Archiwum kategorii: International

Niebo i piekło Diego Maradony

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił o sobie, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły dziś w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

Nie był najlepszym piłkarzem wszechczasów, ale był piłkarzem najbardziej kochanym i – co z miłością często idzie w parze – najbardziej nienawidzonym. Było w jego karierze mistrzostwo świata, które dał Argentynie w 1986 niemal jednoosobowo, był Puchar UEFA i dwa mistrzostwa kraju z Napoli – znów osiągnięte niemal jednoosobowo, bo przed i po jego pobycie w Neapolu klub z tego miasta ligi włoskiej nigdy nie wygrywał. Były wielkie mecze, wspaniałe bramki, jak ta po solowej akcji w meczu z Anglikami na mundialu w 1986 roku, kiedy w drodze przez boisko wyminął sześciu rywali, ale też gole, których nigdy nie chcielibyśmy zobaczyć, jak ten strzelony ręką w tym samym spotkaniu. Były spektakularne transfery i wielkie pieniądze, także – niestety – uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się Diego Maradona ulubieńcem Camorry. Była afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku, było uzależnienie od narkotyków, ale były też heroiczne wysiłki, by stale i wciąż wracać na boisko, a tam dawać udręczonym wojną domową i gospodarczym krachem rodakom, podobnie zresztą jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości.

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisywał w historii tamtejszego futbolu Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej grzecznego chłopca w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona (a piłkarzy jego pokroju było w Argentynie dużo więcej): chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie, niż na zdolności do niestrudzonego biegania po wielkim polu trawy. I którego cały otaczający go świat, inwestujący w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych trenerów), zwalniał od odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem i niemal zachęcał, by nigdy nie dorosnął. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie także inny epizod, opisany przez Jimmy’ego Burnsa w biografii piłkarza, zatytułowanej, a jakże, „Ręka Boga”. Urodzony w slumsach południowych przedmieść Buenos Aires, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po wielu latach, zmagając się z depresją i niewiarą w siebie, uznał to wydarzenie za symboliczne: „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń wówczas pędzący mu na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić, uparcie dźwigając się z kolejnych upadków.

Ze swojego pochodzenia był zresztą zawsze dumny; sam mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, wyrobników z najniższych warstw argentyńskiego społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: żeby zarobić trochę pieniędzy zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał zamożniejszym od niego drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej faktycznie futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły potrafił podbijać pomarańczę, kulę ze zmiętej gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn.

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym”. W dniu jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany: nie miał jeszcze dwudziestu lat, a rozegrał już ponad dwieście spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak silnie uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza na boisku, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm. W argentyńskiej prasie z początku lat 80. nie brakowało wypowiedzi Maradony, w których wręcz błagał o przerwę, która dałaby mu zdolność do cieszenia się piłką, a w jednej z nich wydaje mi się zawierać sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

„Ludzie muszą zrozumieć – mówił na łamach nieistniejącego już czasopisma „El Grafico” – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że przekleństwem Maradony było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki (jednym z paradoksów towarzyszących uwielbieniu, jakim był obdarzany, było zresztą i to, że można pytać, czy swego talentu nie roztrwonił: naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów i gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony). Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny, która właśnie ogłosiła żałobę narodową i która pewnie pożegnać go jeszcze uroczyściej niż Evitę Peron. W ostatnich dniach nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

Różnica klas w niechcianym meczu

Jaki ten świat potrafi być brutalny: wczoraj Anglikom pokazywał miejsce w szeregu Donald Trump, dzisiaj zrobili to Eden Hazard i Kevin de Bruyne. Mam zresztą wrażenie, że na ulicach Londynu stawili większy opór niż w Petersburgu.

Dyskusje o sensowności rozgrywania meczu o trzecie miejsce przypominają spory, czy lepsi są Beatlesi, czy Rolling Stonesi, albo czy ordynacja wyborcza powinna być większościowa, czy proporcjonalna. W oczach czekających na wyjście z tunelu piłkarzy można by znaleźć mnóstwo argumentów za tym, że lepiej już dać spokój i oszczędzić im cierpienia, z drugiej strony jednak trudno się wyrzec okazji obejrzenia jeszcze raz na tym turnieju Kevina de Bruyne i Edena Hazarda. Jak dla mnie był to argument przesądzający.

Inna sprawa, że im dalej w mecz, tym ochoty do grania było coraz więcej – nawet u Anglików, którzy przez kilkanaście minut drugiej połowy pokazywali futbol nie wiem, czy nie najlepszy w tym turnieju, a przynajmniej najlepszy w starciu z klasowym rywalem. Mniej więcej po godzinie gry Belgowie zostali zepchnięci do defensywy, kapitalną okazję wypracował sobie – po rozegraniu z Rashfordem – Eric Dier, piłka nareszcie krążyła szybciej, wyrównanie wisiało na włosku, aż w końcu kolejna z kontr Belgów okazała się zabójcza i podcięła angielskie skrzydła.

Ach tak, oczywiście: różnica klas między tymi dwoma drużynami była gigantyczna. W szybkości rozegrania akcji. W wizjonerstwie podań de Bruyne. W dryblingach Hazarda. W koncentracji defensywy. W wyścigu Meunier-Rose podczas akcji bramkowej z czwartej minuty, kiedy angielski wahadłowy był do tego stopnia pochłonięty śledzeniem rajdu Chadliego na drugim skrzydle, że nie miał pojęcia, iż zza jego pleców wybiega właśnie Belg. W prostych umiejętnościach technicznych, decydujących o tym, że dobry pomysł przyspieszenia gry nie wychodził, bo albo ktoś zagrywał niecelnie, albo bał się podjąć ryzyko podania z pierwszej piłki w przekonaniu, że okaże się ono niedokładne – a wtedy czas na przeprowadzenie szybkiej akcji rozpływał się w petersburskiej duchocie. W pierwszej połowie wynotowałem sobie kilkanaście drobnych błędów, po których piłka lądowała na aucie albo pod nogami rywali.

Nic dziwnego, że Anglicy się mozolili. Że szukali bezpiecznych rozwiązań. Że statystykę celnych podań nabijały im (skąd my to znamy?) wymiany między Dierem a środkowymi obrońcami. Uosobieniem problemu był, nie po raz pierwszy podczas tego mundialu, Raheem Sterling. Z jednej strony piłkarz ten ma, jak mało który z Anglików, wielki talent do wynajdowania sobie wolnej przestrzeni na boisku – i jest, jak mało który z Anglików, szybki. Z drugiej, kiedy już tylko dostaje piłkę, najczęściej podejmuje niedobre decyzje.

Możemy oczywiście tłumaczyć angielską porażkę brakiem doświadczenia. Mówić, że to zespół, który niemal w całości może pojechać na mistrzostwa świata do Kataru (i dodać jeszcze, że za plecami tego pokolenia czyhają następcy, od jakiegoś czasu wygrywający dla Anglii turnieje młodzieżowe). Że i jego trener, i oni sami nauczą się w tym czasie mnóstwa rzeczy. Zwłaszcza na tle belgijskich rutyniarzy widać to było bardzo wyraźnie – choć przecież i tu można by dodać, że trener i piłkarze uczyli się szybko, bo po wejściu na boisko Lingaarda i Rashforda oraz zejściu Delpha na lewą stronę, udało się w końcu grać szybciej piłką w środku pola i zneutralizować rajdy Meuniera.

Tylko że byłaby to połowa prawdy o drużynie Garetha Southgate’a. O przyczynach, dla których Anglicy na nowo uwierzyli w swoich piłkarzy, pisałem w ostatnich dniach niemało, ale większość z nich wiązała się z kwestiami przekraczającymi wymiar czysto boiskowy. Na boisku owszem: osiągnęli maksimum, jeżeli idzie o skuteczność stałych fragmentów gry, owszem: znaleźli ustawienie, które sprawiało kłopot rywalom, zwłaszcza w pierwszej fazie turnieju, i owszem: kilku z nich, z Pickfordem i Trippierem na czele, dołączyło do gwiazd mundialu, ale jakości w rozgrywaniu akcji, zwłaszcza gdy rywal ani myślał się odsłonić, brakowało im przez cały czas. Po meczu z Chorwacją niejaką popularnością na portalach społecznościowych cieszył się film z wybranymi zagraniami Jordana Hendersona: kiedy miały to być podania dłuższe lub przyspieszające grę, nigdy nie lądowały pod nogami kolegów. Mówiąc krótko: żaden z Anglików nie potrafiłby rutynowo zagrywać takich piłek, jak te dwie, przy pomocy których Kevin de Bruyne wyprowadzał dziś na czystą pozycję Romelu Lukaku; gdyby napastnik Manchesteru United lepiej je przyjmował, mecz zakończyłby się pogromem.

Zakończmy w tym miejscu: zachwytem i żalem, że de Bruyne i Hazard nie wystąpią w finale. Przez cały turniej ten pierwszy imponował sposobem wynajdywania sobie przestrzeni do gry, podaniami, którymi stwarzał kolegom sytuacje strzeleckie, a w końcu także: własnymi strzałami; potrafił również poświęcać się dla drużyny w pierwszej fazie mistrzostw grając zdecydowanie dalej od bramki przeciwnika. Ten drugi dryblował najpiękniej ze wszystkich uczestników mundialu, co piszę pamiętając wszak popisy Neymara i Mbappe. Świadom jestem, że otwiera się w tym miejscu inny wielki temat: czy w piłce nożnej chodzi o styl, czy o wynik, ale zostawię go chyba na jutro, bo jest to temat specyficznie francuski. Anglicy – przy całej sympatii, jaką do nich żywię – nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Chorwacka lekcja futbolu

I niech mnie ktoś jeszcze spróbuje przekonywać, że piłka nożna to kwestia taktyki, ustawienia, wyrafinowanych koncepcji trenerskich i tych wszystkich rzeczy, którym zwykle dziennikarze sportowi poświęcają wielostronicowe artykuły. Wszystko w tym meczu wydarzyło się w głowach.

