Archiwum autora: michalokonski

Tottenham rośnie

„To będzie najważniejszy mecz w najnowszej historii Aston Villi” – grzmiał przed spotkaniem z Tottenhamem kapitan gospodarzy, John McGinn. Sądząc po czerwonej kartce za brutalne wejście w mijającego go dryblingiem Udogiego, w 65. minucie meczu, był przed tym spotkaniem aż za bardzo zmotywowany. A może jednak (to życzliwsza interpretacja, ale również memento dla zarządów obu klubów przed przyszłorocznymi rozgrywkami, na które trzeba będzie zbudować kadry zdolne do rywalizacji na wielu frontach w rytmie dwóch meczów tygodniowo) odrobinę zmęczony po czwartkowej wyprawie do Holandii, gdzie Villa potykała się z Ajaksem w Lidze Konferencji Europy. Przy wszystkich komplementach, jakie za chwilę przeczytacie tu na temat Tottenhamu, o tym jednym na początek chciałbym wspomnieć: ewidentnie gospodarze nie byli w stanie dotrzymać kroku rozpędzającym się z każdą minutą, zwłaszcza w drugiej połowie, gościom. Może Postecoglou narzekać na rwany sezon, może mówić, że zamieniłby się z każdym trenerem grającym w europejskich pucharach, ale na razie jego piłkarze mają w nogach trzydzieści meczów – Aston Villa rozegrała ich już o jedenaście więcej. Praca z drużyną w ośrodku treningowym przez cały boży tydzień to rzadki luksus w tym fachu – za rok (jak wszystko na to wskazuje) już tak nie będzie.

Trudno się oczywiście dziwić optymizmowi, jaki przebijał z wypowiedzi McGinna. Organizacja Aston Villi w tym sezonie jest imponująca, a plan taktyczny, jaki przyjął Unai Emery na mecz z Tottenhamem, powinien wróżyć gościom kłopoty. Za każdym razem, kiedy piłkarze Postecoglou mierzą się z drużyną grającą trójką obrońców, ich gra traci na płynności, a schodzący do środka boczni obrońcy grzęzną w tłoku. Przewaga w posiadaniu piłki nie przekłada się na sytuacje strzeleckie, a rywal czyha tylko na przechwyt, błyskawiczną kontrę albo po prostu zagrywa długą piłkę za plecy obrońców. W pierwszej połowie meczu na Villa Park lepsze okazje mieli gospodarze, i nie były to – przyznajmy – okazje na skutek szczególnie wyrafinowanych, wielopodaniowych akcji, a raczej efekt dalekiego zagrania do Watkinsa czy straty Bissoumy w trakcie próby wyprowadzenia piłki spod własnej bramki.

To był, jak mi się zdaje, komunikat Postecoglou do piłkarzy w przerwie: grajcie swoje, nie zwalniajcie tempa, rywale w końcu nie dotrzymają wam kroku. Bo tak właśnie się stało: w pięćdziesiątej minucie szybka wymiana podań na własnej połowie pozwoliła w końcu minąć zasieki Villi, a firmowy już sprint Sarra na wolne pole (przyniósł mu gola w niedawnym meczu z Brighton) i jego świetne zgranie z prawego skrzydła do wbiegającego w pole karne Maddisona dał Tottenhamowi otwarcie. Drugi gol był tyleż efektem niestaranności w rozegraniu Villi, co pressingu Spurs, dokładnemu podaniu Sona i przytomnemu wykończeniu Johnsona, później była czerwona kartka McGinna i mecz można było uznać za rozstrzygnięty: w końcówce Son dorzucił jeszcze jedną asystę, a także gola, który sprawił, że zrównał się z Cliffem Jonesem na piątym miejscu wśród najskuteczniejszych strzelców w historii klubu.

Na liście zawodników do skomplementowania Koreańczyk musi zająć oczywiście poczesne miejsce: w 24 meczach tego sezonu, nawet odłączony od telepatycznego porozumienia z Kane’em (który, skądinąd, rzucił wczoraj piłkę do Musiali tak, jakby młody Anglik był właśnie Sonem), zdobył 14 bramek i ma 8 asyst; w sumie trudno powiedzieć, czy kapitan i lider Tottenhamu lepiej prezentuje się na szpicy, czy atakując z lewej strony. W ostatnich tygodniach doskonale radzi sobie również Brennan Johnson, przy czym nie chodzi jedynie o bramki i asysty, ale o ciężką pracę, jaką wykonywał dziś wracając na własną połowę i – zwłaszcza w pierwszej połowie – wspierając Udogiego; jego zmiennik Timo Werner również zaczął strzelać gole, a do tego, że Kulusevski biega najwięcej z graczy ofensywnych, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Po wielomiesięcznej kontuzji rośnie forma Maddisona, Bissouma również stopniowo wraca na poziom z pierwszej fazy rozgrywek; o tym, ile daje Tottenhamowi ruch bez piłki Sarra już wspomniałem, wydaje mi się, że pisałem również o tym, jak łatwiej się zestawia drużynę, mając świadomość, że na ławce rezerwowych siedzą wartościowi zmiennicy, którzy na dwadzieścia minut – pół godziny przed końcem podkręcą jeszcze tempo.

O obrońcach można by w zasadzie dać osobny akapit – Porro i Udogie stanowią fundament taktyki Postecoglou, Romero w 2024 roku jeszcze nie dostał żółtej kartki, a Micky van de Ven, no cóż: gdybym znał się na luksusowych i szybkich samochodach, musiałbym go z takim porównać. Dziś zszedł z kontuzją, która oby nie była poważna (Dragusin zresztą z powodzeniem go zastąpił) – jedyne, co może w tym kontekście irytować, to fakt, że złapał ją ścigając zawodnika będącego na spalonym. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w takich sytuacjach sędziowie narażają zdrowie piłkarzy zmuszając ich do kontynuowania gry zamiast podnieść chorągiewkę.

Na jedenaście kolejek przed końcem sezonu wygląda to więc nie najgorzej, odpukać. Niemal wszyscy zdrowi, w zasadzie wszyscy w formie, wszyscy mają dobre powody, by wierzyć, że trener wie, co robi (nawet Eric Dier w niedawnym wywiadzie dla „Timesa” komplementował Postecoglou, mówiąc, że gdyby miał w przyszłości zostać trenerem, to chciałby, aby jego drużyna prezentowała taki właśnie styl). Australijczyk zaś irytuje się wyraźnie słysząc pytania o awans do Ligi Mistrzów – po pierwsze zdaje się uważać, że ma szanse na coś więcej, po drugie podkreśla, że sam awans do Ligi Mistrzów nie jest dla niego celem. Celem jest wzrastanie drużyny; często to słowo wraca w jego ustach – i często musi przyznać, że jego drużyna, owszem, wzrasta.

Może nie był to najważniejszy mecz w najnowszej historii Tottenhamu, ale za to skończył się dobrze.

Czy Tottenham jest w walce o tytuł

Dwunastu nieobecnych graczy pierwszego składu: Davies, Sessegnon, Perišić, Bissouma, Sarr, Lo Celso, Maddison, Kulusevski, Solomon, Scarlett, Veliz i Son. Kontuzje, Puchar Narodów Afryki, Puchar Azji, wreszcie wirus, który wykluczył z gry Kulusevskiego, a i występ Skippa, Udogiego oraz kilku innych postawił pod znakiem zapytania. Powrót Romero po miesięcznej nieobecności (jak mówił Postecoglou po meczu, dwa tygodnie szybciej, niż się spodziewano, podobnie było zresztą z Bentancurem) i Van de Vena po dwóch i pół miesiącach – Holendra w końcówce łapały skurcze, tyle włożył w to spotkanie. Wśród tych nieobecnych: kapitan i wicekapitan, najlepszy strzelec i najlepszy asystent, czyli Son i Maddison. Werner w wyjściowej jedenastce, po dwóch treningach z drużyną, z sezonem w zasadzie przesiedzianym na ławce RB Lipsk – i który kiedy dziś dochodził do strzału, był nieskuteczny, jak w czasach Chelsea. W protokole tylko ośmiu rezerwowych, z czego dwóch bramkarzy i trzech juniorów, z których tylko jeden zagrał paręnaście minut w Premier League. Do tego szybko stracony gol, potem gol na 2:1, czyli wejście w scenariusz pasujący gospodarzom, w którym trzeba odrabiać straty i dawać Manchesterowi United kolejne okazje do tego, co lubi najbardziej, czyli szybkiego ataku. Do tego magia Old Trafford, które zaszczycił swą obecnością nowy współwłaściciel, sir Jim Ratcliffe. Słowem: same okoliczności łagodzące.

Okoliczności łagodzące, czyli coś, czego Postecoglou nie uznaje. Żadnego grania na alibi. Żadnych kompromisów. Żadnego odpuszczania, rezygnacji z przyjętej strategii, cofania się, ostrożności. Wszystko jedno, czy przyszło ci grać nie na swojej pozycji, czy jesteś wiecznym rezerwowym, wróciłeś po kontuzji itd. – nie po to trafiłeś pod skrzydła Postecoglou, by się teraz chować. W firmowej dla Angeballu akcji, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola uczestniczyli Romero, z odważnym podaniem spod własnego pola karnego, mijającym cały szereg graczy MU, Skipp, Werner i Bentancur. Zagranie każdego było świadectwem oczekiwanego przez trenera ryzyka, ale też świadectwem kunsztu, wiary we własne umiejętności – Urugwajczyk nie podpalał się, nie uderzał w popłochu, przygotował sobie sytuację jeszcze jednym kontaktem z piłką i dopiero potem uderzył obok Onany.

