda z płaczem kompilację bramek koreańskiego futbolisty, który nawet nie ma pojęcia o jego istnieniu. Może to wcale nie z powodu bramek – z Burnley, z City, z Chelsea, z Arsenalem, z Borussią, z Middlesbrough, z Crystal Palace, wymieniać by można długo – płacze ów człowiek, no dobra: płaczę i ja.

Może przyszedł właśnie ten dzień, w którym lato się w nas przełamało.

Żegnaj, Ange. Trzeciego sezonu nie będzie

Na większy tekst przyjdzie czas – w sumie zresztą zawsze chciałem go napisać, bo droga życiowa Ange’a Postecoglou jest w świecie współczesnego futbolu jedną z najciekawszych. Na razie powiem tylko jeszcze raz coś, co w sumie już mówiłem i pisałem w ostatnich dniach, pytany i niepytany: patrząc po ludzku, zwolnienie trenera, który wygrał właśnie dla klubu europejski puchar i zapewnił mu awans do Ligi Mistrzów, a przy tym na powrót zjednoczył tym triumfem kibiców i piłkarzy, jest zwyczajnie nieprzyzwoite. Owszem, być może za parę miesięcy trzeba byłoby to zrobić i tak, gdyby zespół nadal przegrywał w lidze, a kolejni rywale znów obnażaliby taktyczną naiwność Postecoglou – ale teraz należało jednak pozwolić mu pracować dalej, w celu zminimalizowania ryzyka wspierając zmianami w sztabie szkoleniowym i medycznym.

No ale współczesny futbol nie jest światem, w którym takie kategorie jak przyzwoitość mają jakiekolwiek znaczenie. Daniel Levy uznał, że lepiej nie powielać błędu, który Jim Ratcliffe popełnił z Erikiem Ten Hagiem: że trzeba działać natychmiast i dać nowemu szkoleniowcowi (czy będzie nim Thomas Frank?) czas na przepracowanie z drużyną okresu przygotowawczego oraz dopięcie transferów. Że oceniając miniony sezon, nie można kierować się wyłącznie emocjami, jakkolwiek byłyby silne. Niby nie jest to pierwszy przypadek w czasach rządów Levy’ego, że prezes gra va banque – ale chyba nigdy dotąd nie postawił takich stawek, bo żadna inna jego decyzja (łącznie ze zwolnieniem wypalonego jednak po przegranym finale Ligi Mistrzów Mauricio Pochettino) nie szła aż tak bardzo wbrew emocjom ludzi, dla których słowo „klub” nie ogranicza się do jedynie do tabelki z liczbami.

Jasne: te liczby były bezlitosne. Zarówno plaga kontuzji, jak plaga ligowych porażek (w oficjalnym komunikacie klub wylicza: 78 punktów w ostatnich 66 meczach) i najgorsze w dziejach miejsce w tabeli Premier League to coś, na co prezes z pewnością może się powołać. Pewnie zakłada również, że następca Postecoglou lepiej poradzi sobie z koniecznością walki na dwóch frontach – w lidze i w pucharach. Zobaczymy. Kibic Tottenhamu musi życzyć – jemu i sobie – by tym razem się nie pomylił.

O tym jednak będzie jeszcze czas dyskutować. Na razie trzeba po prostu dziękować człowiekowi, który przez minione dwa lata mówił o futbolu i życiu tak pięknie, że tak bardzo chciało się go słuchać i tak bardzo chciało się oglądać mecze jego drużyny. Ange Postecoglou zostawia po sobie masę niebywałych wspomnień – od fenomenalnego początku, naznaczonego pieśnią „I’m Loving Big Ange Instead” i obroną ustawioną na środku boiska podczas meczu z Chelsea, po szczęśliwy koniec w Bilbao i paradę z udziałem ponad dwustu tysięcy fanów w północnym Londynie.