Od chwili, w której Perisić strzelił bramkę wyrównującą, patrzenie na Anglików było doświadczeniem w sensie ścisłym dramatycznym. Jakby ktoś poodłączał ich od prądu albo powyjmował bateryjki. Pochowali się. Spuścili głowy. Nie było komu poderwać drużyny. Wszystkie drugie piłki wygrywali Chorwaci, którzy nareszcie mieli przestrzeń na boisku. Ruszyły akcje oskrzydlające. Modrić z Rakiticiem zaczęli dyktować tempo. Z Anglików grała już tylko orkiestra dęta.

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Anglicy błyskawicznie objęli prowadzenie, strzelając dziewiątego z dwunastu goli na tym turnieju po stałym fragmencie gry. Pozwoliło im to grać tak, jak lubią: szukając okazji do szybkich wyjść i stawiając na wymianę ciosów. Przy tych wymianach brakowało im jednak zdecydowania. Mieli, owszem, jeszcze jedną znakomitą sytuację, kiedy to po bardzo ładnym skądinąd i szybkim rozegraniu Harry Kane strzelił najpierw prosto w Subasicia, a potem z ostrego kąta nie zmieścił piłki między słupkiem a bramkarzem, ale na tym się skończyło. Im dalej w mecz, tym bardziej nie było komu utrzymać się przy piłce, zwłaszcza na połowie rywala. Im dalej w mecz, tym Sterling stawał się jeźdźcem bez głowy, a Kane cofał się coraz głębiej i głębiej, co wszakże nie przekładało się na jakiś szczególnie wielki udział w grze: nie było połączenia między ofensywną dwójką a resztą zespołu. Po wyrównaniu Chorwatów atakowali już tylko oni, a jedyne, na co było stać Anglików, to jeszcze jedna okazja po stałym fragmencie gry, kiedy zmierzającą już do bramki główkę Stonesa wybił z linii Vrsajko.

Zmęczenie? Trzecia na mundialu dogrywka? Parę godzin mniej na regenerację po ćwierćfinale? Wszystko to nagle przestało mieć dla Chorwatów znaczenie. Adrenalina buzowała. Oni po prostu wiedzieli, że tego meczu już nie przegrają. Sam Perisić mógł przesądzić o wyniku jeszcze przed dogrywką, ale szczęśliwie dla Anglików trafił w słupek, później strzelał Mandżukić. Luka Modrić, o którym Jorge Valdano napisał przed tym finałem, że przypomina nam, śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni, i który nie robi rzeczy niemożliwych, jak, powiedzmy Maradona, tylko rozsnuwa nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku („Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem, >>Na jego miejscu zrobiłbym tak samo<<”, choć argentyński mistrz świata zastrzega później, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi), nawet gdy zdarzyło mu się stracić piłkę, natychmiast rzucał się do – zwieńczonej powodzeniem – walki o jej odbiór. Naturalność, z jaką podawał do kolegów, często zewnętrzną częścią buta, kazałaby właściwie myśleć, że piłka nożna jest najłatwiejszą grą na świecie – gdyby w tym samym meczu nie biegali jeszcze Anglicy. Czy kiedykolwiek jeszcze ich reprezentacja doczeka się piłkarza podobnej klasy?

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Najbardziej poruszającym momentem było chyba tych kilkadziesiąt sekund już w doliczonym do dogrywki czasie, kiedy angielscy obrońcy wymieniali piłki między sobą na własnej połowie, z lęku przed wzięciem odpowiedzialności za zagranie długiego podania w pole karne rywali. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsca: po jednej stronie biegali rutyniarze z Realu, Barcelony, Juventusu, Bayernu, z których każdy uczestniczył już wiele razy w meczach o wielką stawkę, po drugiej – sympatyczni niewątpliwie chłopcy, dla których była to najboleśniejsza lekcja futbolu, z jaką mieli kiedykolwiek do czynienia.

Widz niezaangażowany powiedziałby pewnie, że wygrała lepsza drużyna. Ta, która oprócz większego doświadczenia, miała też wyższe umiejętności techniczne i zdecydowanie wyższy poziom energii. I w której nie było zawodnika mylącego się tak często i kosztownie, jak Kyle Walker. Znowuż jednak: skądś się te błędy brały, a gigantyczną zasługą trenera Southgate’a było to, że tak długo w trakcie turnieju potrafił je minimalizować.

Skądinąd: miesiąc to jednak bardzo dużo czasu. Spróbujcie sobie przypomnieć pierwsze dni czerwca. Gazety, które typują wówczas potencjalne gwiazdy turnieju (owszem, można było wśród nich znaleźć nazwisko niejakiego Piotra Zielińskiego, nie mówiąc o Robercie Lewandowskim). Albumy do zbierania kart z mającymi wystąpić na mundialu piłkarzami i przyznawane im przez producenta punkty, mające stanowić jakieś odzwierciedlenie boiskowego potencjału. Gry typy fantasy football. Sprzedawane fanom piłki koszulki z nazwiskami zawodników na plecach. W żadnym z tych światów panowie Pickford, Maguire, Trippier nie odgrywali najmniejszej roli. Nawet w ich ojczyźnie optymizm był raczej umiarkowany: w odróżnieniu od tylu poprzednich turniejów Anglicy myśleli chyba głównie o tym, żeby tym razem ich reprezentanci się nie skompromitowali. Niby Gareth Southgate podziękował już za usługi Joe Hartowi czy Wayne’owi Rooneyowi, ale i tak aż jedenastu kadrowiczów pamiętało katastrofę sprzed dwóch zaledwie lat na Euro 2016, kiedy Anglia odpadła po porażce z maleńką Islandią, a ich najlepszy napastnik Harry Kane był wydelegowany do wykonywania rzutów rożnych.

Tym razem zastąpił go Kieran Trippier. Człowiek, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu w Tottenhamie był zmiennikiem Kyle’a Walkera, wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych na świecie, a miejsce w najlepszej jedenastce turnieju miał zagwarantowane jeszcze przed bramką, jaką zdobył w dzisiejszym półfinale. Urodzony w Bury, dorastał wprawdzie w akademii Manchesteru City, ale jak wielu zawodników z tego pokolenia nie był w stanie przebić się do składu napakowanego zagranicznymi gwiazdami – wyrobił sobie markę podczas wypożyczenia do grającego na zapleczu ekstraklasy Burnley. W swoim obecnym klubie, o czym może nie wiecie, nigdy wolnych i rogów nie wykonuje.

Ten miesiąc, patrząc z angielskiej perspektywy, pokazuje więc miarę osiągnięć młodego angielskiego selekcjonera. Kiedy teraz, już przegranym półfinale przewijam sobie w pamięci poszczególne sceny, mam wrażenie że w Rosji do Anglików stosowała się miejscowa zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Zasada, dodajmy, odnosząca się także do mundialowej bazy – położonego 30 kilometrów od Petersburga Repina, gdzie w nadmorskim lasku reprezentanci Anglii pozostawali z dala od całego panującego już w ojczyźnie szaleństwa. Zabawna rzecz: osiem lat temu skoszarowani przez Fabio Capello na odludziu w południowoafrykańskim Rustenburgu Anglicy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać, dwanaście lat temu w Baden Baden nie schodzili z czołówek tabloidów z przyczyn pozasportowych, w dużej mierze związanych z pobytem w tym słynnym kurorcie sławetnych WAG’s. O tym, ile się zmieniło (skądinąd w sposób niekoniecznie oczywisty, patrząc z perspektywy rewolucji feministycznej; interesujący felieton o niespodziewanym powrocie modelu „Stand by your man” przeczytałem paręnaście dni temu w „Guardianie”), wiele mówił niedawny wywiad z żoną Jamiego Vardy’ego Becky, która mówiła, że nie wyobraża sobie, by mogła się dać sfotografować mediom bawiąc się na całego, gdy tymczasem mąż przygotowuje się do arcyważnego meczu o wszystko.

Rzecz w tym, że obecna grupa piłkarzy zwyczajnie różni się od tamtego „złotego pokolenia”. Obserwowany przez nas w tym miesiącu fenomen ponownego zakochania się Anglików w swojej reprezentacji polegał przecież na tym, że nie tworzą jej wyłącznie rozjeżdżający się luksusowymi gablotami multimilionerzy rozleniwieni życiem w wieżach z kości słoniowej. Że wielu z nich, zanim podpisało doskonałe kontrakty z czołowymi klubami Premier League i zaczęło zarabiać po 200 tysięcy funtów tygodniowo (takich jest zresztą zaledwie garstka), poznało smak życia, rozpoczynając karierę w niższych ligach, tułając się po wypożyczeniach, dzieląc szatnie z półamatorami, desperacko walczącymi o to, by pieniędzy starczyło do pierwszego. Wśród licznych historii, jakimi dzielili się w ostatnich dniach z mediami (polityka otwartych drzwi dla dziennikarzy to też pewnie jeden z powodów odbudowanej więzi między angielską kadrą a angielskim społeczeństwem) upodobałem sobie wspomnienie Dele Allego o swoim najtrudniejszym meczu w życiu. Wbrew pozorom nie była to klęska z Islandią sprzed dwóch lat, i chyba także nie dzisiejsza porażka: w czasach, gdy pomocnik Tottenhamu występował jeszcze w trzecioligowym MK Dons, przyszło mu grać wyjazdowe spotkanie z Bradford – w trakcie wieczornego meczu na murawie, która ledwo nadawała się do gry, był nieustannie faulowany i wyzywany. Między słupkami drużyny przeciwnej występował skądinąd niejaki Jordan Pickford.