Chyba to robi na mnie największe wrażenie, po tylu latach narzekania i wymówek kolejnych szkoleniowców Spurs. Charakter tych piłkarzy (Postecoglou mówi, że na tym poziomie wszyscy są już świetnie wyszkoleni i bardzo utalentowani – różnicę może zrobić właśnie charakter). No, może jeszcze tempo, w jakim się rozwijają. Po pół roku pracy Australijczyka w Tottenhamie próżno szukać zawodnika, który obniżyłby loty; przykry kontrast z ostatnim półroczem Ten Haga w MU skądinąd. I nie mówię tylko o trafionych transferach, pamiętamy, jakim pośmiewiskiem bywał w poprzednim sezonie Emerson Royal i ile błędów robił Davies, jaką katastrofą skończył się debiut w Premier League Pedro Porro (dziś ma siedem asyst i do spółki z Udogiem tworzy fenomenalny duet bocznych obrońców, którzy… nie, nie schodzą do środka pomocy, ale podchodzą jeszcze wyżej, często zajmując półprzestrzenie przed polem karnym rywali), jak niewiele dostawał szans Sarr, o wiecznie wypożyczonym Lo Celso nie wspominając. Dziś najlepszy swój mecz od niepamiętnych czasów zaliczył Skipp, a Richarlison nie tylko pracował tytanicznie w walce o piłkę, ale także strzelił swojego szóstego gola w szóstym meczu Premier League…

Zapytano przed tym meczem Ange’a Postecoglou, czy Tottenham jest w walce o tytuł. „To zależy, co przez to rozumiesz”, odpowiedział, a kiedy dziennikarz uściślił, że do ubiegłorocznego mistrza traci punkt, uśmiechnął się krzywo i powiedział, że gdyby teraz zaprzeczył, wszyscy by na niego wsiedli, mówiąc: „No co ty, Ange”. W tym sensie odpowiedź trenera Tottenhamu była więc pozytywna. Drużyna przetrwała najgorszy okres, nie tracąc dystansu do czołówki. Wrócili podstawowi gracze defensywni, a za chwilę wróci również ten najcenniejszy, symbol nowej kreatywności i fantazji: James Maddison. Okienko transferowe przyniosło wzmocnienia na kluczowych pozycjach, i to nie ostatniego dnia stycznia, ale w miarę wcześnie, a bąka się jeszcze o poszukiwaniu środkowego pomocnika…

No dobrze, wyznam: samo postawienie pytania o mistrzostwo Anglii brzmi dla kibica Tottenhamu niepoważnie. Umówmy się: przed rozpoczęciem sezonu, po odejściu Kane’a, nawet rozważania o powrocie do europejskich pucharów brzmiały jak marzenia ściętej głowy. Także dziś bezpieczniejsza i bardziej realistyczna wydaje się rozmowa o powrocie do Ligi Mistrzów – na tym etapie pracy Australijczyka byłoby to zresztą fenomenalne osiągnięcie. Ale Postecoglou, jak napisałem wyżej, nie uznaje odpuszczania, chowania się, ostrożności. Tak, on chce, byśmy mieli odwagę zadać to pytanie.

Hugo Lloris. Ostatni dzień sierpnia. Ostatni dzień grudnia.

1. Pamiętacie jeszcze, co robiliście w ostatni dzień sierpnia 2012 roku? Ja pamiętam doskonale: późnym wieczorem, nocą właściwie, po uśpieniu dwóch, będących dziś zdecydowanie w wieku licealnym przedszkolaków, usiłowałem gdzieś pośród pustki Beskidu Niskiego złapać kawałek zasięgu, by sprawdzić, czy Tottenhamowi uda się jeszcze, na minuty przed zamknięciem okienka transferowego, sprowadzić z Porto Joao Moutinho, była to bowiem jedna z tych transakcji, które gdyby tylko Daniel Levy słuchał uważniej zatrudnionego przez siebie trenera (w tym przypadku André Villas-Boasa), wyprowadziłyby klub na prostą znacznie szybciej, oszczędzając nam wszystkim niejednej traumy…

2. Ale ja nie o tym. A może trochę o tym? Bo tamtego ostatniego dnia sierpnia 2012 roku, jedenaście lat i cztery miesiące temu, z dopięciem transferu Moutinho spóźniono się o kilka minut, za to pracę w Tottenhamie rozpoczął niejaki Hugo Lloris. Kawał czasu, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że trenerem Manchesteru United był wówczas niejaki sir Alex Ferguson, idący właśnie po swoje ostatnie mistrzostwo Anglii, w Arsenalu pracował Arsene Wenger, w Chelsea Rafa Benitez, a w Liverpoolu Brendan Rodgers; Pep Guardiola odpoczywał w Nowym Jorku po ostatnim sezonie z Barceloną, Jurgen Klopp był świeżo po podwójnej koronie z Borussią, a dwa miesiące wcześniej w kijowskim finale Euro 2012 Hiszpanie pokonali Włochów, a w meczu tym występowali między innymi Iniesta czy Pirlo…

3. Przez sam Tottenham od tamtej pory przewinęło się aż dziewięciu trenerów, wliczając w to tymczasowo pełniących tę funkcję Ryana Masona i Cristiana Stelliniego. Po drodze przeżyliśmy najlepszy niewątpliwie okres w najnowszej historii klubu, kiedy to za czasów Mauricio Pochettino budowano nowy stadion, a co ważniejsze: drużyna biła się o mistrzostwo kraju i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dochodząc nawet do finału tych rozgrywek. Zarazem był to okres naznaczony poczuciem niespełnienia, w którym będący u szczytu formy Lloris, Walker, Alderweireld, Vertonghen, Rose, Dembele, Wanyama, Eriksen, Dele, Son i Kane (owszem, powtarzam tę jedenastkę wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania) nie wygrali wspólnie nawet marnego Pucharu Ligi.

Owszem, sam Lloris został w międzyczasie z Francją mistrzem świata i ustanowił rekord występów w drużynie narodowej, owszem, jako kapitan prowadził swoją reprezentację i swój klub w wielu niezapomnianych meczach, owszem, wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania jestem w stanie wyliczyć wiele jego bajecznych interwencji, na przykład obronione karne: Aubaneyanga w derbach z Arsenalem, Vardy’ego w meczu z Leicester czy Aguero w spotkaniu z Manchesterem City, wolnego Warda-Prowse’a z Southamptonu, kiedy piłka szybowała w okienko, uderzenie Welbecka w innym meczu derbowym, strzał Coutinho, kiedy Lloris dosięgnął piłki jakimś cudem i nie tą ręką, która wydawała się bliższa piłki, uderzenie Chicharito, kiedy wyturlał się wraz z futbolówką w zasadzie już zza linii bramkowej, próby Götzego, Lukaku, Bruno Fernandesa, Mahreza, podwójną paradę w meczu z Brentford…

4. Czas jednak mijał nieubłaganie, z tamtej jedenastki wykruszali się jeden za drugim, a na ich miejsce nie znajdowali się lepsi, a i on z czasem zaczął popełniać coraz więcej błędów. Pieski los bramkarza, ujmowany w statystykach, mówił, że w 447 meczach dla Tottenhamu zachował wprawdzie 151 czystych kont, ale w ciągu ostatnich paru sezonów Premier League ze wszystkich bramkarzy tej ligi to on popełnił najwięcej błędów prowadzących do utraty gola. Niejeden raz płacił zdrowiem: raz dokończył mecz z objawami wstrząśnienia mózgu, kopnięty kolanem w głowę przez Lukaku, innym razem jego koszmarny uraz w spotkaniu z Brighton rozpoczął ostatni etap ery Pochettino w Tottenhamie.

Latem 2018 roku zdarzyło mu się również, że został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. Pamiętam, że na wieść o tamtym incydencie zastanawiałem się, czy wcześniejszy o parę tygodni triumf na mundialu w Rosji nie był momentem, w którym lato się w Llorisie przełamało? Czy to wówczas był ten najlepszy czas na zmianę otoczenia, ucieczkę przed smugą cienia, uratowanie się przed poczuciem wypalenia? Był jednak ojcem dwójki dzieci – trzecie miało przyjść na świat rok później – więc pewnie nie chciał burzyć rodzinie ustabilizowanego od lat londyńskiego życia, poza tym zaś pełnił funkcję kapitana drużyny…

5. Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że im starszy jestem, tym bardziej się robię sentymentalny i każde odejście bliskiego mi piłkarza przeżywam jak zapowiedź własnego odejścia. W przypadku Hugo Llorisa mam jeszcze poczucie, że nie został przez swój (mój przecież, do cholery!) klub pożegnany tak, jak na to zasługuje. Chyba tylko Harry Kane dał Tottenhamowi w ciągu minionej dekady równie wiele jak on, ale on – inaczej niż Anglik – nie doczekał się muralu przed stadionem, nie doczekał się specjalnego meczu pożegnalnego, który po tylu latach powinien być przecież standardem, ba: jego ostatni występ w koszulce Spurs to pamiętna kompromitacja ekipy Cristiana Stelliniego na St. James’ Park, kiedy to zresztą doznał kolejnej kontuzji. Filmiki wrzucane teraz na media społecznościowe, wywiad z samym Llorisem (mówi w nim między innymi, jak to przez cały ten czas starał się dbać o ten klub), zapowiedź małej uroczystości w przerwie jutrzejszego meczu z Bournemouth – wszystko to wygląda na naprawianie grubego błędu, nie pierwszego w epoce rządów Daniela Levy’ego…

6. Jako kapitan Tottenhamu nie podniosłeś żadnego pucharu, na twojej szyi nie zawisł żaden medal. Nie szkodzi. W ostatniej wypowiedzi dla klubowej telewizji przekonujesz, że naprawdę dałeś z siebie wszystko, ale doprawdy: nie musisz tego robić. Na zakończenie tego tekstu nie postawię już wielokropka. Dziękuję, Hugo.