„Jesteśmy na zawsze połączeni” – napisał do fanów Spurs na pożegnanie, a w moim przypadku to połączenie ma charakter szczególny: dwa lata temu dostałem na urodziny trenera, dziś na urodziny trenera straciłem. Nie zapomnę go nigdy, nie tylko dlatego, że nie wierzę, by następca zdołał wyzwolić w nas to poczucie wspólnoty i więzi, wzruszenia i szczęścia, nadziei i dumy, które stały się naszym udziałem tych kilkanaście dni temu po finale Ligi Europy.

Tottenham wygrywa Ligę Europy, czyli rzecz o trenerze, który dotrzymał słowa

Tak naprawdę to nie wiem, co się pisze w takiej sytuacji. Może Tolkien by wiedział – człowiek, który potrafił jednak znaleźć szczęśliwą puentę dla opowieści, co do której wszystko zapowiadało, że skończy się straszliwą katastrofą. Kto wie zresztą, jak to z tym szczęśliwym zakończeniem ostatecznie będzie. Może prezes Levy po namyśle uzna, że nadszedł czas, by Ange Postecoglou, australijski Gandalf, którego mądre rady pozwoliły drużynie wypełnić powierzoną misję – mógł spokojnie odpłynąć z Szarej Przystani.

Chociaż tyle dobrze, że nie muszę wiele pisać o meczu, w dziejach finałów europejskich pucharów plasującego się z pewnością w czołówce najbrzydszych i najnudniejszych. Sami przecież widzieliście, jak to wyglądało – zwłaszcza w drugiej połowie, bo w pierwszej Tottenham szukał jednak sposobów na strzelenie bramki, oczywiście na tyle ostrożnie, by się zanadto nie narazić na kontrę rywala. 27 procent posiadania piłki. 61 procent celnych podań – szokująca statystyka. Jeden celny strzał. Jedna w miarę składna akcja, choć i tak po fazie kilku przebitek w środku pola, z dobrym ruchem Bentancura odnajdującego przestrzeń po lewej stronie, dośrodkowaniem Sarra i tym czymś, co ostatecznie okazało się golem na miarę zwycięstwa, a co było syntezą gapiostwa Luke’a Shawa i szczęścia Brennana Johnsona (wierzyć się nie chce, ale była to już osiemnasta bramka Walijczyka w sezonie). Mnóstwo ciężkiej, a po godzinie gry już desperackiej wręcz pracy w defensywie. Przejście na grę trójką obrońców – dołożenie do heroicznie broniących Romero i Van de Vena, jeszcze Kevina Danso. W sumie to nie gol Johnsona był zresztą najważniejszym momentem tego meczu, ale interwencja Micky’ego Van de Vena, wybijającego piłkę z pustej bramki, po fatalnym, co tu kryć, błędzie Vicario i uderzeniu Hojlunda. No, może jeszcze obronę Vicario uderzenia Shawa z 96. minuty też wypadałoby wspomnieć… w tym sezonie Włoch zachowujący czyste konto to naprawdę rzadki ptak.

Było tych rzadkich ptaków więcej. Zdyscyplinowany Bissouma i opanowany Bentancur – wiedzieliśmy po kontuzjach Maddisona, Kulusevskiego i Bergvalla, że departamentu kreacji w tym meczu Tottenham mieć nie będzie, ale obaj pomocnicy i biegający przed nimi Sarr nadrabiali brak polotu wybieganiem. Rzadkim ptakiem był też Richarlison, zdrów na tyle, by zacząć spotkanie od pierwszej minuty i dopóki starczyło mu sił – czyli przez jakąś godzinę – udanie wspierający Udogiego w boju o dominację po lewej stronie z Diallo; decyzja o tym, że to Brazylijczyk, a nie Son, wyjdzie w pierwszym składzie była jedyną kadrową niespodzianką, ale dalibóg: tym razem Postecoglou wiedział, co robi.