Co bowiem w tym wszystkim najważniejsze i o czym powinno się pamiętać, analizując angielską porażkę: kiedy spojrzeć na średnią wieku tej drużyny, kiedy posłuchać deklaracji jej trenera, nie sposób nie pomyśleć, że wszystko, co najlepsze, ma ona przed sobą: że u szczytu możliwości fizycznych, z dodatkowymi kilkoma sezonami doświadczeń, trzon tej drużyny będzie podczas mundialu w Katarze. Podnoszący z ziemi załamanych po porażce z Chorwacją Anglików Southgate wiedział, co robi. To był czas na wzniesienie głów wysoko i podziękowanie kibicom – i na dumę, że zaszli tak daleko. Niezwykłe było patrzenie na angielskiego selekcjonera na cały turniej: na radość, którą dzielił się z fanami po zwycięstwach, ale też na spokój, z jakim przyjmował niepowodzenia. W każdej dzisiejszej przerwie, kiedy rozmawiał ze swoimi podopiecznymi, uspokajał, dodawał otuchy, nie powiększał panującego wokół napięcia. Trener, który okazał się tak bardzo inny od wszystkich poprzedników (może jedynie z sir Bobbym Robsonem wytrzymywałby porównanie, nie tylko dlatego, że i on przegrał w półfinale mundialu), zaiste, nie tylko z wyglądu nadawałby się na bohatera którejś z Conradowskich powieści.

Przypowieść o mistrzostwie

Jeśli prawdą jest, że mecz idealny powinien się skończyć wynikiem 0:0, pojedynek Francuzów z Belgami był bliski ideału. Dowiedzieliśmy się jednak z niego całkiem sporo, jeżeli idzie o przepis na mistrzostwo świata.

Zaprawdę powiadam wam, z wygrywaniem mistrzostw świata jest jak z pewnym człowiekiem, który mając udać się w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, a następnie odjechał. Didierowi Deschampsowi i Roberto Martinezowi dał pewnie najwięcej, jeśli spojrzeć na kluby, w których na co dzień występują ich podopieczni; Julenowi Lopeteguiemu (i jego następcy Fernando Hierro) oraz Joachimowi Loewowi również zostawił niemało, ci jednak poszli i, rozkopawszy ziemię, ukryli dobra należące do swego pana, a raczej kazali swoim piłkarzom grać sterylnie nudny atak pozycyjny – w sumie dobrze, że na końcu czekały ich płacz i zgrzytanie zębów.

Oczywiście odpowiedź na pytanie, czy Didier Deschamps faktycznie pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. Teoretyczne rozważania na temat najmocniejszych drużyn mundialu zawsze musiały uwzględniać reprezentację Francji, która jednakże w fazie grupowej wygrywała nie rzucając na kolana, a choć mecz z Argentyną okazał się klasykiem, to bardziej jednak ze względu na argentyńskie słabości; fakt, że dali sobie strzelić aż trzy gole również nie wystawiał Trójkolorowym najlepszej oceny. Z Urugwajem niemałą rolę w zwycięstwie odegrał błąd Muslery. Z drugiej strony przecież: już w tamtym meczu fenomenalną interwencją popisał się Hugo Lloris, wcześniej wielką kartę historii mundiali zapisał Kylian Mbappe, najpiękniejszego gola turnieju zdobył Pavard, a najlepszym defensywnym pomocnikiem mistrzostw świata od pierwszej kolejki był N’golo Kante. Wyliczankę można ciągnąć, przypominając mecze, w których środek pola dominował Pogba i w których Griezmann nie tylko strzelał gole, ale także wypracowywał sytuacje bramkowe kolegom. O szybkości, z jaką Mbappe potrafi pędzić na bramkę rywali, najlepiej świadczą zdjęcia, które obiegły świat: wszystko na nim jest nieostre, poza twarzą dziewiętnastoletniego gracza PSG. A po dzisiejszym dniu należy dopowiedzieć komplementy pod adresem całego bloku defensywnego, który rozbijał w pył belgijskie ataki, odcinając od piłki Lukaku i wybijając w pole większość dośrodkowań. W zasadzie od miana kompletności drużynę tę dzieli jedynie skuteczność jej napastnika Oliviera Giroud. A ściślej mówiąc: jej brak. Z drugiej strony: w 1998 roku, kiedy sięgali po mistrzostwo świata, Stephane Guivarc’h również skutecznością nie imponował.

Gianni Brera, wielki włoski ideolog piłki, powiedział kiedyś, że mecz idealny powinien skończyć się wynikiem 0:0 – w tym sensie półfinałowe starcie Belgów z Francuzami było bliskie ideału. Nadzwyczajnie się oglądało pojedynki Pogby z Dembelem w środku pola (górą zdecydowanie Francuz) i boje Vertonghena z Mbappe na prawym skrzydle (przez większą część meczu górą jednak Belg, choć tę najpiękniejszą akcję meczu, zakończoną odegraniem piętą do Giroud, przeprowadził Francuz). Imponował sposób, w jaki przed francuskim polem karnym ustawiał się wspomniany już Kante. Jak niestrudzenie dryblował, za każdym razem jednak zbyt daleko od bramki Llorisa, Hazard. Jak de Bruyne próbował którymś ze swoich podań znaleźć lukę między Francuzami. Jak w polu karnym Belgów Umtiti uwolnił się spod opieki Fellainiego. Nade wszystko: jak bajecznie interweniowali Lloris po strzale Alderweirelda i Courtois po uderzeniu Pavarda. I jak tę taktyczną ucztę przyrządzili trenerzy obu drużyn.

Zauważmy na marginesie, że również odpowiedź na pytanie, czy Roberto Martinez pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. W drodze do półfinału Belgowie wygrywali wprawdzie mecz za meczem, ale w fazie grupowej niczego innego się przecież po nich nie spodziewaliśmy, a po wyjściu z niej awans do ćwierćfinału do końca wisiał na włosku – Japończycy prowadzili już dwiema bramkami, kiedy Vertonghen w sposób dla samego siebie dość niespodziewany zdobył gola kontaktowego. Dopiero ćwierćfinał z Brazylią zapewnił trenerowi – przypomnijmy: niemającemu dotąd w karierze szczególnie imponujących sukcesów, pracującego głównie z angielskimi średniakami – miejsce w radości swego pana. Przejście z mozolnie dotąd piłowanego ustawienia 3-4-2-1 na 4-3-3 – przejście tak nagłe, że odbyło się po jednej zaledwie sesji treningowej (czytając o tym nie mogłem nie myśleć o polskim kontekście, choć jestem świadom, że belgijskim gwiazdom, poza nielicznymi wyjątkami pracującym na co dzień w o niebo lepszych klubach i z o niebo lepszymi szkoleniowcami niż większość naszych reprezentantów, musiało to przyjść łatwiej) uwolniło ostatecznie potencjał drużyny, przede wszystkim dzięki temu, że Kevin de Bruyne, operujący w poprzednich meczach przed własną linią obrony, mógł – jak w Manchesterze City – biegać dużo bliżej bramki przeciwnika. Ustawienie Romelu Lukaku nie na środku ataku, ale na pozycji prawoskrzydłowego (kibice Premier League pamiętają, że zdarzało mu się szturmować pole karne z tego miejsca, podczas występów w Evertonie, ale kiedyż to było…) oznaczało kolejny majstersztyk – zanim Brazylijczycy się ocknęli, przegrywali już 2:0.

A dziś Martinez zaimponował jeszcze raz, pozbawiony możliwości ustawienia na prawej stronie odsuniętego za kartki Meuniera (co za absurd, skądinąd, dyskwalifikować za dwie żółte kartki w pięciu meczach…), postawił na dwie formacje: kiedy Belgowie atakowali, z tyłu zostawała trójka Alderweireld, Kompany, Vertonghen, kiedy się bronili, biegający na prawym skrzydle Chadli wracał do obrony. Wykonawcom zabrakło jakości: bodaj wszystkie dośrodkowania Chadliego były nieudane, ale sam pomysł trzeba docenić. Jakiej dyscypliny taktycznej, jakiej organizacji to wymagało, a zarazem z jakim ryzykiem się wiązało, widać było w końcówce, kiedy przegrywający Belgowie musieli się już odsłonić – a przecież nawet wtedy nie dopuścili do utraty drugiej bramki. O tym, że to nie oni zagrali w finale, zdecydował kolejny na tym turnieju stały fragment gry.

No i zdecydowały również pragmatyzm i pewność trenera Francuzów. Talenty Deschampsa pracowały wedle z góry założonego planu: nie próbując kontrolować gry, cofając się głęboko pod własne pole karne, ale tak zagęszczając tam szyki, że zmuszając rywali do ciągłego rozgrywania piłki po obwodzie, a kiedy już udało się ją odebrać – próbując błyskawicznie wyprowadzić kontratak bądź zagrać długie podanie do Giroud. Kante wspierali Pogba i cofnięty nieco Matuidi. W sumie: Francuzi byli po prostu solidni. Potrafili – nie pierwszy raz w tym turnieju, w którym od czasu thrillera argentyńskiego nie stracili gola – zneutralizować wszystkie atuty rywala. Potrafili czekać. Powściągliwie, skromnie, z rozwagą, zaprawdę powiadam wam, mieli nie tylko lampy, ale i zapas oliwy do nich. Przepis na mistrzostwo świata?

Historia pewnej piosenki

Wraca do domu, futbol wraca do domu. Im dalej w turniej, tym obecność tej piosenki robi się intensywniejsza, a jej tytułowa fraza – bardziej wszechobecna. Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka?