Postecoglou przekonuje

Zwyczajna niedziela w Premier League: pięć meczów, dwadzieścia cztery gole, szalone comebacki (przegrywający jeszcze w 87. minucie 2:3 Liverpool wygrał z Fulham 4:3), kapitalne bramki, piękne akcje, taktyczne nowinki, czerwone kartki i karne, słowem – emocji tyle, że nawet w poniedziałek rano chce się jeszcze o tym gadać.

Niestety, zwyczajna niedziela w Premier League oznacza również sędziowskie kontrowersje. Także, a może przede wszystkim w meczu, o którym gadać chce mi się w pierwszej kolejności, a którego ostatnie sekundy upłynęły w cieniu niezrozumiałej także dla mnie decyzji Simona Hoopera, najpierw przyznającego Manchesterowi City przywilej korzyści po faulu Emersona Royala na Haalandzie, później zaś – kiedy upadający Norweg zdołał jednak zagrać piłkę do wychodzącego sam na sam z Vicario Grealisha – przerywającego akcję i nakazującego wznowienie gry ze stojącej piłki. W ogniu wydarzeń pomyślałem wtedy, że sędzia uznał, że wyskakujący przed Bena Daviesa Grealish był na spalonym, no ale przecież takie rzeczy rozstrzyga się zwykle dopiero po przeprowadzeniu całej akcji: liniowy podnosi chorągiewkę lub nie, a VAR sprawdza, czy słusznie. Tutaj chorągiewki zresztą nie podniesiono i choć oczywiście nie jest powiedziane, czy skrzydłowy MC wykorzystałby tę znakomitą okazję, nie jest również powiedziane, że by spudłował. Emocjom Haalanda, pozostałych piłkarzy MC, Pepa Guardioli i większości widzów neutralnych nie dziwię się tak samo, jak nie dziwił się im Ange Postecoglou. Jedyne, czemu dziwię się nieustannie, to skala i liczba błędów, popełnianych przez arbitrów w najlepszej, najbardziej emocjonującej, a co za tym idzie – przyciągającej największe pieniądze – lidze świata.

A może jednak jestem zbyt surowy? Kontrolowanie meczu toczonego od pierwszej do ostatniej minuty w dzikim tempie było trudne także dla uczestniczących w nim zawodników: intensywność pressingu i szybkość podań gospodarzy sprawiała potężna problemy gościom, zwłaszcza w pierwszej połowie robiących wrażenie przestraszonych i przytłoczonych nie tylko rangą przeciwnika i własnymi kłopotami kadrowymi, ale także wymaganiami Ange’a Postecoglou. Mając w tyle głowy trzy przegrane mecze z rzędu (pierwszy w dramatycznych okolicznościach, z Chelsea, po dwóch czerwonych kartkach i kontuzjach kluczowych graczy, drugi po jedynym tak naprawdę słabszym występie za kadencji Postecoglou, kiedy wypuścili w końcówce prowadzenie z Wolves, trzeci z Aston Villą, w którym jedynym problemem dobrze grającej drużyny była skuteczność), mogli podświadomie chcieć się schować, przeczekać, cofnąć się i liczyć na schemat, który tyle razy przynosił efekt za czasów Mourinho, Nuno czy Contego: niski blok, szybka kontra i do domu. Coś z tamtego schematu powtórzyło się zresztą już w szóstej minucie wczorajszego meczu, kiedy to Bryan Gil opanował piłkę na granicy własnego pola karnego, odegrał do Kulusevskiego, ten zaś uruchomił dalekim podaniem rozpędzonego Sona, który wyprzedził Doku i dał Tottenhamowi prowadzenie.

Ale na Etihad nie sposób się schować. A Ange Postecoglou nie uznaje okoliczności łagodzących. Cóż z tego, że do Manchesteru przyjechał bez zawieszonego Romero, bez najlepszych dotąd w drużynie Maddisona i Van de Vena, po traumatycznej kontuzji Bentancura, o siedmiu innych potencjalnych członkach meczowej kadry nie wspominając. Cóż z tego, że na ławce miał dwóch bramkarzy i trzech juniorów jeszcze bez debiutu w pierwszym składzie? Cóż z tego, że na pozycji stopera, przeciwko Haalandowi, występowało dwóch bocznych obrońców, Emerson Royal i Ben Davies? Naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy w mediach przed meczem i w jego trakcie na temat „naiwności” i „samobójczej taktyce” Postecoglou. Nikt chyba, kto oglądał pierwszą połowę, nie robił sobie złudzeń na temat tego, jak to się skończy: przewaga City była miażdżąca, poza bramkową akcją Sona Tottenham nie bardzo umiał wyjść z własnej połowy, oprócz wyrównującego gola (rzut wolny i niefortunna próba interwencji Koreańczyka, zakończona w siatce Vicario) i przepięknej akcji na 2:1, z nieudaną pułapką ofsajdową, która nie przeszkodziła w błyskawicznej wymianie piłki Haaland-Doku-Alvarez-Foden), gospodarze marnowali kolejne okazje, obijali słupek czy poprzeczkę albo – jak Haaland – pudłowali w dogodnych sytuacjach. 

Co gorsza, niejeden raz to gracze Tottenhamu byli sprawcami własnych kłopotów, próbując rozgrywać piłkę przed własną bramką i tracąc ją na rzecz naciskających piłkarzy City. Najpiękniejsza interwencja Vicario w meczu była efektem własnego podania pod nogi rywali – tym razem się jeszcze upiekło, ale w podobny sposób gospodarze przerywali grę Tottenhamu wielokrotnie; strata Bissoumy, który od czasu powrotu po zawieszeniach za kartki zatracił gdzieś formę z początku rozgrywek, przyniosła im trzeciego, w tamtym momencie wydawało się: rozstrzygającego gola.

Jednak nie. Jednak zdaniem Australijczyka głównym problemem jego drużyny w pierwszej połowie było granie bez wiary we własne umiejętności i przekonania do własnej taktyki. W przerwie, przy wyniku 2:1 dla City, zdjął więc Bryana Gila, odstającego fizycznie nie tylko od biegającego po tej samej stronie Kyle’a Walkera, i wprowadził w jego miejsce Hojbjerga. Który to już raz w tym sezonie wchodzący z ławki Duńczyk uspokoił grę Tottenhamu? Goście podeszli wyżej, zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce, a w końcu Ben Davies wyprzedził już na połowie City Haalanda, podał do Sona, ten odegrał do Lo Celso i Argentyńczyk zdobył swoją drugą bramkę w drugim meczu po powrocie do drużyny. Oby tak dalej, wypadałoby dodać, nie tylko dlatego, że Maddison nie wróci przed styczniem: o tym, że Lo Celso jest świetnym graczem, wiedzą dobrze w Argentynie i Hiszpanii, ale jego karierę na Wyspach komplikowały kontuzje i decyzje kolejnych trenerów Tottenhamu, którzy nie zawsze wiedzieli, jak z niego skorzystać. Wczoraj był jednym z nielicznych zachowujących spokój w boiskowym chaosie – jego jedyne niecelne podanie w ciągu 80. minut gry to dośrodkowanie z rzutu rożnego.

Choć najlepszy na Etihad był chyba Dejan Kulusevski. Szwed od początku sezonu regularnie przebiega w meczach powyżej dwunastu kilometrów, doskakując do rywali w pressingu i asekurując coraz pewniejszego skądinąd Pedro Porro, holując piłkę, dośrodkowując i podając nie tylko z okolic linii końcowej: po kontuzji Maddisona operuje już nie tylko na prawym skrzydle, ale także w środku pola i jako „dziesiątka”. Wczoraj z asystą i golem – strzelonym bodaj obojczykiem, nie głową – po dośrodkowaniu Johnsona, 23-latek ściągnięty przez Fabio Paraticiego z Juventusu, jest jednym z liderów drużyny.