Angeballu nie przypominało to oczywiście w najmniejszym stopniu. Nie przypominało to też nic związanego z klubowym etosem odważnej i ofensywnej piłki, którego ciążenie sprawiało, że tak źle widzianym szkoleniowcem był tu niedawno hiperpragmatyczny Jose Mourinho. Najbardziej niebezpieczne dla United były – oprócz stałych fragmentów, rzecz jasna – długie piłki do Solankego i Richarlisona. Straty i wykopy na oślep mnożyły się podobnie jak zbyt chyba pochopne interwencje sędziego Zweiera. 

Patrząc na ten chaos trudno było nie mieć wrażenia, że ważniejsze rzeczy dzieją się na trybunach, gdzie kilkanaście tysięcy fanów Spurs potrafiło zagłuszyć kibiców bardziej utytułowanych rywali. W sumie to oni byli tutaj najważniejsi; Ange Postecoglou mówił o tym jeszcze przed meczem, że piłkarze i trenerzy przychodzą i odchodzą, a my zostajemy z klubem na całe życie. Na zwycięstwo w europejskim pucharze ludzie związani z Tottenhamem czekali 41 lat, a na jakikolwiek triumf w pucharach – lat 17. Jasne: trudno to porównywać z dekadami oczekiwania fanów Newcastle (wygrali Puchar Ligi po siedemdziesięcioletniej przerwie), a zwłaszcza Crystal Palace (ubiegłotygodniowy triumf w Pucharze Anglii to pierwsze trofeum w dziejach klubu), ale i tak niektórzy fani Tottenhamu nie mieli w całym swoim życiu drugiej takiej nocy.

Szykując się do krótkiej rozmowy o Postecoglou w przedmeczowym studiu Polsat Sport, przypomniałem sobie swój pierwszy tekst na jego temat – prezentację przybysza z dalekiego kraju, który arkanów futbolu uczył się od przebywającego akurat w Melbourne Ferenca Puskasa, ale przede wszystkim od ojca, greckiego migranta, który po nocy budził młodego Ange’a, by mogli razem obejrzeć transmisję meczów z Europy – owszem, były wśród nich także występy Tottenhamu z Glennem Hoddlem w składzie. „Czasami zapominamy o tym, czym jest sport – wspominał później tamte wspólnie spędzone chwile. – Nie chodzi o wygraną lub przegraną, ale o więzi, które tworzy. O to, że łączy ludzi, miasta i kraje. I że łączy rodziców z ich dziećmi”. Niezwykła rzecz, ale teraz na pomeczowej konferencji powtórzył niemal słowo w słowo frazy, które wówczas cytowałem: o ojcu, którego głos cały czas słyszy w swojej głowie i którego widzi, kiedy tylko patrzy w lustro, bo staje się do niego coraz bardziej podobny.

Stawką tego meczu nie były więc pieniądze, jakie da w przyszłym sezonie co najmniej osiem meczów w Lidze Mistrzów, a do tego jeszcze występ w Superpucharze Europy – choć prezes Levy skrupulatnie je policzy, rzecz jasna. Stawką tego meczu nie było też uratowanie twarzy po katastrofalnym sezonie – bo tak naprawdę po tych 21 porażkach ligowych, jakże często wynikających z obnażenia zbyt naiwnej taktyki Postecoglou, uratować się jej nie da. I może w gruncie rzeczy dobrze, że Tottenham sięgnął po Puchar w takim właśnie, kompletnie nieefektownym stylu, ciężką pracą i solidnością w defensywie, bo zaprzeczył w ten sposób stereotypowi byciu „spursy” – miłych i fajnych chłopaków, którym tak naprawdę niezwykle łatwo nakopać.

Bo przy okazji stało się coś ważniejszego: narracja się zmieniła jak wiatr nad Minas Tirith. Futbol nie jest okrutny, a Tottenham się nie wywrócił na ostatniej prostej, ba: w ogóle się nie wywrócił. Postecoglou, jak zwykle, wygrał coś w swoim drugim sezonie, a wśród szpil, jakie w chwili triumfu miał okazję wbić swoim krytykom, było wypomnienie prezesowi Levy’emu frazy, że w przeszłości sięgał po trenerów od wygrywania, ale to nie działało, więc zdecydował się na Ange’a; „Chłopie, ja jestem trenerem od wygrywania, wygrywałem wszędzie, gdzie pracowałem, wygrywałem seryjnie” – mówił w Bilbao Australijczyk. I miał rację.