Z pewnością wiele by można napisać o tym, jak bardzo ten utwór jest kiczowaty i że w ogóle piłka nożna zasługuje na lepszą oprawę dźwiękową (oparty na motywie z Haendlowskiego „Zadok the Priest” hymn Ligi Mistrzów jest wyjątkiem potwierdzającym regułę), z drugiej strony przecież jego autorom udało się uchwycić ów dziwny słodko-gorzki stan, w którym znaduje się kibic, rozpięty między kompletnym brakiem złudzeń a nieprzemijającą nadzieją, nawet jeśli wydaje się ona kompletnie wbrew logice; stan zawieszony gdzieś między czasem przeszłym, w którym Banks bronił, wślizg Moore’a był idealnie obliczony, Gascoigne wydawał się najlepszy na świecie, Lineker i Shearer strzelali gola za golem, Stuart Pearce, zwany pieszczotliwie „Psycho”, wrzeszczał na całe gardło, a przyszłością, w której niejaki Harry Edward Kane otrzymuje Order Imperium Brytyjskiego, a Gareth Southgate – tytuł szlachecki.

Nieważne zresztą, czy piosenka jest dobra, czy nie. To przecież jak z głosem komentatora, który – bez znaczenia, jak byłby fatalny, jak bardzo nie potrafiłby czytać gry czy myliłby nazwiska – z czasem staje się nierozerwalnie związany z najważniejszymi kibicowskimi emocjami (pewnie dlatego zresztą w rozbiegówce „Football’s coming home” słyszymy także głosy sprawozdawców i komentatorów dawnych angielskich meczów). Oto dlaczego dla tylu kibiców reprezentacji Anglii mistrzostwa świata w Rosji będą na zawsze kojarzyć się z tamtym kawałkiem z 1996 roku, odgrzanym po dwóch latach i będącym od tamtej pory nieusuwalnym elementem futbolowej kultury popularnej. Silna strona tego skojarzenia polega na tym, że  historia, o której tu mówimy, nadal może się skończyć cierpieniem i łzami.

Inna sprawa, że od czasu, gdy kojarzeni raczej z rejestrem komediowym David Baddiel i Frank Skinner układali tekst „Three Lions”, mieszcząc w nim nazwiska legend angielskiej piłki, doczekaliśmy się nowych bohaterów. Dziś znalazł się wśród nich Harry Maguire, który podobnie jak jego kolega z defensywy John Stones, zdobył swojego pierwszego gola dla Anglii właśnie na mistrzostwach świata. Dołączył do Jordana Pickforda, który swoją obroną karnego w meczu z Kolumbią uratował turniej dla Anglików, a dziś ratował go po raz drugi, tuż po przerwie znakomicie broniąc główkę Marcusa Berga, wkrótce po golu Allego zatrzymując świetny strzał Classona, a w 72. ponownie Berga (gdyby kontaktowy gol Szwedów padł natychmiast po wyjściu Anglików na dwubramkowe prowadzenie, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej). Do Jordana Hendersona, którego piłki z głębi pola mogłyby się podobać największym cofniętym rozgrywającym naszych czasów, z Andreą Pirlo na czele. Do najlepszego na tym turnieju prawego obrońcy/wahadłowego – piszę to z pełną świadomością, jak duża jest konkurencja – imponującego i w defensywie, i w akcjach ofensywnych (jak ważne było jego przedostatnie podanie przy bramce Allego…) Kierana Trippiera. Do Harry’ego Kane’a, którego każde zejście do środka pola kończyło się znakomitym rozegraniem.

Kolejnym, o którym powinno się śpiewać pieśni, jest Dele Alli. Chłopak, który przez cały ubiegły sezon był przedmiotem niekończących się debat angielskiej prasy: któremu zarzucano, że nurkuje i wymusza rzuty karne, i który jakże łatwo dawał się sprowokować rywalom do wejścia w jakąś pyskówkę; chłopak, którego przez całą, fantastycznie rozwijającą się karierę ścigały demony trudnego dzieciństwa i którego charakter „dzikiego konia” od zawsze znajdował się pod ochroną argentyńskiego trenera Tottenhamu Mauricio Pochettino, niewahającego się określić go w pewnym momencie najlepszym dwudziestojednolatkiem we współczesnym futbolu; chłopak, który poprzednich meczów na tym turnieju nie dogrywał i który nawet dziś wydawał się nie w pełni sił. Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, płomienny romans z popularną w Anglii modelką itd., podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś kolejny raz udowodnił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii.

Przed mundialem Alli obiecywał, że wytrzyma ciążącą na nim presję i nie będzie robił żadnych głupstw – jak widać, dotrzymuje słowa. Co więcej: udowadnia, że bramki w meczach o największym ciężarze (dla Tottenhamu strzelał i w spotkaniach z Manchesterem United, i z Manchesterem City, i z Chelsea, i z Liverpoolem, i z Arsenalem, i z Realem Madryt w końcu) to jego specjalność.

O tym nierobieniu głupstw, o panowaniu nad emocjami, ale zarazem o ich bezpiecznym wyrażaniu, chciałoby się napisać osobny tekst. O pracy doktor Pippy Grange, psycholożki zatrudnionej przez angielską federację i towarzyszącej Anglikom w Rosji, wspominałem w jednym z poprzednich tekstów. Należałoby do tego dodać akapit o wytworzonej przez Garetha Southgate’a kulturze otwartości, z jaką w tej grupie młodych ludzi mówi się o sprawach trudnych. Trudno mi sobie wyobrazić, by za czasów poprzedniego selekcjonera Sama Allardyce’a lewy obrońca Danny Rose z taką otwartością i przy takim wsparciu kolegów i sztabu szkoleniowego, mógł zwierzać się dziennikarzom z depresji, która dopadła go przed rokiem, gdy leczył kontuzję. Otwartość w kontaktach z mediami, odwrotność przyjmowanej tak często przez inne federacje strategii oblężonej twierdzy, to skądinąd kolejna cecha charakterystyczna nowej Anglii.

Najbardziej niezwykłe w awansie piłkarzy Southgate’a do półfinału wydaje się to, że został osiągnięty tak gładko – długie minuty meczu ze Szwedami wydawały się toczyć w tempie przedsezonowego sparingu, Anglicy kontrolowali boiskowe wydarzenia i w większości przypadków radzili sobie dobrze z prezentowaną przez rywali grą długą piłką – a jedynym powodem do frustracji ich kibiców była nieskuteczność świetnie skądinąd dochodzącego do pozycji strzeleckich i umiejętnie poruszającego się między liniami rywala Raheema Sterlinga. On na miejsce w piosence musi chyba jeszcze zaczekać.

Plik three_lions_footballs_coming_home_official_video

Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka? Spójrzcie na towarzyszący jej teledysk sprzed lat. Chłopcy, który ją wówczas śpiewali i chłopcy, którzy biegali wówczas po boisku, są podtatusiałymi pięćdziesięciolatkami: mają siwe włosy, wielkie brzuchy i nie są w stanie dopędzić odjeżdżającego z przystanku autobusu. Ich poprzednicy, którzy pamiętali jeszcze, albo którzy tworzyli wielkie sukcesy angielskiej piłki (czy chodzi tylko o piłkę angielską, odpowiedzcie sobie sami…), dobiegają osiemdziesiątki, a niektórzy już nie żyją. Z trzydziestu lat cierpienia zrobiło się pięćdziesiąt. Moda, która wówczas obowiązywała, wydaje się taka śmieszna. Muzyka, której słuchają ich dzieci, jest kompletnie inna.

A oni ciągle wierzą.

Czerwono przed oczami

Mam nadzieję, że ta analogia będzie mi darowana, ale kiedy patrzyłem na uwolniony potencjał Belgów, myślałem o tym, jak rośnie sprzedaż „Tygodnika Powszechnego”. W końcu nasze logo też jest w czerwonym kolorze.

Na taką Belgię czekaliśmy dobrych parę sezonów. Szczerze mówiąc, taką Belgię spodziewaliśmy się oglądać już przed czterema laty podczas mundialu w Brazylii. Wtedy również była to ekipa pełna fantastycznych i wartych setki milionów funtów euro zawodników, prowadzona przez trenera, który budził wątpliwości. I bądźmy szczerzy: po mianowaniu selekcjonerem tej ekipy Roberto Martineza – dobrze radzącego sobie w Anglii, ale ze średniakami typu Wigan i Swansea, bo rola menedżera Evertonu już go przerosła (choć na przykład oglądanie go w telewizyjnym studiu, kiedy w roli eksperta analizował ustawiania taktyczne poszczególnych zespołów było prawdziwą przyjemnością) – niejeden z nas zastanawiał się, czy ktoś taki może porwać za sobą zawodników, z których niejeden zalicza się do największych gwiazd europejskiej piłki i pracuje na co dzień z fachowcami typu Pep Guardiola (de Bruyne i Kompany), Jose Mourinho (Fellaini, Lukaku, kiedyś także Courtois i Hazard) czy Mauricio Pochettino (Alderweireld, Vertonghen i siedzący na ławce Dembele, kiedyś także Chadli). Mieliśmy wątpliwości także na tym mundialu, kiedy Belgia rozpędzała się powoli, a potencjał jej gwiazd – de Bruyne zwłaszcza – wydawał się niewykorzystany. Z drugiej strony, dziś tak naprawdę po raz pierwszy na Belgach nie spoczywał ciężar prowadzenia gry. To Brazylia atakowała, w pierwszej połowie zbyt rzadko znajdując miejsce na boisku do przyspieszenia – i wystawiając się na niebezpieczeństwo kontrataków, które do spółki ze stałym fragmentem gry zdecydowały o jej porażce.