Daleko idących wniosków się nie spodziewajcie, może poza banalnym: do odważnych świat należy. Umówmy się: przed startem sezonu nikt nie myślał, że w tej fazie rozgrywek będziemy oglądać Tottenham w tabeli tak wysoko i, co równie w tym projekcie ważne, grający tak dobrze. Owszem, trudno pisać o remisie na Etihad nie zaczynając od wpadki sędziego Hoopera. Owszem, trzeba również mówić o błędach piłkarzy MC (choć sam Pep Guardiola podkreślał po meczu jakość rywala, który te błędy wykorzystywał). Owszem, trudno – zwłaszcza w świetle wydarzeń z pierwszej połowy – nie uznać tego remisu za szczęśliwy. Wypada jednak skończyć zdaniem, że to szczęście równoważy choć trochę pecha związanego z plagą kontuzji. I że dobrze, że zamiast czwartej porażki z rzędu jest remis – z jedną z najlepszych drużyn świata, przypomnijmy.

Ange Postecoglou potrzebuje czasu: trzeba jakoś przetrwać do stycznia, kiedy otworzy się kolejne okienko transferowe i wróci po kontuzjach kilku kluczowych zawodników, ale trzeba też przyzwyczajać się do poczucia, że Australijczyk wie, co robi. „Mówiłem piłkarzom w przerwie: niezależnie do ostatecznego wyniku, biorę odpowiedzialność na siebie. Pokażmy przynajmniej trochę więcej przekonania co do tego, jaką chcemy być drużyną” – opowiadał zaraz po końcowym gwizdku. Dobrze, że go posłuchali.

Manifest surrealizmu Ange’a Postecoglou

1. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Przegrać 1:4 z rywalem, którego z mnóstwa powodów nie darzy się nadmierną sympatią, przegrać u siebie i chyba jednak – zważywszy na to, że pierwszym krokiem do porażki była czerwona kartka lidera obrony – przegrać na własne życzenie, a przecież być świadkiem, jak po tej porażce kibice gotują przegranym owację na stojąco i śpiewają „Oh, when the Spurs…” zupełnie tak, jakby właśnie byli świadkami zwycięstwa. Zbierać komplementy za heroiczną walkę najpierw w dziesiątkę, potem w dziewiątkę. Zachwycać się kolejnymi interwencjami bramkarza, co ja mówię: bramkarza – podejrzewam, że tzw. heatmapa Guglielmo Vicario z drugiej połowy meczu z Chelsea mogłaby być równie dobrze heatmapą zawodnika z pola, w drużynie kierowanej przez takiego José Mourinho, powiedzmy: defensywnego pomocnika. Zachwycać się tym, że jeszcze w dziewiątkę, przy stanie 1:2, robili wszystko, by doprowadzić do wyrównania – i że dwukrotnie byli bardzo blisko, po nieuznanym trafieniu Diera i minimalnym pudle Bentancura. Podziwiać wysiłek, dzięki któremu do 94. minuty w zasadzie mogli jeszcze myśleć o remisie. Jeśli kibice są w tym sporcie najważniejsi, to kibice Tottenhamu przekonali się wczoraj, że mają drużynę do kochania, wliczając w nią zawodników, o których myśleli już w czasie przeszłym, np. Diera czy Hojbjerga.

2. No nie wiem. Może jednak wolałbym przez to wszystko nie przechodzić. Nie patrzeć najpierw na to cudowne podanie Jamesa Maddisona z głębi pola, mijające całą drugą linię Chelsea i umożliwiające Sarrowi przedłużenie piłki do Kulusevskiego. Nie patrzeć na piękniejszą jeszcze, bo kilkupodaniową akcję, którą w 14. minucie Son zakończył trafieniem z minimalnego doprawdy spalonego po zagraniu od Brennana Johnsona, niedługo po pierwszej tego wieczora znakomitej interwencji Vicario. Nie patrzeć na zapiski z pierwszych dwudziestu minut, zdające się zapowiadać, że ten mecz zakończy się kolejnym w tym sezonie zwycięstwem Tottenhamu, tak obiecująco rozwijały się akcje gospodarzy zwłaszcza lewym skrzydłem. Nade wszystko jednak nie patrzeć na to, jak krew uderza do głowy Romero, najpierw kopiącego bez piłki Colwilla, a później wchodzącego zbyt ostro w nogi Enzo Fernandeza. Rzadko się zdarza, by jeden zawodnik mógł w jednym meczu dostać dwie czerwone kartki – i to zawodnik komplementowany w ostatnich tygodniach jako ten, który dojrzał po powierzeniu mu przez nowego trenera Tottenhamu funkcji wicekapitana. Wiadomo, że Argentyńczyk zawsze gra na granicy, ale łatwość, z jaką wczoraj za nią wypadł, była cokolwiek niepokojąca.

3. Destiny’ego Udogie, który wyleciał z boiska w drugiej połowie, rozumiem: nie grał ani nie trenował przez dwa tygodnie, przystępował do derbów z Chelsea po jednym lekkim rozruchu, trudno się spodziewać, by nadążał za tempem pojedynku o tej skali intensywności. Na kilka minut przed jego drugą żółtą kartką napisałem nawet na Twitterze, że tego meczu nie dogra – nie mając, rzecz jasna, na myśli tego, że może zostać usunięty z boiska z boiska, a raczej to, że po niedawnej kontuzji nie ma już siły, no ale to właśnie było jedno z rozlicznych ryzyk, jakie podjął Ange Postecoglou w tym spotkaniu, a zarazem jedna z rozlicznych ilustracji tego, jak ograniczone są tak naprawdę jego możliwości. Prawdę powiedziawszy już przy pierwszym faulu Udogiego na Sterlingu mogło to się skończyć czerwoną kartką dla Włocha.

4. W systemie, który proponuje Australijczyk, w stylu gry, który – jak mówi – jest dlań nienegocjowalny, potrzebni są piłkarze obdarzeni konkretnymi umiejętnościami. Tak się składa, że Udogie był wczoraj jedynym w miarę zdrowym zawodnikiem, który mógł zagrać na pozycji lewego obrońcy schodzącego u Postecoglou do środka pola (po angielsku nazywa się to inverted full back). Tak się składa, że Micky van de Ven i Cristian Romero byli jedynymi w miarę zdrowymi zawodnikami, którzy mogli zagrać na pozycji środkowego obrońcy w wysoko ustawionej linii, tak by w przypadku nieudanej pułapki ofsajdowej zdążyć ze wślizgiem bądź dogonić rozpędzonego rywala. Myśląc o przyszłości – i słuchając tego, co Postecoglou mówił po meczu, że grałby tak nawet gdyby na boisku zostało mu pięciu zawodników zdolnych do gry – nie wierzę przecież, by to szaleństwo dało się powtórzyć raz jeszcze z Erikiem Dierem, niezależnie od tego, jak wysoko oceniam jego postawę i jak szanuję tempo, z jakim wyszedł z roli piątego koła u wozu; roli, na którą skazany był przez cały sezon. 

5. Przy wszystkich zachwytach nad kolejnymi wygranymi, golami w ostatnich minutach, odwagą i fantazją w rozegraniu, przy każdym komplemencie, jaki słyszałem o Tottenhamie Postecoglou w rozlicznych telewizjach i wyczytywałem na rozmaitych portalach, wiedziałem przecież, na jak kruchych podstawach stoi na razie ta budowla. Że wystarczy, myślałem sobie przez te wszystkie tygodnie, jedna kontuzja, jedna absencja – takiego Maddisona, van de Vena czy Romero – aby się okazało, ile jeszcze pracy przed Postecoglou, a zwłaszcza ile zakupów, nie tylko w najbliższym, zimowym okienku transferowym. Jedna absencja, myślałem, a nie dwie-trzy – bo tak mi to wygląda przed najbliższą sobotą. Tak mi to wygląda, że linię obrony podczas meczu z Wolves tworzyć będą Porro, Dier, Emerson Royal z konieczności po lewej stronie, a na dokładkę któryś z osiemnastolatków – albo mający za sobą kilka występów w Championship Ashley Philips albo sprawdzany do tej pory wyłącznie w młodzieżówce (choć szalenie tam komplementowany, zwłaszcza za zasięg podań) Alfie Dorrington; tak czy inaczej na koszulce klubowej pod kołnierzykiem zobaczymy pewnie wkrótce nową cyferkę.

6. Tak, wiem, wczorajszy mecz rozstrzygnął w gruncie rzeczy VAR. To on spowodował, że pierwsza połowa trwała 56 minut, a druga 55. To on zdecydował o kartkach, o karnym (ależ był blisko Vicario odbicia strzału Palmera…), o nieuznanych golach. To on był tematem pomeczowej konferencji, podczas której – jak słusznie zauważył Charlie Eccleshare z „The Athtletic” – Postecoglou sprawiał wrażenie, jakby zależało mu na dobru futbolu jako takiego, a nie na dobru własnej drużyny; naprawdę rzadki to ptak wśród trenerów. W sumie VAR interweniował dziewięciokrotnie, w sumie anulował aż pięć goli – i za każdym razem interweniował słusznie. W całym tym szaleństwie i przy całym żalu, spowodowanym przedłużającymi się przerwami w niebywale intensywnym spektaklu, wypada to jednak odnotować. Sędziowie są ludźmi, popełniają błędy, technologia, jaką mają do dyspozycji, ma swoje ograniczenia – ale nie są oszustami, do licha!

7. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Zabraniający swoim piłkarzom cofnięcia się bliżej własnej bramki Ange Postecoglou, ustawiający ich linię obrony na połowie boiska i każący im łapać rywali na kolejne spalone, był może nie jak król Lear (australijski trener wraz z małżonką obejrzeli w tych dniach na West Endzie szekspirowski dramat, wystawiany zresztą przez wieloletniego kibica Tottenhamu, wielkiego aktora i reżysera sir Kennetha Branagha), i z pewnością nie jak odmawiający poddania się poszukiwaczom świętego Graala Czarny Rycerz z Monty Pythona (takie porównanie przyszło na myśl piszącemu pomeczową relację dla „Timesa” Henry’emu Winterowi), jeśli już szukać porównań w świecie sztuki, to raczej z André Bretonem piszącym swój manifest surrealizmu. Jedenaście lat temu na podobnie radykalny gest zdobył się Andre Villas-Boas w derbowym starciu Tottenhamu z Arsenalem po czerwonej kartce grającego wówczas w drużynie z White Hart Lane Adebayora. Wtedy również z początku prowadził Tottenham, wtedy również jego trener nie zamierzał spuszczać z tonu grając w osłabieniu (Jan Vertonghen, piszący wczoraj na Twitterze, że tak wysokiej linii nie widział nigdy w życiu, wyparł chyba, jak ustawiał go Villas-Boas), wtedy również krytycy zachwycali się jego odwagą – i wtedy również zakończyło się porażką.

8. Przy całej miłości do Postecoglou, nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zauważył na koniec, że znalazłoby się niemało kibiców – obu drużyn zresztą – którzy woleliby zobaczyć w kluczowych momentach wczorajszego meczu (przy prowadzeniu Tottenhamu, przy grze Chelsea w przewadze, kiedy jej zawodnicy również rozgrywali piłkę z zawstydzającą momentami niestarannością) trochę starej dobrej kontroli. Ten niebywale odważny w drugiej połowie Tottenham, piszący ważny rozdział taktycznej, i może także etycznej historii Premier League sposobem, w jakim zmagał się z przeciwnościami, w trakcie pierwszej połowy nie musiał przecież pozwolić sobie na aż tak wiele szaleństwa (już nie mówię o tym, jak po czerwonej kartce próbowaliby zamknąć mecz trenerzy pokroju wspomnianego już Mourinho).

9. A może jednak musiał? Może zdanie „Biorę to na siebie”, które Postecoglou powiedział Jamesowi Maddisonowi w przerwie meczu z Arsenalem, zachęcając go, by nie przestawał rozgrywać piłki na takim ryzyku, które doprowadziło wówczas do straty przed własnym polem karnym i kapitalnej szansy Jesusa, wróży nam, że podobnych szaleństw będzie jeszcze więcej i więcej? Jak pamiętamy to Marcelo Bielsę określa się mianem „El Loco”, ale od wczoraj mam poczucie, że w najlepszej lidze świata pojawił się trener, który swoim radykalizmem przebija nawet Argentyńczyka.

10. Na jednej z konferencji prasowych Postecoglou mówił, że jest członkiem pewnej spotykającej się mniej więcej raz w miesiącu grupy wsparcia, skupiającej trenerów różnych dyscyplin sportu. W tym fachu – opowiadał – albo ma się kłopoty, albo będzie się je miało wkrótce. Z kalendarza gier wynika, że Australijczyk właśnie zaczął je mieć, nawet jeśli manifest, który przedstawił nam wczoraj, był (powtórzę to po raz ostatni) naprawdę wspaniały.

Tottenhamie, robisz to dobrze

Stali czytelnicy bloga przecierają pewnie oczy, bo zdanie w stylu „Tottenhamie, robisz to dobrze”, nie padło tu pewnie od czasów środkowego Pochettino. Od razu zastrzegę jednak: nie mam na myśli kwestii sportowych, choć nawet i o nich można by w tych dniach napisać niejedno miłe słowo. Na kilka godzin przed meczem z Crystal Palace w angielskich mediach natrafiam zresztą na całkiem sporo artykułów, których autorzy zastanawiają się, czy drużyna Ange’a Postecoglou jest już materiałem na mistrza kraju, czy może stanie się nim z upływem najbliższych miesięcy. Z mojej perspektywy są to oczywiście rozważania przedwczesne – wystarczy kontuzja jednego z dwójki stoperów, o Maddisonie nie wspominając (odpukać), żeby uświadomić sobie, na jak kruchych podstawach zbudowana jest dotychczasowa dobra passa, ale to temat na inną okazję. Kiedy piszę, że Tottenham robi to dobrze, mam na myśli coś związanego z klubowym dziedzictwem – co jednak również może przyczyniać się w przyszłości do powstawania materiału nawet, no dobrze, wygłoszę tę frazę: na mistrza kraju.

O tym, jak wyglądają dziś relacje piłkarzy z klubami napisano setki stron. Against modern football, wiadomo, tu nikt nie robi sobie wielkich złudzeń. Wiemy, jak weryfikuje się wartość osławionego przywiązania do barw, całowania herbu itd., kiedy przychodzi lepsza oferta od innego potencjalnego pracodawcy. Wiemy, że najważniejsze są z jednej strony pieniądze, z drugiej zaś – sportowe ambicje, szansa na wygranie trofeum, wyjazd z reprezentacją na wielki turniej etc. Kto by się przejmował jakimś dziedzictwem?

Ale przecież są w tym dziwnym świecie również rzeczy niematerialne, niedające się zmierzyć wysokością tygodniówki czy premiami wypłacanymi za strzelone bramki, mające jednak przełożenie na fakt, że na boisku piłkarzom chce się jeszcze bardziej. Trener Tottenhamu wie o tym znakomicie i w ciągu ostatnich miesięcy zdążyliśmy się już trochę nasłuchać od jego podopiecznych o tym, że przedmeczowe pogadanki Australijczyka o życiu i moralności robią na nich wrażenie równie wielkie, jak odprawy o charakterze czysto taktycznym. Bycie piłkarzem Tottenhamu oznacza dziś nie tylko odwagę i skłonność do ryzyka na boisku, nastawienie na grę ofensywną i nieustanny pressing, ale także szacunek do wszystkich pracowników klubu, o kibicach nie wspominając. Od pierwszego dnia w klubie Postecoglou tworzy środowisko – słowo, którego używa równie często jak słynne już „mate” – sprzyjające nieustającemu rozwojowi, podkreślam jeszcze raz: i na boisku, i poza nim. A gesty typu zaproszenie do wspólnego zdjęcia nie tylko zawodników pierwszej drużyny, ale i wszystkich pracowników ośrodka treningowego, albo umożliwienie chłopcu z niepełnosprawnością intelektualną zadanie pytania podczas spotkania prezesa, trenerów i kapitanów drużyn z fanami (Postecoglou upomniał się o to, kiedy prowadzący chciał już zamknąć imprezę) pokazują, w jaki sposób to środowisko się tworzy.

Pomysł dodania na klubowej koszulce jeszcze jednego numerka, drobną czcionką tuż pod kołnierzykiem, jest dla mnie pomysłem właśnie z tego porządku. Dzięki pracy klubowych historyków w Tottenhamie sporządzono listę wszystkich zawodników, którzy od 13 października 1894 roku reprezentowali klub w oficjalnych meczach, i przydzielono im kolejne numery (kiedy debiutowali równocześnie, decydowała kolejność alfabetyczna, rezerwowych uwzględniano w kolejności wejścia na boisko). Okazuje się, że na przestrzeni tych 129 lat było ich dotąd 879: najświeższy debiutant, Alejo Veliz, będzie więc miał koszulkę z tym numerem; Brennan Johnson to numer 878.

Sporo na tej liście gwiazd światowej piłki, sporo angielskich i klubowych legend. Pierwszy czarnoskóry zawodnik z pola w dziejach brytyjskiego futbolu, żołnierz I wojny światowej Walter Tull, ma numer 170, legendarny trener i zdobywca podwójnej korony z sezonu 1960/61 Bill Nicholson – numer 354, kapitan tamtej drużyny Danny Blanchflower to 420, rekordzista, jeśli idzie o rozegrane mecze w Tottenhamie, Steve Perryman, to 477, Glenn Hoddle – 498, Ossie Ardiles zaś – 511. Jak widać, nazwiska, od których dla mnie zaczynała się ta historia (świadomie zaczynałem kibicować Tottenhamowi w sezonie 1986/87), można odnaleźć na przełomie piątej i szóstej setki. Gary Mabbutt to numer 538, Gascoigne – 573, Lineker – 580, Sheringham – 599, Klinsmann – 617, Ginola – 636, King – 649, Keane – 672, Davids – 706, Berbatow – 715, Bale – 726, Modrić – 736. Jedyny, jak dotąd, polski akcent, Grzegorz Rasiak, to numer 710. Harry Kane debiutował jako zawodnik numer 767. Najdłużej występujący w klubie z zawodników obecnej kadry Lloris to 781, Dier – 795, Davies – 796, Son – 805. Asystent Ange’a Postecoglou Ryan Mason, który opowiadał członkom pierwszej drużyny o istocie pomysłu: o tym, że noszenie tej koszulki to przywilej, że bycie piłkarzem Tottenhamu zawsze coś znaczyło i zawsze będzie coś znaczyć, ma numer 743; zadebiutował w sezonie 2008/09.