Na razie nie wiemy, co przyniesie przyszłość i kto będzie trenerem Tottenhamu w przyszłym sezonie. Ale po tym wieczorze w Bilbao to nagle przestało być takie ważne. „Que sera sera”, to były ostatnie słowa Ange’a Postecoglou do dziennikarzy. Co ma być to będzie – a na razie jest całkiem spory puchar w gablocie.

PS Tyle się mówi – i słusznie – niedobrych rzeczy o tzw. mediach społecznościowych, ale w ciągu tych paru godzin po meczu dostałem za ich pośrednictwem całe mnóstwo dobrych słów i gratulacji. Za wszystkie bardzo dziękuję, to ogromnie miłe, ja naprawdę nie wiem, co się robi w takiej sytuacji.

Finał i flow

Dziękuję, trzymam się całkiem dobrze. Zajęć było w ostatnich dniach tyle, od występu na Impact przez wyborczy wywiad dla „Tygodnika”, po wyjazd na Magazyn podsumowujący 37. kolejkę Premier League w Viaplay i trzymanie kciuków za pewnego maturzystę, że przeglądając poranne newsy w gruncie rzeczy poczułem rodzaj zdziwienia, że to naprawdę już dziś.

Może zresztą nie o liczbę zajęć chodzi, tylko o barierę, która wyrastała między mną a klubem w ostatnich miesiącach, z każdą kolejną ligową porażką (dalibóg, było ich 21…), z każdą kolejną kontuzją (wszyscy kreatywni pomocnicy Tottenhamu – Maddison, Kulusevski, Bergvall – dziś nie zagrają…) i z każdą kolejną ponurą rozmową Ange’a Postecoglou z własnymi butami (w taki właśnie sposób ów niegdyś otwarty i dowcipny człowiek prezentował się ostatnio przed kamerami…). Nie ukrywajmy, tak to właśnie wygląda na kilka godzin przed występem mojej ukochanej drużyny w finale Ligi Europy: teksty redaguję, na maile odpisuję, szparagi do klusek kroję, telefony odbieram.

Dla Boga, panie Okoński! Larum grają! Mecz! Manchester United w granicach! A ty się nie zrywasz! Koszulki nie zakładasz? Lucasa Moury z Amsterdamu na pamięć nie przywołujesz? Co się stało z tobą, kibicu?

Nie, bynajmniej jako kibic nie umarłem. Raczej poczułem, że może właśnie tego im dzisiaj potrzeba. Uwolnienia od neuroz fanbazy i krzywego uśmiechu futbolowych ekspertów, którzy aż do bólu przeanalizowali w ostatnich miesiącach taktyczną naiwność Angeballu. 

Owszem, jeśli idzie o umiejętność wygrywania pucharów, nawet pogrążony w kryzysie Manchester United jest wciąż specjalistą. Owszem, historia Tottenhamu pod Danielem Levym to – jak przypominał transparent widywany w ostatnich miesiącach na White Hart Lane – 24 lata, 17 trenerów i tylko jedno trofeum, Puchar Ligi z 2008 r. Owszem, cały piłkarski świat zna cytat z sir Aleksa „Lads, its Tottenham” i wie, co się kryje po przymiotnikiem „Spursy”. Owszem, nawet ostatnią konferencję przed dzisiejszym finałem zdominowały spekulacje na temat przyszłości Postecoglou i – uzasadnione skądinąd, choć nie wiem, czy sformułowane w najlepszym momencie – pretensje Australijczyka do jednego z dziennikarzy za użycie w przedfinałowej zapowiedzi słowa „klaun”. Owszem, dla takiego Sona, który spędził w Tottenhamie dekadę, to już ostatnia szansa wygranie czegokolwiek z tym klubem.