Belgijskie kontrataki były bowiem ozdobą tej pierwszej połowy. Zachwycał sposób, w jaki jednym-dwoma podaniami i sprintem trzech ofensywnych zawodników piłkarze Roberto Martineza zdobywali przestrzeń całego niemal boiska. Imponowała praca bez piłki Lukaku, szukającego miejsca między Marcelo a Mirandą. Podobało się wizjonerstwo podań wciąż schodzącego do środka de Bruyne, i jego wykończenie akcji, dającej Belgom drugą bramkę. Uznanie budziło kilka innych rozwiązań, które proponował jeden z najlepszych zawodników Premier League ubiegłego sezonu także w drugiej połowie, choćby w 62. minucie, kiedy otworzył drogę do bramki Hazardowi (gdyby piłkarz Chelsea wówczas trafił, albo gdyby raczej zagrywał do wbiegającego już w pole bramkowe Lukaku, byłoby 3:0 dla Belgii i Brazylia już by się nie podniosła), albo siedem minut później, kiedy umożliwił jeszcze jeden rajd Lukaku.

Fantastyczny był to mecz. W pierwszej fazie toczony w niewiarygodnym tempie, od jednego pola karnego do drugiego, a po przerwie… jeszcze szybszy, bo Brazylia zdołała w końcu podkręcić tempo i zabrać rywali na karuzelę. Strzały z dystansu, które bez problemu łapał wreszcie świetny (podobnie jak Lloris, którego podziwialiśmy po południu, krytykowany przecież przed rozpoczęciem turnieju) Courtois; w końcówce to on przecież uratował Belgów, przenosząc nad poprzeczkę strzał Neymara. Szarże, dryblingi, które za każdym razem rozbijały się jednak o mur belgijskiej defensywy. Brak ostatniego podania. W końcu zmiana – najpierw ustawienia na 4-4-2, potem wejście Augusto i jego kilka ataków z głębi pola, zagapienie się belgijskich obrońców, doskonałe dośrodkowanie Coutinho i gol kontaktowy.

Po raz kolejny na tym turnieju przekonaliśmy się, że do odważnych świat należy – i że mówienie o tym, iż wprowadzanie korekt w składzie czy w taktyce może być źródłem klęski, to marne alibi, jeśli wierzy się w to, co się chce zrobić i ma się do tego ludzi. Czy Martinez za długo czekał ze zmianami? Belgowie w drugiej połowie zbyt często tracili piłkę. Hazard kilkakrotnie podejmował złe decyzje – dryblował zamiast podawać, przez co drużyna traciła szansę na choćby kilkunastosekundowe utrzymanie się przy piłce. Z drugiej strony to przecież doświadczenie tego piłkarza pozwoliło pograć trochę na połowie rywala w dramatycznej już końcówce. A jego trener, choć kolejny raz żonglował ze składem, tym razem ułożył wszystkie klocki bez zarzutu. Nawet Chadli, którego Tottenham pozbywał się bez żalu i którego pobyt w West Bromwich był koszmarem porównywalnym z tym, który spotkał tam Krychowiaka, odnalazł się tym razem zarówno w środku pola, jak asekurując jego lewe sektory. Duet Witsel-Fellaini przed linią obrony rozbijał wiele brazylijskich akcji i zmuszał rywali raczej do oddawania strzałów z dystansu. Meunier radził sobie na skrzydle, po którym mieli hasać Marcelo z Neymarem i Coutinho. Lukaku, ustawiony po tej samej stronie (jak za dawnych czasów gry w Evertonie) okazał się najcenniejszym graczem tej drużyny, oprócz oczywiście architekta jej gry de Bruyne i niezawodnego Courtois w bramce.

Brazylia po raz kolejny w tym turnieju rozegrała fantastyczną drugą połowę – ale też świetnie zaczęła i generalnie rozegrała najlepszy mecz na mundialu. Stwarzała sytuacje. Strzelała aż 26 razy. Ale na Belgię nie wystarczyło. Do wyrównania brakowało niewiele, tyle co centymetr-dwa gąbki ochraniającej palce bramkarza, gdy w ostatniej minucie doliczonego czasu gry bronił strzał Neymara, albo tyle co centymetr-dwa plastiku na bucie, po którym któryś z belgijskich obrońców blokował jedno z tak licznych uderzeń albo rykoszet po strzale zmieniał jego kierunek. Być może po odpadnięciu z turnieju Ronaldo i Messiego Neymar liczył na to, że to jemu, kiedy to wszystko się już skończy, może przypaść miano piłkarza roku i Złota Piłka – od dziś jednak może marzyć o tym Kevin de Bruyne.

Futbol, który przestał być dziki

Miała być walka, i była. Miały być stałe fragmenty gry, i były. Ostatecznie jednak zdecydowali bramkarze.

Przełomowy moment meczu Francja-Urugwaj nie nadszedł w 61. minucie, kiedy po niegroźnym, wydawałoby się, strzale z dystansu Griezmanna piłka przebiła ręce Muslery. Nie nadszedł również w 40. minucie, kiedy zza pleców wchodzących w pole karne kolegów przy rzucie wolnym wyrósł, idąc na drugie tempo, Varane i zdobył bramkę dla Francji. To, co najważniejsze, wydarzyło się na chwilę przed przerwą, kiedy Hugo Lloris popisał się jedną z najlepszych interwencji rosyjskiego mundialu. Kilkaset sekund po golu Francuzów Urugwajczycy przedostali się pod jego bramkę. Oni również wykonywali stały fragment gry. Caceres, podobnie jak Varane, zgubił krycie. Uderzył idealnie. Kozłująca piłka szła w prawy dolny róg, ale Lloris zdołał ją wypchnąć, a następnie zasłonić tak dużą część bramki, że dobitka Godina poszła nad poprzeczką.

Łatwo oczywiście skupić się na błędzie Muslery, błędzie niespodziewanym w wykonaniu zawodnika tak doświadczonego (grał szesnasty mecz na mundialu) i stanowiącego dotąd jeden z najpewniejszych punktów drużyny. Ale do tego, że złe rzeczy dzieją się bramkarzom, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekawsze, że dziś – trochę podobnie zresztą, jak podczas karnych po meczu Hiszpania-Rosja, kiedy odradzał się krytykowany przed czterema laty Igor Akinfiejew – jednym z bohaterów Francji został bramkarz, którego forma niepokoiła Francuzów do tego stopnia, że Didiera Deschampsa pytano o niepodważalność jego pozycji nawet podczas konferencji prasowej poprzedzającej to spotkanie. Lloris popełniał błędy w ostatnich sparingach przed mundialem i – nie ukrywajmy – miał za sobą najsłabszy sezon w dziejach swoich występów w Tottenhamie. O jego formę na mistrzostwach naprawdę można się było obawiać. W dodatku przez cały mecz z Urugwajem nie miał prawie nic do roboty – teoretycznie miał prawo czuć się lekko zdekoncentrowany. Tymczasem, kiedy główkował Caceres zrobił coś naprawdę niezwykłego.

A może powinno się jednak napisać, że przełomowy moment meczu nastąpił na dobrych kilkadziesiąt godzin przed jego rozpoczęciem, kiedy Oscar Tabarez i jego podopieczni wiedzieli już, że Edinson Cavani nie będzie mógł zagrać? Bez zawodnika PSG Urugwajczycy mieli podcięte skrzydła: z przodu brakowało jego wzrostu, szybkości i telepatycznego wręcz zrozumienia z Suarezem, który dziś bodaj ani razu nie dotknął piłki we francuskim polu karnym. Stuani pracował jak mógł, próbował przeszkadzać Francuzom w rozgrywaniu piłki od obrony, ale jakości urugwajskim atakom nie dodawał. Większość urugwajskich dośrodkowań szła zresztą po ziemi – jakby z góry założono, że bez Cavaniego żaden powietrzny pojedynek nie zostanie tu wygrany.

Francuzi rosną z meczu na mecz, ale pytanie, do jakiego poziomu są w stanie dorosnąć, pozostaje nierozstrzygnięte. Dziś, kiedy cofnięty Urugwaj uniemożliwił Mbappe wybieganie za plecy obrońców (jedyny moment, z jakiego zapamiętaliśmy gwiazdkę Trójkolorowych, to próba nabrania sędziego na rzekomy faul rywala, po którym najsłuszniej w świecie gracz PSG dostał żółtą kartkę), kapitalny mecz rozegrał Griezmann, nie tylko samemu strzelając bramkę i nie tylko asystując przy golu Varane’a, ale mając największą na boisku liczbę podań kluczowych, imponując w dryblingu i w walce o odbiór piłki – także na własnej połowie. Jaką rolę odegrał w tym sukcesie biegający przed francuską linią obrony N’golo Kante, wie doskonale każdy widz meczów Premier League. Uwielbiam tę anegdotę Claudio Ranieriego, który podczas pracy w Leicester żartował, że defensywny pomocnik Francuzów jest w stanie wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy.

Urugwajczyków szkoda – ale trzeba powiedzieć, że nie pokazali tego, czym zachwycali w poprzednich spotkaniach. Eduardo Galeano pisał kiedyś o stylu pełnym szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu. Jonathan Wilson mówił o urugwajskich szarżach, będących manifestacjami garra, co dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość, determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy miejscowego charakteru narodowego. Do dziś brzmiało to, choć opisywało drużyny i mecze przed niemal stu lat, jak charakterystyka Suareza i Cavaniego. Podobnie współcześnie brzmiało zdanie przypisywane Che Guevarze, którego obecny szkoleniowiec Urugwaju od zawsze wielbił i w związku z tym zawiesił na ścianie swojego domu w Montevideo: „Trzeba nabierać twardości nie tracąc czułości”. Twardość oczywiście została, ale o czułości przypominały jedynie łzy Gimeneza, eksponowane przez realizatora już na kilka minut przed końcem spotkania.