Nie wiem, jak dzisiaj pójdzie Tottenhamowi w meczu z Crystal Palace. Wiem jednak, że tych kilkunastu chłopaków, którzy założą na Selhurst Park wyjazdowe koszulki, jest częścią historii większej niż ich ambicje, marzenia, stany kont, liczba obserwujących w mediach społecznościowych itd. Dobrze to sobie czasem uświadomić, niezależnie od nadziei, że rozdział, który zaczęli właśnie pisać, będzie jednym z piękniejszych.

PS. Gdyby ktoś jutro miał chwilę i był między godziną 14:00 a 15:00 na Targach Książki w Krakowie – zapraszam na stoisko „Tygodnika Powszechnego” w EXPO Kraków, ul. Galicyjska 9, Hala Wisła, stoisko C1. Możemy rozmawiać o Tottenhamie, o „Stałych fragmentach”, o „Tygodniku” i o czymkolwiek chcecie.

Tottenham wychodzi z cienia

Spacerującym po tej części Puszczy Niepołomickiej, która leży pomiędzy samymi Niepołomicami a Staniątkami, należy się wyjaśnienie: facet o cokolwiek nieprzytomnym spojrzeniu (skojarzenie z rozbieganym wzrokiem Cristiana Romero z pewnością nieprzypadkowe), na którego natrafiali w to niedzielne popołudnie kilkanaście minut po siedemnastej, próbował właśnie dojść do siebie po obejrzanych w telewizji derbach północnego Londynu. Derbach, które jego drużyna zremisowała ostatecznie 2:2 – i choć w samej końcówce mogła zdobyć zwycięskiego gola po tym, jak Richarlison doszedł do pozycji strzeleckiej w polu karnym gospodarzy, to przecież równie dobrze mogła przegrać z kretesem, zwłaszcza kiedy przy stanie 1:0 Jesus odebrał piłkę Maddisonowi i miał przed sobą tylko Vicario. Przez pierwsze pół godziny gry to Arsenal był bardziej zdecydowany, jego akcje – zwłaszcza skrzydłami – bardziej płynne, jego pressing na połowie gości bardziej zdecydowany, jego strzały groźniejsze.

We wszystkich wypowiedziach poprzedzających to spotkanie Ange Postecoglou podkreślał, że wynik będzie dlań drugorzędny: że dla niego ważniejsze jest sprawdzenie, na ile jego piłkarze będą w stanie grać swoją piłkę niezależnie od klasy rywala. Czy nie będą próbowali się schować w jego cieniu, unikając brania na siebie odpowiedzialności – także wtedy, gdy coś pójdzie nie tak. W jakim miejscu będą po tych paru zaledwie miesiącach wspólnej pracy, naznaczonej – nigdy dość przypominać – transferową sagą Kane’a czy rwanym okresem przygotowawczym podczas azjatyckiego tournee. Wymęczony jakimś cudem remis po grze defensywnej niczego nas nie nauczy – mówił Australijczyk, przystępując do swoich pierwszych derbów północnego Londynu.

No więc Tottenham nie grał defensywnie. Nawet jeśli były w tym meczu momenty, w których gospodarze dominowali, próbował robić swoje: rozgrywać piłkę od własnej bramki i wychodzić spod pressingu za pomocą szybkiej wymiany podań. Nie było łatwo, bo rywal był naprawdę klasowy – tak trudnego testu jeszcze w tym sezonie nie było i straty piłki przed własnym polem karnym liderów środka pola, Bissoumy i Maddisona, świadczyły o tym bardzo wyraźnie. Nie było tak trudnego testu także ze względu na kartki – Udogie swoją dostał już na początku meczu i nieprzypadkowo większość groźnych akcji Arsenalu szła później jego stroną. No i nie było tak trudnego testu ze względu na okoliczności, w których Tottenham tracił gole: najpierw samobójczy rykoszet Romero po zagraniu Saki, które nie zmierzało do bramki, a potem rzut karny po trafieniu w rękę Argentyńczyka, na temat którego dyskutowano po meczu, zastanawiając się i nad wcześniejszym faulem Gabriela na Maddisonie, i nad konsekwencją w reagowaniu sędziów na podobne incydenty.

W tym sensie ten test został zdany: piłkarze Postecoglou pokazali na Emirates osobowość i charakter. Kapitan Son zdobył dwa gole, wykorzystując okazje, które w poprzednich sezonach zdarzało mu się marnować, a wicekapitan Maddison miał dwie asysty – przede wszystkim jednak obaj bardzo ciężko pracowali dla drużyny. Bissouma wygrywał rywalizację w środku pola z zawodnikami o wiele bardziej doświadczonymi i utytułowanymi. Kulusevski biegał tak, jak to robi od początku sezonu, rozpoczynając akcje swojej drużyny, ale i wspierając Porro przed własnym polem karnym.

Właściwie o żadnym z piłkarzy gości nie sposób powiedzieć, że próbował ten mecz przetrwać albo grać na alibi – każdy prosił o piłkę, wchodził w pojedynki, a jeśli popełnił błąd – próbował go naprawić. Nie do końca panujący nad boiskowymi wydarzeniami sędzia Jones szafował kartkami, ale ci z graczy Tottenhamu, którzy dostali je w trakcie gry, umieli do końca zachować dyscyplinę i zimną krew. Zero paniki, tylko cierpliwe rozgrywanie na własnej połowie, nawet jeśli niejeden raz kończyło się to stratą i szansą gospodarzy… To właściwie niewiarygodne, że taki Sarr ma wciąż tylko 20 lat, a Udogie, Johnson czy (znakomity!) van de Ven – 22… To właściwie niewiarygodne, dla ilu graczy Tottenhamu były to pierwsze takie derby.

Oczywiście kibice Arsenalu mogą narzekać na skuteczność swoich ulubieńców i mogą mówić, że grę gospodarzy skomplikowały kontuzje: Martinelli i Trossard w ogóle nie wyszli na boisko, Rice opuścił je w przerwie. Ale i goście stracili Maddisona i Johnsona, a z ławki na ich miejsce nie mogli się pojawić doświadczeni Perisić i Lo Celso. Myślę, że napisanie w tym miejscu o sprawiedliwym remisie nie będzie tylko jeszcze jednym świadectwem, że autor niniejszego bloga kibicuje Tottenhamowi. Inna sprawa, że nawet gdyby Tottenham przegrał, byłbym zadowolony po tym, co zobaczyłem w ciągu stu minut, z których 55 minut upłynęło moim ulubieńcom z piłką przy nodze. To był, przypomnijmy, siódmy mecz Tottenhamu Postecoglou – Arsenal pod Artetą rozegrał już 186 spotkań.

„Błędy są naturalne – pytanie, jak na nie zareagujesz” – tak można by streścić przesłanie Australijczyka do swoich piłkarzy. Otóż oni reagują na tyle dojrzale, że niezależnie od tego, jak wykończyło mnie patrzenie na ten mecz i jak później musiałem odreagowywać stres przechadzką po deszczowym lesie, muszę zakończyć deklaracją, którą już zresztą wygłosiłem na Twitterze: to naprawdę idzie w dobrą stronę.

Postecoglou, Richarlison i zarządzanie zmianą

Ange Postecoglou nie ma złudzeń: przed i po każdym kolejnym meczu, po każdej kolejnej wygranej (a w Premier League zrobiły się już cztery z rzędu) powtarza, że rewolucja, jakiej dokonuje w północnym Londynie, jest dopiero w fazie niemowlęcej. Choć dodaje przy tym, że dobre wyniki na wczesnym etapie z pewnością skracają czas potrzebny na przekonanie piłkarzy, członków zarządu, a nade wszystko bazy kibicowskiej, iż jego propozycja ma sens, to wie, że przyjdzie moment, w którym ktoś tę rozpędzającą się maszynę zatrzyma. Kiedy minie efekt nowości, kiedy skończy się niedocenianie przybysza z dalekiego kraju, kiedy jego taktyka zostanie gruntownie przeanalizowana i kiedy zrodzi się pytanie, co w przypadku, gdy podstawowy plan Australijczyka nie przynosi powodzenia.

Szczerze mówiąc, wiele wskazywało na to, że stanie się to właśnie wczoraj. Kiedy nisko broniące się – i bezwstydnie kradnące czas przy każdej nadarzającej się okazji (nie krytykuję tego: wybijanie mocniejszego rywala z rytmu to prawo słabszego) – Sheffield United utrzymało bezbramkowy remis do przerwy, kiedy gol dla gospodarzy nie padł po upływie sześćdziesięciu minut, a ich kolejne próby wejścia w szesnastkę albo strzałów spoza niej robiły się coraz bardziej przewidywalne, kiedy sędzia nie chciał się zlitować przy żadnej ze stykowych sytuacji w polu karnym (no dobra, faul na Maddisonie w pierwszej połowie był ewidentny), doświadczonemu przez los kibicowi Tottenhamu odwijały się w głowie wspomnienia takich właśnie meczów: w trakcie dobrej serii, po nagrodzie trenera miesiąca dla aktualnego szkoleniowca, po fali komplementów w mediach, 0:1 u siebie w spotkaniu, którego było się murowanym faworytem i w którym było się przy piłce przez 70 procent czasu.