I to jest właśnie moment, w którzym można to wszystko zostawić. W dodatku naprawdę nie jest to niemożliwe.

Parę razy miałem okazję z zawodowymi sportowcami rozmawiać. Kilku z nich, niezależnie od siebie, wspominając najlepsze momenty w karierze, opisywało stan, który w psychologii określa się mianem flow. Taki, w którym – dość niespodziewanie, jak na rangę wydarzenia – wszystko wokół ciebie znika: przeklęta historia klubu, fatalny sezon, kpiny mediów społecznościowych, niepokoje kibiców, nawet stadionowa wrzawa. Jesteś skupiony, spokojny, czujesz, że czas nie istnieje, a cel jest możliwy do osiągnięcia. Twoje ego się rozpuszcza, ciało wie, co ma robić – i robi.

Może jest tak, że kroję szparagi, teksty redaguję, telefony odbieram, żeby zostawić im przestrzeń na wejście w ten stan. O całej reszcie będzie można pogadać po meczu.

Barcelona-Inter: przyjemność, emocje, życie

Generalnie jednak żyjemy w całkiem niezłych czasach, przynajmniej jeśli idzie o piłkę nożną. Pamiętacie na przykład półfinały Ligi Mistrzów sprzed osiemnastu lat, między Liverpoolem a Chelsea, oba zakończone wynikiem 1:0 i rozstrzygnięte dopiero serią rzutów karnych? „Umieść gówno na patyku pośrodku szalonego, pełnego pasji stadionu, a znajdą się tacy, którzy powiedzą, że to dzieło sztuki. Ale nim nie jest: to tylko gówno na patyku” – dosadnie komentował wówczas z Anfield argentyński mistrz świata z 1986 roku Jorge Valdano, dodając, że ówczesne Chelsea i Liverpool to najbardziej wyrazisty przykład kierunku, w którym zmierza futbol; że staje się on coraz bardziej intensywny, zespołowy, taktyczny i siłowy. „Krótkie podania? Co to, to nie. Zwody? O nie. Nagła zmiana tempa? Ależ skąd. Założenie siatki? Zagranie piętą? Nie wygłupiajcie się. Nic z tych rzeczy. Doprowadzona do skrajności kontrola i powaga, z jaką obaj trenerzy podeszli do tego półfinału, pozbawiła zawodników jakiejkolwiek licencji na kreowanie, uniemożliwiła popisanie się przez nich jakimikolwiek wybitnymi umiejętnościami”.

Wtedy trenerami byli José Mourinho i Rafa Benitez, ale dziś Simone Inzaghi i Hansi Flick nie poszli ich śladem. I nawet jeśli eksperci od piłkarskiej taktyki znów narzekać będą na skrajnie ryzykancką strategię Niemca, ustawiającego linię obrony Barcelony tak niebywale wysoko, albo skrytykują nieumiejętność zamknięcia półfinałów przez Włocha, mającego w przypadku obu meczów już dwubramkowe zaliczki, ja przelatywać będę ich teksty z nieuwagą, szukając raczej kogoś, kto pomoże poradzić sobie z trwającym ponad trzy i pół godziny dwuczęściowym futbolowym spektaklem, który obdarował mnie trzynastoma bramkami, na poziomie głębszym niż taktyczna analiza.

Często w takich przypadkach sięgam po Valdano, który po zakończeniu piłkarskiej kariery był nie tylko trenerem i dyrektorem Realu, ale także zajął się pisaniem o futbolu, zachowując zresztą należną tej dziedzinie sztuki pokorę („Pewien jestem, że potrafię opowiedzieć o golu Maradony lepiej niż on. Ale nigdy takiego bym nie strzelił”, pisał na przykład o słynnej akcji swojego najwybitniejszego kolegi z boiska). „Ludzie często powtarzają, że liczy się tylko wynik, że po latach pamiętamy sam rezultat. Bzdura. W pamięci pozostają poszukiwania wielkości i uczucia im towarzyszące” – stwierdził w innym miejscu i choć było to na wiele lat przed tym, jak Lamine Yamal trafił do La Masii, to zdania te pasują przecież do prób, jakim siedemnastolatek z Katalonii poddawał w obu półfinałach bramkarza i obrońców Interu. Fakt, że ostatecznie nie przyniosły one awansu Barcelony, nie oznacza przecież, że o nich zapomnimy: doprawdy, Messi może być dumny ze swojego następcy.