Szkoda, bo miałem szczerą chęć pisać dzisiaj tekst pełen płomiennych zachwytów nad pięknem gry obronnej. Nad cechującym urugwajskich stoperów połączeniem pasji i minimalizmu. Nad heroizmem biegających przed nimi defensywnych pomocników. Dziś jednak tego nie pokazali. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, w szesnastej minucie, główkujący Mbappe wyrósł nagle nad polem karnym Muslery. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, Urugwajczycy psuli proste podania na własnej połowie – niby nic groźnego, ale Francuzi mieli z tego auty, po których znów trzeba było ustawiać szyki obronne, zamiast wymienić choćby kilka podań. Rwane to było i różniło się od naszej wiedzy o tej drużynie do tego stopnia, że nawet przykuty zwykle do ławki Tabarez ciężko się podnosił i kuśtykał do linii bocznej, by swoją obecnością pokazać zawodnikom, że coś tu jest nie tak.

Kiedy po raz pierwszy przyjechali do Europy, na igrzyska olimpijskie w 1928 roku, „w Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu” (cytuję, rzecz jasna, za „Aniołami o brudnych twarzach”). W tamtej drużynie byli ponoć kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu, którzy płynęli na Stary Kontynent korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, opłaconych dzięki serii sparingów rozgrywanych już przed igrzyskami. Ich trener, Ondino Vieira, mówił wtedy o urugwajskiej szkole gry w piłkę nożną. „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, cechowała go pierwotność i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata”.

Dziś urugwajski futbol nie był dziki. Na mundialu nie ma już dzikich drużyn. Jest smutno, nie tylko dlatego, że do końca zostało tylko siedem meczów.

Trener, kapitan i psycholożka

Jeśli świat miał naprawdę uwierzyć w opowieść o tym, że to jest inna, nowa reprezentacja Anglii, mecz z Kolumbią po prostu musiał przebiegać w dramatycznych okolicznościach.

Anglicy musieli objąć prowadzenie. Musieli atakować z odwagą i rozwagą. Musieli kontrolować grę. Musieli zachować spokój w obliczu tanich prowokacji rywali. Musieli poczuć, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A potem, oczywiście, musieli stracić bramkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Musieli doprowadzić do karnych, w których na wielkich piłkarskich imprezach przegrywali od prawie ćwierć wieku. Musieli w tych karnych popełnić pierwszy błąd.

Widzę to z dalekiego Krakowa: kiedy dochodzi do serii jedenastek, na trybunie prasowej w Moskwie koledzy-dziennikarze konstruują już leady o angielskim fatum, o ciążącej nad tą reprezentacją klątwie rzutów karnych i o tym, że jej selekcjoner Gareth Southgate również kiedyś (dokładnie: w 1996 roku) nie wytrzymał podobnej presji. Otóż nic z tych rzeczy – a najbardziej imponujące w dzisiejszym wyczynie było to, że nowe pokolenie Anglików (gdyby Danny Rose występował zamiast Ashleya Younga od początku, średnia wieku tej drużyny byłaby, jak na mundialowe standardy, wręcz nieprzyzwoicie niska) wzięło odpowiedzialność za swoje własne lęki: że nie uległo presji i nie oglądało się na kryjące się za plecami cienie niezapomnianych przodków.

Do odważnych świat należy. Zdanie to chciałoby się powtarzać przez cały mundial, pamiętając także o drużynach, które z turniejem się pożegnały, a które pozostawiły takie dobre wrażenia (mam na myśli Iran, oczywiście). Świat należy do zespołów, które nie boją się gry szybkim atakiem, do trenerów, którzy nie boją się rzucać śmiałych idei, do piłkarzy, którzy podejmują ryzyko. Reprezentacja Anglii dziś wprawdzie była ze zrozumiałych względów ostrożniejsza niż w poprzednich meczach turnieju, ale wciąż była to drużyna, która nie wyglądała na sparaliżowaną i która imponowała szybkością (także po stracie piłki, kiedy trzeba było błyskawicznie wracać przed własne pole karne i likwidować rozwijającą się kontrę Kolumbii). Która coraz swobodniej czuje się w ustawieniu 3-3-2-2, wymyślonym skądinąd przed rokiem w Soczi, gdzie trenerzy Gareth Southgate i Steve Holland zawitali między oglądaniem meczów Pucharu Konfederacji i młodzieżowych Euro w Polsce, żeby na własne oczy obejrzeć potencjalne bazy, w jakich ich podopieczni mogliby spędzić kilka tygodni podczas mundialu.

Uwielbiam opowieść o tym, jak to się odbyło, bo ma ona także polski kontekst: odwagi, z jaką szkoleniowcy przeprowadzili zmianę nie tylko na papierze i do jakiego stopnia potrafili przekonać do niej piłkarzy. Oczywiście wielu z nich występowało już na podobnych pozycjach w swoich klubach, a ci, dla których przejście na nowy system wiązało się z koniecznością adaptacji, pracują na co dzień z tak świetnymi trenerami (jak Kyle Walker z Pepem Guardiolą), że musieli poradzić sobie bez większych trudów. Z drugiej strony: polscy piłkarze nie pracują na co dzień z nowicjuszami w trenerskim fachu; wciąż nie rozumiem, dlaczego zmiana tradycyjnego polskiego ustawienia na grę trójką obrońców przebiegała w aż takich bólach. Wracając jednak do Anglików: asystent Southgate’a Steve Holland, dzieląc się z dziennikarzami szczegółami całej operacji, nie krył zadowolenia z faktu, że w każdym spotkaniu, podczas którego testowali przed mundialem nowe ustawienie, zaskoczeni rywale musieli dokonywać zmian w przerwie.

Wspomniałem o wieku. Jeden z bohaterów tej nowej Anglii, będący, jak na bramkarza, młokosem, bo 24-letni Jordan Pickford, rozegrał dziś zaledwie siódmy mecz w reprezentacji – kiedy zaczynał się mundial, miał na koncie zaledwie trzy występy. W Moskwie przez cały mecz nie miał nic do roboty, aż w samej końcówce obronił fenomenalne uderzenie z dystansu, przy goli nie miał żadnych szans, no a potem…

Wspomniałem o podejmowaniu ryzyka. Dwa skutecznie wykonane przez Anglików karne – już po wcześniejszym pudle Jordana Hendersona – były dziełem Kierana Trippiera i Erica Diera, skądinąd graczy Tottenhamu. Obaj mieli w tym meczu powody do niezadowolenia: Trippier nie zdołał zatrzymać strzału Miny, ba: wręcz wbił go do własnej bramki, Dier główkował nad poprzeczką przy rzucie rożnym w dogrywce, kiedy wydawało się, że gol dla Anglików jest pewny. Obaj zrobili to, co zrobić w tym momencie należało.

Co ważne: zdanie o rzutach karnych jako loterii należy wykreślić z angielskiego słownika frazeologicznego. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że byli do tej sytuacji przygotowani. Że trenowali karne codziennie, do znudzenia. Że wiedzieli z góry, jak uderzą, i starali się zrobić to, co robili w trakcie ćwiczeń. Pickford również czuł się przygotowany: wiedział, jak strzelają Kolumbijczycy. Nic tu nie było dziełem przypadku. Gareth Southgate gromadził wokół siebie piłkarzy i po dziewięćdziesiątej minucie, i w przerwie dogrywki, i przed karnymi: głównie uspokajał i przypominał to, co wcześniej wypracowali. W pobliżu przechadzała się Pippa Grange, zatrudniona przez angielską federację psycholożka, której rola w zmianie podejścia do meczów z wielką presją angielskich piłkarek i piłkarzy oraz sztabów szkoleniowych wszystkich szczebli, wydaje się nie do przecenienia. Kiedy na to wszystko patrzyłem, przypominała mi się fraza Alfa Ramseya: „Już raz ten mecz wygraliście, teraz po prostu musicie zrobić to drugi raz”.

O osobowości Southgate’a również można by napisać mnóstwo. Młody szkoleniowiec nie odnosił dotąd sukcesów: zanim zaczął prowadzić angielską młodzieżówkę, zdołał spuścić Middlesborough z angielskiej ekstraklasy. Kiedy obejmował dorosłą drużynę, po farsowym zakończeniu kadencji Sama Allardyce’a, wielu miało wątpliwości. Wydawało się, że to wybór polityczny: miły, elokwentny, przystojny (zwłaszcza gdy zapuścił brodę i zaczął przypominać jednego z bohaterów Conrada), stanowił niewątpliwie odmianę po przaśnym i aroganckim poprzedniku, ale czy można było mieć zaufanie do jego fachowości? Angielska federacja również niewątpliwie ryzykowała (może zresztą w poczuciu, że gorzej być nie może i że obecne pokolenie piłkarzy jest słabsze od tego „złotego”, z Beckhamem, Scholesem, Gerrardem, Lampardem i tyloma innymi w składzie, więc i ryzyko wpadki jest mniejsze) – dziś widać, jak dobrze było to ryzyko podjąć.

Nie znajdziecie lepszego symbolu tej nowej Anglii niż Harry Kane. Człowiek, który ciężko pracuje dla drużyny, rozpoczynając jej pressing, który wraca do środka pola, szukając tam rozegrania z kolegami, który w związku z tym dziś przez długie minuty zamiast jako „dziewiątka” grał faktycznie jako „dziesiątka”, który fantastycznie podaje, także na dłuższy dystans, który doskonale utrzymuje się przy piłce pod presją (Kolumbijczycy faulowali go równie często jak Meksykanie Neymara – różnica między tymi, największymi obok Mbappe gwiazdami mundialu w Rosji, polega na tym, że Keane po faulu nie zamieniał swego bólu w groteskę). I który w sytuacji napięcia wydaje się nie wiedzieć, co to nerwy.