Kiedy ten jeden jedyny raz obrona Spurs przysnęła po dalekim wyrzucie z autu i Sheffield United wyszło na prowadzenie, doświadczony kibic Tottenhamu nie był nawet zdziwiony i zaczynał powoli godzić się z porażką, przynajmniej ten kibic przed telewizorem, bo jedną z ważniejszych zmian, jakie dokonały się w ostatnich tygodniach na White Hart Lane, jest ta, że stadion nie stracił nadziei, nie buczał na piłkarzy i nie wyzywał prezesa, nie przestał dopingować i ani myślał pustoszeć, nawet kiedy w 98. minucie jego ulubieńcy nadal przegrywali.

Słowo „zmiana” wydaje się kluczowa nie tylko w opisie tego, co dotąd osiągnął Postecoglou. Nowe zwyczaje na zapleczu (np. rezygnacja ze wspólnego nocowania w ośrodku treningowym przed meczami u siebie). Radykalne odmłodzenie wyjściowego składu. Inne ustawienie i inna filozofia gry: proaktywna zamiast reaktywnej, oparta na pressingu i posiadaniu piłki na połowie rywala. Inni kapitanowie i liderzy drużyny: Son, Maddison, Romero w miejsce Llorisa czy Kane’a. Ważni debiutanci: Vicario, Udogie, Van de Ven, Maddison, Solomon, wczoraj także Johnson. Korzystający w pełni z nowej szansy Bissouma czy Sarr. Uczący się nowej roli Porro. Czujący się wciąż potrzebni rutyniarze Hojbjerg i Perisić – ich precyzja i spokój były przy obu golach Tottenhamu równie kluczowe, jak niespożyte siły Udogiego, odbierającego piłkę rywalowi kilka podań przed strzałem Kulusevskiego. No i w końcu Richarlison, który zasługuje na osobny akapit.

Podczas któregoś z wczorajszych wejść w studio Viaplay Michał Zachodny użył frazy „zawodnik kończący mecz” i, jak to zwykle u tego eksperta, była to fraza w punkt. W dzisiejszym futbolu, a przynajmniej w tej jego wersji, którą proponuje Ange Postecoglou, gdzie przebiegnięcie w trakcie meczu trzynastu kilometrów nie wydaje się jakimś horrendum, trudno traktować tych, którzy wchodzą z ławki, jako „rezerwowych”. Jeśli podczas meczu możesz żonglować połową graczy z pola, zarządzanie zmianami wydaje się jedną z kluczowych trenerskich umiejętności, a szerokość ławki i różnorodność wyczekujących na niej odpowiedniego momentu zawodników – podstawowym elementem trenerskiego arsenału. Szczęśliwie Postecoglou potrafi z niego korzystać w każdym kolejnym meczu – wygrana z Bournemouth również byłaby tu dobrym przykładem.

Przyznam, że patrząc, jak gracze Tottenhamu biją głowami w mur gości w pierwszej fazie drugiej połowy, a zwłaszcza widząc, jak Sheffield bez problemu radzi sobie z dośrodkowaniami, wyczekiwałem wejścia Richarlisona dużo, dużo wcześniej. Ale Postecoglou tłumaczył po meczu, że zwizualizował go sobie nie jako bój trwający dziewięćdziesiąt minut, ale ponad sto minut: Brazylijczyk pojawił się na boisku na dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu, co oznacza, że spędził na nim intensywne dwadzieścia sześć minut.

Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował gola tak bardzo jak on. Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował tak bardzo również dającej zwycięstwo asysty – bramkę dla Spurs w Premier League Richarlison zdołał już wprawdzie strzelić, w pamiętnym thrillerze z Liverpoolem z kwietnia tego roku, ale wtedy radość odebrało mu późniejsze o kilkadziesiąt sekund trafienie Joty. Tutaj poczucia satysfakcji z kluczowej roli w wygranej nic mu już nie odebrało, a koledzy po ostatnim gwizdku (na czele z kapitanem Sonem) zrobili wszystko, by oddać mu honorowe miejsce przed frontem zachwyconych fanów.

Trudno się dziwić, bo to był naprawdę przejmujący kawałek przerwy na reprezentację: Richarlison najpierw niewykorzystujący dwóch świetnych sytuacji w meczu Brazylii z Boliwią, a potem płaczący na ławce rezerwowych. Richarlison mówiący, że po powrocie do Anglii poszuka pomocy psychologicznej. Richarlison opowiadający o trudnych pięciu miesiącach i o rozstaniu z ludźmi, dla których ważne były tylko jego pieniądze. Trudno było się nie martwić, co dalej, bo przecież w Londynie czekała go również ławka – przestawiony w poprzednim spotkaniu na środek ataku Son zdobył w jego trakcie hat-tricka.

Pytany o kryzys Richarlisona Postecoglou robił to, co zawsze na swoich konferencjach prasowych – rozbrajał potencjalne miny z otwartością, empatią, życiowym doświadczeniem i świadomością własnych ograniczonych kompetencji. Kiedy ktoś mówi o potrzebie wsparcia psychologa czy psychoterapeuty, trudno się spodziewać, że pomoże mu piłkarski trener, choćby nie wiem jak dojrzały i mądry. Dojrzały i mądry trener w takim przypadku się nie wtrąca, oddając pole ekspertom (podobnie jak było z oceną urazu Romero w meczu z Brentford), może za to – i o tym Australijczyk mówił bardzo wyraźnie – zadbać o środowisko otaczające człowieka w kryzysie. O to, żeby czuł się w nim bezpiecznie i miał wsparcie grupy. O to, żeby stan spraw w tym środowisku pozwalał piłkarzowi znaleźć równowagę potrzebną do uporania się z życiowymi kłopotami. Żeby wiedział, że nawet jeśli nie trafia do bramki, nie jest krytycznie oceniany, bo jego wkład w sukcesy drużyny i tak jest widziany i doceniany. Że nigdy nie idzie sam.

Jest coś niebywałego w tym, co wnosi do cyrku Premier League Ange Postecoglou. On jest oczywiście dobrym trenerem, a jego drużyna gra piękną piłkę, ale za każdym razem, kiedy dziennikarze pytają go o jakąś trudną sprawę, trafia w samo jej sedno, schodząc w głąb nawet kilkusekundowego pytania zadanego w chaosie i gwarze konferencji prasowej. Dojrzałość, równowaga, spokój, godność i poczucie humoru Australijczyka układają się we wzór całkowicie nietoksycznej męskości, jakiego w tym świecie dotąd nie oglądaliśmy.

Moja prawda o wczorajszej wygranej Tottenhamu? Czując obecność kogoś takiego za plecami – figurę ojca, można by wręcz powiedzieć – łatwiej mierzyć się z przeciwnościami i odwracać losy meczu, wydawałoby się, już przegranego.

Stałe fragmenty

To jest jednak niezwykły moment: trzymać w ręku coś, nad czym się tak długo pracowało. Wydawało mi się, że nie przeżyję go z aż taką intensywnością, bo przecież wcześniej było tyle innych, z pewnością ważniejszych: postawienia ostatniej kropki, wysłania do wydawnictwa, potem odesłania poprawionego tekstu, uzupełnień (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Dele Alli…) i korekt, a w końcu nadejścia wiadomości, że poszło do druku i nie poprawi się już ani przecinka (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Harry Kane…). Dziś jednak stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza „Stałych fragmentów” i mam poczucie, że to nie koniec, ale początek jakiejś przygody: że może będę miał teraz okazję rozmawiać o tematach, jakie tu poruszam, z tymi, którzy zechcą książkę przeczytać. Że może sprawdzę, jak te tematy rezonują – piękna i wstrętna twarz futbolu, zachwyty i zgroza, jakie budzi w nas świat zawodowego sportu, podziw, współczucie, czasem niechęć wobec ludzi, którzy w tym świecie tkwią, przekonanie, że to, jak on wygląda, wiele mówi także o nas samych… Dużo tu jest kwestii, o których chciałbym mówić i o których chciałbym słuchać – hejt w mediach społecznościowych, plemienność, pytanie, czy zawsze najważniejszy jest wynik, czy chodzi o coś jeszcze, czy w tym tak bardzo sztucznym, wydawałoby się, produkcie, jest jeszcze miejsce na radość. Czy będąc takim Messim można się jeszcze czuć wolnym człowiekiem…

Pisałem „Stałe fragmenty” przez dwa lata, zazwyczaj w pośpiechu, czasami w hotelowym pokoju, bardzo często w pociągu, próbując poradzić sobie z emocjami, które uwolnił obejrzany właśnie mecz, ale niekiedy także usiłując złapać dystans i obkładając się w tym celu książkami, które o futbolu – i nie tylko o futbolu – napisali inni. W końcu są. Można zamawiać (na przykład w Empiku, link tutaj), dzielić się, udostępniać, a nade wszystko rozmawiać, bo jeśli miałbym zakończyć czymś w rodzaju credo, to byłoby nim przekonanie, że futbol (i szerzej: sport) stał się jednym z ostatnich pól w naszym pozamykanym w bańkach świecie, na którego temat ludziom, których poza tym różni tak wiele, udaje się czasem wymienić kilka bezinteresownych myśli.