Zdecydowanie nie chodziło tu o taktyczną perfekcję, kontrolę i powagę – nawet jeśli przebieg meczu rewanżowego świadczył jednak, że trenerzy wyciągnęli wnioski z pierwszego spotkania, bo ani Dumfries, ani Raphinha nie mieli na San Siro aż tak wielkiej swobody, a kontaktowy gol dla Barcelony był efektem akcji, w której wzięli udział jej obaj boczni obrońcy. Inter również rozpoczął od wysokiego pressingu, a Yamal, który przed tygodniem na Montjuic dzielił i rządził, tym razem aż tak widoczny nie był – przynajmniej do zejścia Federico DiMarco. Można się zresztą zastanawiać, czy młody Hiszpan podjął najlepszą decyzję w 92. minucie, kolejny raz strzelając na bramkę Sommera, zamiast próbować przekształcić tamtą akcję w trening utrzymywania się przy piłce. Uderzenie było wprawdzie przedniej klasy, ale trafiło w słupek – a chwilę później futbolówka przeniosła się w drugie pole karne i 37-letni Acerbi, obrońca z potrzeby chwili zamieniony w napastnika, dał Interowi wyrównanie.

To nie był więc wieczór Yamala, jeszcze w dogrywce powstrzymanego przez tego z bramkarzy, który potrafił w półfinałowym starciu zrobić różnicę: Yanna Sommera. W sumie Szwajcar obronił w trakcie dwumeczu czternaście strzałów, a dziś nie wiem, czy nie był po prostu najlepszy na boisku. Fakt, że skłonny jestem przyznać to wyróżnienie komuś, kto wpuścił trzy gole, mówi coś chyba o jakości widowiska.

Tak naprawdę bowiem było w nim wszystko, czego od futbolu oczekujemy – z kontrowersjami sędziowskimi włącznie. Odrabianie strat. Gole w końcówce, w doliczonym czasie gry, a nawet w dogrywce. Dryblingi (samemu Yamalowi naliczono dziesięć udanych na dwadzieścia jeden prób), wślizgi i kartki. Kaskady strzałów, bramkarskie parady i rzut karny. Nieoczywiści bohaterowie: obok gwiazd, byli nimi wszak dublerzy i rezerwowi. Dwadzieścia lat różnicy między najstarszym i najmłodszym uczestnikiem meczu; generalnie zderzenie katalońskiej młodości z lombardzką rutyną. Z naszej perspektywy także: Polacy w rolach głównych, a do tego jeszcze rzęsisty deszcz, czyniący pejzaż, na którego tle toczyły się zmagania, zdecydowanie bardziej dramatycznym.

„Bakcyl efektywności zaatakował także futbol i niektórzy mają czelność pytać, jaki jest sens grać pięknie – to znowu cytat z Valdano. – Borgesa spytano kiedyś, po co jest poezja, a on odpowiedział: >>A po co wschodzi słońce? Po co są pieszczoty? Po co jest zapach kawy?<< Dla przyjemności, dla emocji, dla życia!”. Napisałem tych kilka akapitów chyba po to właśnie, żeby powiedzieć, że patrząc na wtorkowy bój w Lidze Mistrzów było mi przyjemnie, doświadczyłem silnych emocji i chce mi się żyć.

Cytaty z Jorge Valdano podaję w przekładzie własnym i Kuby Godlewskiego.