Przypomnijcie sobie jeszcze raz awanturę o rzut karny dla Anglii. Trwała grubo ponad trzy minuty – podczas meczu na mistrzostwach świata, w fazie pucharowej to cała wieczność, niejeden naprawdę wielki zawodnik w ciągu tak długiego czasu zdążył spalić się w nerwów. Kolumbijczycy w tym czasie skupili się wokół sędziego, nieprzypadkowo chyba w okolicy punktu, z którego za chwilę kapitan Anglików miał uderzać na bramkę Ospiny, bo w trakcie gdy wykłócali się z arbitrem za ich plecami Jefferson Lerma rozkopywał miejsce wykonywania karnego, żeby jeszcze dodatkowo utrudnić Kane’owi zadanie. On zaś? Jakby nieobecny, z piłką w ręku trzymał się z dala od całego zamieszania. Skupiał się na tym, co ma zrobić. Przepowiadał sobie w pamięci cały rytuał, któremu pozostaje wierny przy każdej jedenastce. Ustawienie piłki. Odejście na odpowiednią odległość. Uspokojenie oddechu, a potem nabranie powietrza do płuc. Rozbieg. Gol.

Wspomniałem o kolegach dziennikarzach i ich przygotowanych wcześniej tekstach o angielskiej porażce w karnych. Sam też sobie przygotowałem ściągawkę, więc żeby się nie zmarnowała, na koniec wykorzystam. Mundiale: Turyn 1990, Saint-Etienne 1998, Gelsenkirchen 2006. Mistrzostwa Europy: Wembley 1996, Lizbona 2004, Kijów 2012. Wszystko nieważne. Zaszła zmiana.

Jak strzelać karne

Mamy na to naukowe dowody: tak naprawdę bramkarz nie powinien obronić dobrze wykonanej jedenastki. Dlaczego zatem w meczu Chorwatów z Duńczykami na jedenaście rzutów karnych tylko pięć okazało się celnych?

Igor Akinfiejew, którego wczoraj po serii rzutów karnych w meczu Hiszpania-Rosja okrzyknięto bohaterem narodowym, był na mundialu 2014 kozłem ofiarnym: to jego błędy w meczach z Koreą Południową i Algierią uznano za główną przyczynę tamtego niepowodzenia Rosjan (inna sprawa, że nigdy się nie dowiemy, jak wielki wpływ na jedną z jego złych interwencji miało światło laserowego wskaźnika, które jeden z kibiców skierował mu na twarz). Kasper Schmeichel z kolei wydawał się wczoraj ostatecznie wychodzić z cienia wielkiego ojca, również reprezentacyjnego bramkarza Danii – a przecież, choć w trakcie meczu z Chorwacją i podczas serii rzutów karnych obronił aż trzy jedenastki, ostatecznie na nic się to nie zdało.

Bramkarski los jest zaiste kiepski, ale strzelcom jedenastek też nie jest łatwo. Zapytajcie Jakuba Błaszczykowskiego, co przeżywał po Euro 2016, na którym nie trafił z karnego w meczu z Portugalią. Zapytajcie Włochów: Roberto Baggio i Roberto Donadoniego, zapytajcie Francuzów: Didiera Sixa, Maxime’a Bossisa i Davida Trezegueta, zapytajcie obecnego selekcjonera reprezentacji Anglii Garetha Southgate’a (nawet jego własna matka pytała, dlaczego nie walił wtedy mocniej; matki naprawdę potrafią być okrutne), zapytajcie Stuarta Pearce’a i tylu, tylu innych Anglików: Chrisa Waddle’a, Davida Batty’ego, Paula Ince’a. Luka Modrić, o którym tu wczoraj pisałem, jest piłkarskim fenomenem również i z tego powodu, że otrzymał drugą szansę kilkanaście minut po pierwszej – i był w stanie z niej skorzystać. Pearce na okazję do rehabilitacji czekał sześć lat, między mundialem w 1990 a Euro 1996.

Czasami wygląda to jak scena z klasycznego westernu. Długie zbliżenie na twarz jednego z rywali. Cięcie. Zbliżenie na twarz drugiego. Operator kamery spogląda w oczy przeciwników. Pokazuje niepewność i strach lub odwrotnie: pewność siebie, czasem ocierającą się o brawurę czy bezczelność. Niemal słyszymy szaleńcze bicie serca albo przeciwnie: wyczuwamy, jak bohater zdołał opanować oddech i skupić się na czekającym go zadaniu. Niekiedy zanim jeszcze padnie strzał jesteśmy w stanie przewidzieć, jak to się skończy.

Nie o pojedynku rewolwerowców tu jednak mówimy, a właśnie o rzucie karnym. W dramatycznym futbolowym spektaklu, zwłaszcza w tej fazie mistrzostw świata, kiedy faza grupowa już się skończyła i zakończenie meczu remisem nie wchodzi w grę, to często punkt kulminacyjny, rozstrzygający moment; moment, w którym – dodajmy – teoretycznie siły nie są wyrównane. Dlaczego nie są? Bo po kopnięciu przez strzelca piłka potrzebuje na ogół mniej niż pół sekundy, aby pokonać 11 metrów i dolecieć do linii bramkowej (osiąga wtedy prędkość od 80 do 100 km/h). Jeśli uświadomimy sobie, że bramkarz ma mniej więcej tyle samo nie tylko na wybór kierunku interwencji, ale na jej rozpoczęcie i przeprowadzenie, zrozumiemy, że nie zdąży, jeśli piłka nie poleci w jego stronę.

A dlaczego nie są wyrównane tylko teoretycznie? Bo o sukcesie strzelającego decyduje wiele czynników, dalece wykraczających poza jego techniczne umiejętności. Wiadomo np., że jeśli będzie celował w górny róg (jak wczoraj Duńczyk Kjaer), bramkarz pewnością nie sięgnie piłki. Tyle że strzelec musi jeszcze trafić. A podczas rozbiegu musi np. nie dać się sprowokować dziwnym zachowaniem bramkarza (pamiętacie taniec Jerzego Dudka na linii podczas finału Ligi Mistrzów Liverpool-Milan w 2005 r.? a to, jak w trakcie Euro 2004 Portugalczyk Ricardo zdjął rękawice, by zdeprymować Anglika Vassela? wczoraj na linii i Chorwat Subasić, i Duńczyk Schmeichel podskakiwali i wymachiwali rękami, by wydać się większymi, niż są w rzeczywistości). Musi zdecydować, czy zaplanować z góry kierunek strzału, czy uzależnić go od postawy rywala, której powodem jest czasem ta zmiana tempa rozbiegu w ostatniej chwili (minimalnie skuteczniejsze jest planowanie; inna sprawa, że również większość bramkarzy z góry decyduje, w który róg się rzuci –  w trakcie psychologicznego pojedynku obaj więc blefują, a czasem blefują podwójnie). Musi wziąć rozbieg, trochę (ale niezbyt długo, bo zbyt wiele czasu na myślenie szkodzi) odczekać i…

„W ciągu ostatnich 30 lat w ponad 130 badaniach naukowych podjęto próby zidentyfikowania czynników, które mogą mieć wpływ na osiągnięcie sukcesu przy wykonywaniu rzutów karnych – piszą Daniel Memmert i Benjamin Noël, autorzy książki „11 metrów” (ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa „Charaktery”), choć zauważają, że „wiele aspektów skuteczności wykonywania rzutów karnych nie zostało jeszcze wystarczająco zbadanych”. Na całe szczęście, miałbym ochotę dodać, bo jednak najlepsze w futbolu jest to, że wciąż wymyka się on specjalistom od szkiełka i oka (na marginesie, i patrząc z perspektywy bramkarza dodam też, że fach ten zapewne nie bez powodu przyciągał artystów i intelektualistów; między słupkami stawali np. Albert Camus, Władimir Nabokow czy Karol Wojtyła). Z drugiej strony: czy nie jest dobrze wiedzieć, co nauka mówi o tradycyjnych futbolowych przesądach, np., że zawodnicy sfaulowani nie powinni sami „wymierzać sprawiedliwości”?

Warto w każdym razie pamiętać o tym, co ostatecznie przesądziło o rozstrzygnięciu serii rzutów karnych po ćwierćfinałowym meczu Argentyna-Niemcy podczas mundialu w 2006 roku. O tym, że Argentyńczycy okazali się wówczas gorsi, w dużej mierze zdecydował fakt, że niemiecki bramkarz Jens Lehmann przed każdym strzałem wyciągał zza getrów niewielką karteczkę i coś na niej czytał. Jak się później okazało, z siedmiu nazwisk, które zapisał Lehmannowi (z opisem strzeleckich przyzwyczajeń ich właścicieli) niemiecki trener bramkarzy Andreas Koepke, tylko dwa należały do wykonawców argentyńskich jedenastek, ale obaj ci piłkarze strzelili dokładnie jak, jak przewidywali Niemcy. Lehmann podobno nie widział zapisków swojego szefa zbyt wyraźnie, ale większość zrobiła siła sugestii: ponieważ wydawało się, że Niemiec zna ich zamiary, kolejni strzelcy wpadali w panikę.

Memmert i Noël są psychologami sportu. Dowiadujemy się dzięki nim, że warto czasem powierzyć strzelenie karnego bramkarzowi lub obrońcy, czyli zawodnikom ukierunkowanym raczej na myślenie w kategoriach bezpieczeństwa i zobowiązań. Dowiadujemy się też, że golkiper zamiast ustawiać się dokładnie na środku bramki, może wybrać prawą lub lewą stronę, przesuwając się wszakże o nie więcej niż 10 centymetrów: strzelec niemal na pewno wybierze bardziej odsłoniętą część, więc bramkarz w odpowiednim momencie będzie mógł rzucić się w tę stronę…

Dowiadujemy się, że prawdopodobieństwo bramki z karnego wynosi w Bundeslidze 75 proc. Nie dowiadujemy się jednak, dlaczego w 1986 r. Helmut Ducadam ze Steauy obronił wszystkie karne w finale Pucharu Europy z Barceloną. Może udało mu się dlatego, że – jak sam mówił – gdyby nie został piłkarzem, z pewnością byłby psychiatrą, bo zawsze lubił chodził chodzić po ulicach i, patrząc na ludzi, myśleć, co im siedzi w głowach? A może on także, podobnie jak kiedyś stojący między słupkami Camus, szybko nauczył się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie by się jej spodziewał? Ciekawa rzecz: mówiąc o strzelaniu karnych, często sprawiamy wrażenie, jakbyśmy mówili o życiu.