Angeball, słowo na dobry początek

Będę pierwszym, który to przyzna (no, może drugim, bo pierwszym będzie z pewnością wielki Ange Postecoglou) – wynik tego meczu mógł być dokładnie odwrotny. W pierwszej połowie, mimo uderzeń w słupek czy poprzeczkę Sarra i Porro, lepsze okazje miał Manchester United, a Tottenham miał też mnóstwo szczęścia podczas analizy VAR po ręce Romero: patrząc ze studia Viaplay nie wierzyłem własnym oczom, że sędziowie wybrali do oceny ujęcie z kamery, na którym gest Argentyńczyka nie wydaje się oczywisty, podczas gdy sekundę wcześniej puszczono powtórkę, w której jedenastka była ewidentna. Złośliwie można by też powiedzieć, że gdyby Bruno Fernandes włożył tyleż staranności i precyzji w uderzenie głową z pięciu metrów, co w dyskusje z arbitrem i pomeczowe medialne tyrady, gospodarze schodziliby na przerwę przegrywając. Czasem takie rewolucje, jak ta, której dokonuje w północnym Londynie grecko-australijski trener, potrzebują jednak wsparcia od losu – więc los się do Postecoglou uśmiechnął.

Rzec by można: należało mu się za te ostatnie tygodnie, zdominowane nie przez rozmowy o pomysłach szkoleniowca na zbudowanie Tottenhamu od nowa; odświeżenie nie tylko starzejącego się składu, lecz także stylu gry, ale przez niekończącą się transferową sagę z Harrym Kane’em w roli tytułowej, w tle zaś przez okres przygotowawczy, podczas którego jeden planowany sparing został odwołany z powodu monsunu nad Bangkokiem, a w drugim zamiast z wartościowym rywalem z Europy (a za takiego wypada uznać Romę Mourinho), przyszło londyńczykom pojedynkować się z czołową drużyną ligi… Singapuru. Postecoglou buduje drużynę usposobioną ofensywnie, nastawioną na zdominowanie przeciwnika i grę na jego połowie, a w związku z tym przesuwającą linię obrony wysoko, z szybkimi, kompetentnymi w pojedynkach jeden na jeden stoperami – ale kiedy przed tygodniem rozpoczynał swoją przygodę z Premier League, wystawił w bramce, na środku i na lewej obronie debiutantów, z których najmłodszy Udogie liczył sobie ledwie 20 lat, a 22-letni van de Ven odbył z drużyną ledwie trzy treningi, po kwadransie zaś, w związku z kontuzją głowy Romero, musiał szukać porozumienia z nowym partnerem.

Nic dziwnego, że i z Brentfordem, i z Manchesterem United Tottenham zaczynał nerwowo, a kontrolę nad meczem zyskiwał dopiero z czasem. Nic dziwnego, że rywale znajdowali często – przyznajmy: w pierwszym meczu częściej – mnóstwo przestrzeni za plecami przesuwającego się z prawej obrony do środka pola Emersona Royala (przyznajmy również: Pedro Porro, który podczas siedmiu miesięcy pobytu w Tottenhamie miał już czterech trenerów, u pierwszych dwóch był wahadłowym, jak w Sportingu, u trzeciego skrzydłowym, u czwartego zaś przyszło mu przyuczać się do nowej pozycji, dał sobie radę wcale nie gorzej niż grający zawsze w tym miejscu Brazylijczyk – i lepiej niż w meczach sparingowych, podczas których jego stroną szło dużo akcji przeciwników). Na ogół jednak błąd w ustawieniu jednego zawodnika koledzy z drużyny potrafili naprawić – to poczucie, że w Tottenhamie znów „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, wyrażone choćby utworzonym przez zawodników kręgiem tuż przy sektorze własnych fanów przed inauguracyjnym meczem z Brentfordem, jest jednym z tych elementów, o które Postecoglou potrafił zadbać w charakterystyczny dla siebie, tyleż zasadniczy, co całkowicie naturalny sposób. Dodajmy na marginesie: od dawna nie było w Premier League szkoleniowca, który tak szybko zapracowałby na szacunek dziennikarzy, nie tylko kompetencją taktyczną, ale właśnie umiejętnościami interpersonalnymi, poczuciem humoru i całkowitą szczerością.

Przede wszystkim jednak, od dawna, czyli od ery Mauricio Pochettino, nie było w Tottenhamie szkoleniowca, którego przywiązanie do proaktywnego, ofensywnego futbolu, byłoby tak bardzo w zgodzie z klubowym DNA. Kiedy się patrzy na umęczonych pod Contem czy Mourinho piłkarzy, przeżywających w pierwszych meczach Australijczyka renesans, myśli się nie tylko „właściwy człowiek na właściwym miejscu” i powtarza komunały o uwolnieniu tłumionego potencjału. Żeby dać drobny, acz wymowny przykład: Antonio Conte narzekał, że Yves Bissouma jest piłkarzem taktycznie niezdyscyplinowanym. Tak, tak, mówimy o tym Bissoumie, którego Sky Sports dwa spotkania z rzędu wybiera piłkarzem meczu. Który wykręca rekordowe statystyki kontaktów z piłką, podań na połowie rywala, wygranych pojedynków, dryblingów i odbiorów, wyprowadzając futbolówkę spod własnej bramki i dostarczając ją Jamesowi Maddisonowi (kolejny rozgrywający urodzony, by występować w Tottenhamie – nie było tu takiego od czasów Eriksena, a przecież Anglik do duńskiego wizjonerstwa dokłada jeszcze nutę błyskotliwości i szarm). Który wywiódł wczoraj w pole Casemiro, zakładając mu siatkę nonszalanckim zagraniem piętą. I który swojego nowego trenera nazywa ojcem, wujkiem, przyjacielem – jak my wszyscy, nie może się Postecoglou nachwalić.

Najprościej byłoby zasłonić się statystykami. Nie chodzi tylko o to, że po pierwszych dwóch meczach Tottenham ma najwięcej podań w lidze, bo to nie są podania wiodące donikąd. Średnia tych na połowie rywala wynosi 322 – skok o ponad 150 w porównaniu z ubiegłym rokiem. Jeśli zestawić średnie pozycje poszczególnych piłkarzy z pierwszego meczu Postecoglou i ostatniego Conte, przesunęły się one o kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt metrów do przodu. U Włocha na własnej połowie grało sześciu graczy, a kolejnych trzech ledwo ją przekraczało. U Australijczyka na własnej połowie jest trzech, z czego dwóch blisko środka. Skoki pressingowe, dryblingi, szybkie wymiany podań, zgrania z pierwszej piłki, strzały, czyli to, co Koguty lubią najbardziej – znów mamy tego pod dostatkiem.

Stosunkowo łatwo byłoby też mówić o jednostkach, np. o niemal niewykorzystywanym przez Contego kolejnym 20-latku, Sarrze, który błyszczał w okresie przygotowawczym, mecz z Brentfordem zaczął na ławce, świetne spotkanie z United przypieczętował golem, a niezależnie od tego zawsze wiedział, gdzie się ustawić, zarówno, by przeszkodzić gościom w rozegraniu, jak uwolnić się spod ich krycia i niezauważenie wejść w pole karne (nigdy dość przypominać: Senegalczyk kosztował jakieś 60 milionów funtów mniej od takiego Masona Mounta). Albo o Vicario, którego wejścia do Premier League fani Spurs bali się może najbardziej, zważywszy na niepewne zachowania w trakcie meczów przedsezonowych, ale który i z piłką radził sobie bardzo swobodnie, i na linii popisywał się fenomenalnym refleksem, broniąc strzały Casemiro, i opuszczał ją błyskawicznie, kiedy trzeba było zatrzymać szarżującego Rashforda. Może ofensywny tercet Son-Richarlison-Kulusevski jeszcze nie przekonuje w pełni, może Brazylijczyk zbyt rzadko dochodzi do pozycji strzeleckich, ale za to ciężko pracuje dla drużyny plecami do bramki – gole przyjdą, bez obawy, skoro piłkarze widzą, że to, czego uczy ich nowy szkoleniowiec (i co powtarzają zgodnie z instrukcją, ale jeszcze nie instynktownie) zwyczajnie przynosi efekt.

Po odejściu z Tottenhamu Harry’ego Kane’a, po jego bramkowym debiucie w Bayernie, powinienem właściwie nurzać się w żałobie, poczuciu utraty i frustracji, związanej z popełnionymi przez prezesa Ley’ego błędami, których ta utrata była konsekwencją. Otóż nie jestem, i nie chodzi tylko o to, że doprawdy miewałem gorsze początki sezonów. Po wygranej z Manchesterem United Ange Postecoglou wyszedł na murawę, by podziękować za znakomity zresztą doping ponad sześćdziesięciu tysiącom fanów, a kiedy potem mówił dziennikarzom o poczuciu spełnienia, jakie daje odesłanie tylu ludzi do domu z uśmiechem, który będzie im towarzyszył przez resztę tygodnia, dodawał, że czuje się w zasadzie wybrańcem losu. On, przybysz z dalekiego kraju, niesprawdzony w tej lidzie, dał ludziom coś, czego na tym stadionie doświadczali ostatnio tak rzadko: czystą frajdę. „I’m pretty blessed” – to zdanie z Postecoglou nie tylko dodaję do ulubionych. Odpowiadam na nie: „I my też, mate”.