Mistrz z holenderskiej szkoły

Zanim parę zdań o Tottenhamie, wypada się jednak tym Liverpoolem Arne Slota pozachwycać. Sposobem, w jaki Holender ustabilizował statek rozhuśtany emocjami związanymi z odejściem Jurgena Kloppa. Jak zachował z etosu poprzednika wszystko, co najlepsze, a zarazem dołożył swoje: dał tej drużynie więcej pewności z piłką i nauczył lepiej kontrolować mecze. Jak opanował kryzys związany z kończącymi się umowami kluczowych zawodników (Salah i Van Dijk podpisali już zresztą nowe kontrakty). Jak pomimo braku transferów (latem przyszedł jedynie Chiesa) poprowadził drużynę do mistrzostwa, a i w Lidze Mistrzów potknął się dopiero w fenomenalnym zaiste dwumeczu z PSG. Jak rozwinął powierzonych mu zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem Gravenbercha i Gakpo – ale też jak wykorzystał złotą jesień Salaha, a w różnych ważnych momentach umiał skorzystać także z dublerów i graczy z zaplecza, takich jak np. Endo. Jak dał tej drużynie powtarzalność, nawet jeśli bez wielkich fajerwerków, które zachował na dzisiejsze świętowanie.

Bo dzisiaj naprawdę wspaniale się patrzyło na to, jak świętowali: fraza „wspólnie z kibicami” była jedną z najczęściej powtarzanych, co jeszcze raz przypomina, jak traumatyczny i depresyjny był tak naprawdę ów okres pandemicznego futbolu, podczas którego Liverpool Kloppa wygrał mistrzostwo przy sztucznym dopingu nakładanym przez realizatorów telewizyjnych transmisji. Wspaniale się patrzyło na klubowe legendy na trybunach, na dziesiątki tysięcy fanów bawiących się przed stadionem, na uwielbianych przez owe tysiące kilkunastu milionerów, bawiących się po ostatnim gwizdku jak dzieci – i wreszcie na samego Slota, który zaśpiewał do stadionowego mikrofonu przeróbkę „Live is life”, w której refrenem było nazwisko jego poprzednika; Klopp żegnając się z Liverpoolem wyśpiewał nazwisko Slota, mieliśmy tu więc piękną klamrę. Wspaniale było mieć poczucie, że niezależnie od jakości futbolu, prezentowanego przez tegorocznych mistrzów Anglii – są to mistrzowie tak nieplastikowi, tak związani z klubem i miastem.

A propos jakości futbolu: Tottenham zrobił dziś wszystko, żeby imprezy nie popsuć. Już osiem zmian w składzie – w związku z czwartkowym półfinałem Ligi Europy – było rozłożeniem u stóp gospodarzy czerwonego dywanu, ale na owym dywanie dodatkowo rozścielono wszystko to, co sprawia, że przeciwko drużynie Ange’a Postecoglou gra się – nie tylko Liverpoolowi zresztą – tak łatwo. Każdy właściwie gol mistrzów Anglii, i wiele ich sytuacji strzeleckich, było prezentami – i to ze znanego aż za dobrze katalogu. Możliwość zagrania piłki za plecy wysokiej linii obrony? Ależ proszę bardzo. Błędy w wyprowadzaniu piłki pod presją, począwszy od niecelnych zagrań Vicario? Ależ oczywiście. Okazja do szybkiej kontry, po tym, jak zbyt wielu zawodników Spurs zapędziło się pod bramkę rywala? No jasne, że tak. Obrona przy stałych fragmentach? Ba. Reakcja bramkarza i obrońców przy dośrodkowaniu ze skrzydła? Potrzymajcie mi piwo, zanim wypiję za dwudziesty tytuł Liverpoolu.

O całej tej, zdumiewającej zaiste jak na standardy superklubu (Tottenham, przypomnijmy, jest w pierwszej dziesiątce najbogatszych klubów świata…), epoce pracy w północnym Londynie Ange’a Postecoglou będzie jeszcze okazja napisać – i to obszernie. Na razie faktycznie czas wypić toast za sukces mistrza z holenderskiej szkoły.