W tekście wykorzystałem fragmenty recenzji z książki „11 metrów”, która ukazała się w nieregularniku „Charaktery pisma”.

Chorwackie serce

W sobotę Leo Messi i Cristiano Ronaldo, w niedzielę Andres Iniesta: z mundialem żegnają się najwięksi artyści dzisiejszej piłki. Luka Modrić jeszcze w Rosji zostanie, choć niewiele brakowało.

To nie był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że będzie. Nie był, bo po dobrym początku i kilku świetnych podaniach na skrzydło, tak naprawdę Duńczycy Braithwaite, Delaney i Schoene potrafili go zneutralizować. Bo przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki Schmeichela. Bo kiedy miał okazję do strzału z dystansu – paskudnie spudłował. Bo kiedy na dwie minuty przed końcem dogrywki powinien był przesądzić o losach meczu, wykonując rzut karny dla Chorwacji – strzelił na tyle czytelnie, że duński bramkarz złapał piłkę. Bo tak naprawdę był to mecz bramkarzy, jak w transie broniących w trakcie serii jedenastek.

To był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że nie będzie. Był, bo choć przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki, a środkowi pomocnicy Danii robili wszystko, by uniemożliwić mu dyrygowanie grą swojej drużyny, w dogrywce zdołał dwukrotnie popisać się kapitalnymi podaniami z głębi pola, wypuszczającymi w bój Kramaricia i Rebicia. W pierwszym przypadku chorwackiemu napastnikowi się nie udało, w drugim Rebić zdołał wyminąć bramkarza i został sfaulowany przez obrońcę. W normalnych warunkach już same te dwa zagrania (a przecież było jeszcze dośrodkowanie z rzutu wolnego, po którym bramkę mógł zdobyć Lovren; w statystyce podań kluczowych kapitan Chorwatów i tak przewodził) wystarczyłyby do uznania go piłkarzem meczu, problem w tym, że to on zdecydował się wykonywać rzut karny – i strzelił tak czytelnie, że duński bramkarz… Dobrze, przestańmy się powtarzać. Tak, to był jego mecz, bo przecież kilka minut później zdecydował się podejść do rzutu karnego po raz kolejny – i tym razem trafił. Luka Modrić. Kapitan, lider, przywódca, kreator, dobry duch i serce drużyny – określenia można by mnożyć, choć tak naprawdę każde z nich pomija kwestię fundamentalną: czy nie jest aby najbardziej niedocenianym piłkarzem świata?

Historia jego niedocenienia jest z pewnością długa. Pamiętam choćby jeden z najbardziej traumatycznych wieczorów i tak dość traumatycznej historii najnowszej angielskiego futbolu. 21 listopada 2007 roku na Wembley, w strugach lejącego deszczu, przed którym stojący przy linii bocznej selekcjoner gospodarzy chronił się pod niebiesko-czerwonym parasolem z logo sponsora drużyny (tabloidy nigdy nie darowały Steve’owi McClarenowi, że nie mókł wraz ze swoimi piłkarzami), Anglia przegrała z Chorwacją 2:3, co oznaczało, że traci szansę na awans do mistrzostw Europy 2008. Ból po klęsce był tak wielki, a pragnienie znalezienia winnych niespodziewanej katastrofy tak duże, że w angielskich mediach niemal nie zauważano oczywistej klasy rywala, który zresztą także podczas turnieju w Szwajcarii i Austrii grał kapitalnie i stracił awans do półfinału w dramatycznych okolicznościach dogrywki meczu z Turcją. Owszem, tu i ówdzie pojawiały się nazwiska strzelców bramek – Krajncara, Olicia, Petricia – ale o tym, że jednym z architektów zwycięstwa był stabilizujący środek pola Modrić nikt chyba nie wspominał. Kiedy pół roku później młody pomocnik Dynama Zagrzeb trafiał do Tottenhamu, dziennikarze również nie kryli sceptycyzmu. Szesnaście milionów funtów za takie chuchro?

Niedoceniany bywał i w następnych latach. W Tottenhamie – ustawiany początkowo na skrzydle – wywalczył sobie wprawdzie miejsce w środku pola i pomógł drużynie po raz pierwszy w jej dziejach awansować do Ligi Mistrzów, ale ileż to razy słyszałem, że jak na zawodnika grającego na tej pozycji strzela zbyt mało bramek (jedno, cudowne zaiste trafienie z Liverpoolem kibice z White Hart Lane wspominają wśród kaskady trafień w trybuny). W Realu Madryt uznano go początkowo za najgorszy transfer sezonu. Później wprawdzie czterokrotnie wygrywał z tą drużyną Ligę Mistrzów, ale jakoś tak się składało, że w Madrycie zawsze głośniej było o Ronaldo, Bale’u, Benzemie, a nawet o Kroosie, Ramosie czy Marcelo. Chyba dopiero na mistrzostwach świata w Rosji, zwłaszcza po pięknej bramce strzelonej Argentynie, zaczęliśmy sobie uświadamiać, jakiegoż to gościa mieliśmy i mamy. Zważcie jednak: jeden z licznych paradoksów futbolu polega na tym, że bardzo niewiele brakowało, by tego małego geniusza i współautora tylu chorwackich sukcesów obciążyć odpowiedzialnością za klęskę. Gdyby tylko w serii jedenastek Eriksen nie trafił w słupek…

Dobrze jest wiedzieć, skąd się wziął. Warto pamiętać, że w piłkę zaczynał grać w kraju odczuwającym jeszcze skutki wojny, która spowodowała, że jako sześciolatek musiał wraz z rodziną opuścić teren zagrożony działaniami militarnymi (ojciec zresztą poszedł do wojska, a dziadek został zabity). Jako uchodźca mały Luka trafił do Zadaru, gdzie najpierw biegał za piłką po betonowych parkingach (prezes jego pierwszego klubu wspominał, że tak właśnie usłyszał o nim po raz pierwszy: jako o dzieciaku, który obija futbolówkę o ścianę między samochodami, przyjmując ją i kiwając się z wyimaginowanymi jeszcze rywalami). Później, już jako młody zawodnik Dynama Zagrzeb, został wypożyczony do położonego w Hercegowinie Mostaru – opowiadał potem, że piłkarz, który poradził sobie w słynącej z ostrej gry lidze bośniackiej, poradzi sobie wszędzie. Może trudno się dziwić, że dziś po pierwszym niepowodzeniu postanowił wykonać rzut karny po raz drugi.

Kiedy zdarzało mi się o nim pisać (a pisanie o nim należało zawsze do moich ulubionych zajęć), chętnie wracałem do anegdoty o tym, jak słynny trener Milanu, Niels Liedholm, postanowił ściągnąć do klubu Carlo Ancelottiego po tym, jak zobaczył, że młody wówczas Włoch – skądinąd później trenujący Modricia w Realu – nosi babci wiadra z mlekiem. „Dobry pomocnik to taki, który oddaje się do dyspozycji innych” – tłumaczył Liedholm i przez lata brzmiało to właśnie jak opowieść o Modriciu, nieustannie pokazującym się kolegom do gry nie po to, by ją sobie podporządkować, a raczej po to, by stworzyć taką możliwość innym. To właśnie dlatego – inaczej niż jego dzisiejszy rywal i kolejny mój ulubieniec z Tottenhamu, wspomniany Christian Eriksen – Modrić nie strzela wielu bramek i nie asystuje przy bramkach kolegów: jest raczej mistrzem podania przedostatniego albo rozpoczynającego akcję, która nie od razu zakończy się golem. Powiadają, że potrafi przewidzieć rozwój boiskowych wydarzeń na trzy podania do przodu. Że jest dla swoich drużyn jak fundament. Zapewnia harmonię i równowagę. Dba o balans. Poświęca się także w grze defensywnej: staje na drodze rywali, odbiera piłki, dziś zdarzało mu się wygrywać nawet walkę w powietrzu.

Wypada może dodać, że jak na fundament przystało, sam jest dobrze osadzony. Mówi się o nim, że stoi mocno na nogach (jeszcze jeden powód, dla którego nieudany karny wcale go nie załamał), co ma wymiar zarówno metaforyczny, jak zupełnie dosłowny. Mimo filigranowej sylwetki, rzadko daje się przewrócić potężnie nieraz zbudowanym rywalom; sekretem jest tu ponoć nisko zawieszony środek ciężkości, choć koledzy z Tottenhamu zachwycali się także siłą jego… łydek.

Oczywiście i tym razem musimy mówić o pięknie sportu zespołowego. O tym, że Chorwacja jest w ćwierćfinale nie tylko dzięki Modriciowi, ale także dzięki świetnie go dopełniającemu Rakiticiowi (i Kovaciciowi, który – jak trzeba – wejdzie z ławki, by wesprzeć ten kastylijsko-kataloński duet) oraz dzięki ciężko pracującym na skrzydłach Perisiciowi i Rebiciowi. O roli broniącego rzuty karne bramkarza napiszę pewnie jutro. Na razie ucieszę się tylko, że nie miał racji Nick Hornby, pisząc w „Futbolowej gorączce”, że „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami”. Owszem, Kroos i Oezil, Iniesta i Silva, a także Eriksen odpadli już z turnieju, a Andreę Pirlo oglądamy tylko w reklamach, ale pozostał jeszcze pewien maleńki Chorwat. Spróbujcie go docenić.