Archiwum kategorii: FA Cup

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.

Kane i kwestia szacunku, czyli dlaczego będę płakał po Pochettino

W 20118 roku Harry Kane rozegrał 62 spotkania. W roku 2019 zaczął występy już 1 stycznia, od meczu z Cardiff, 8 stycznia powinien pojawić się na boisku w półfinałowym spotkaniu Pucharu Ligi z Chelsea, a w niedzielę, 13 stycznia, w arcyważnym ligowym starciu z wygrywającym mecz za meczem dzięki zmianie trenera Manchesterem United. Doprawdy, wydawało się, że nie ma żadnego powodu nie tylko do tego, żeby Kane grał w piątkowy wieczór w Pucharze Anglii przeciwko Tranmere Rovers, ale w ogóle, żeby ruszał się z domu w kilkusetkilometrową podróż na północ. W okresie świątecznym terminarz spotkań ułożył się tak, że Tottenham grał najczęściej ze wszystkich zespołów czołówki Premier League, a ze względu na kontuzje rotacja w składzie była mniejsza niż można się było spodziewać. Sportowcy też są ludźmi, potrzebują odpoczynku, a kiedy dać im odpocząć, jeśli nie w spotkaniu z drużyną występującą na co dzień trzy ligi niżej? Czytaj dalej

Jamnik, szafa i Marshall Janson

What a difference a day makes, Mauricio. Przecież gdybym miał pisać tekst o Twoim Tottenhamie jeszcze przed wczorajszym półfinałem Pucharu Anglii, krztusiłbym się od komplementów i bombardował czytelników statystykami. Przypominałbym np., że Twoi piłkarze strzelili 97 goli w 46 meczach (rok temu w 53 spotkaniach bramek było 95; po Chelsea, w meczu 47., jest ich już 99). Albo że 71 punktów w 32 meczach to już o punkt więcej niż w całym poprzednim sezonie. Albo że Kane trzeci rok z rzędu przebił sufit dwudziestu bramek, stając w jednym szeregu z Henrym, Shearerem i van Nistelrooyem, a jeśli idzie o liczbę 69 bramek w 110 meczach – zrównał się z Suarezem. Zauważałbym jednak, że ciężar strzelania goli nie spoczywa tylko na nim – dwa razy kontuzjowany, był godnie zastępowany przez kolegów. Licząc wszystkie mecze Anglik ma przecież 26 goli i 5 asyst, Alli – 20 goli i 11 asyst, Son – 13 goli i 8 asyst, Eriksen zaś – 11 goli i 20 asyst (żaden piłkarz z pięciu czołowych lig Europy nie ma w tym sezonie tylu ostatnich podań, co Duńczyk). Pisałbym też, że Twoi podopieczni ośmiokrotnie strzelali po cztery bramki w meczu ligowym. I że na White Hart Lane nie przegrali w Premier League ani razu (prawdziwa twierdza: 19 wygranych, 2 remisy, gole 60-11 i 14 czystych kont). Że mają różnicę bramek 46 na plus. Że siedem meczów ligowych z rzędu ostatni raz wygrali w 1967 roku. Czytaj dalej

Lincoln i życie

Jaki ten świat potrafi być piękny. Półamatorskie Lincoln ogrywa w Pucharze Anglii drużynę z Premier League, a w dodatku robi to jak bóg futbolu przykazał: strzelając gola w ostatniej minucie.

Robi to, dodajmy, na stadionie, który jest dla rywali wyjątkowo nieprzyjazny: na Turf Moor Burnley zwyciężało dotąd w Premier League aż dziewięciokrotnie (w tym z Liverpoolem, o czym wkrótce przeczytacie w czwartym numerze „Kopalni”), dwa razy remisując (przed tygodniem odbierając punkty pewnemu już chyba kandydatowi do mistrzostwa, Chelsea) i tylko trzy razy przegrywając – gdyby podobną formę udawało się utrzymać na wyjazdach, piłkarze Seana Dyche’a walczyliby o europejskie puchary, choć i tak zajmują w miarę bezpieczną pozycję w środku tabeli.

Robi to, przechodząc do historii – od 103 lat nie zdarzyło się przecież, by zespół o podobnym statusie zaszedł aż do ćwierćfinału Pucharu Anglii. 103 lata temu żył jeszcze arcyksiążę Ferdynand, a pierwsza wojna światowa miała dopiero wybuchnąć. Świat – także piłki „zawodowej” i „amatorskiej” – wyglądał kompletnie inaczej. Przepaści między drużynami, różnice w przygotowaniu boisk, na których ćwiczyły i grały, dysproporcje pensji czy diet zawodników itd., naprawdę nie były aż tak wielkie jak dzisiaj. Czytaj dalej

Jak nie rozmawiać o futbolu

„Nie czuję niechęci do piłki nożnej. Czuję niechęć do ludzi zakochanych w piłce” – napisał swego czasu w felietonie dla „L’Espresso” zmarły przedwczoraj Umberto Eco. I dalej: „Nie lubię kibica, bo ma dziwny rys charakteru: nie rozumie, dlaczego ty nie jesteś kibicem, i stara się rozmawiać z tobą tak, jakbyś nim był”. Wspominam czasem te zdania, kiedy mam usiąść do zrobienia sobie blogowej notatki po jakimś meczu, zwłaszcza jeśli weekend spędzam wśród przyjaciół niezajmujących się bynajmniej futbolem. Monolog wewnętrzny, który wszak nieustannie toczę, mimo iż prowadzony nienaganną, miejmy nadzieję, polszczyzną, jest w końcu całkowicie nieprzekładalny na ich doświadczenie.

– Czy widzieliście może ostatni pojedynek na White Hart Lane?

– Co, gdzie?

– No, mecz Tottenhamu z Crystal Palace. Moim zdaniem z tą rotacją Pochettino wcale nie przesadził.

– Przepraszam, ale nie rozumiem.

– Przecież mówię. Dziesięć spotkań w trzydzieści pięć dni. Alderweireld od początku sezonu grający w zasadzie bez przerwy. Wymagający przeciwnik we czwartek. Wcale mi nie przeszkadzało, że młody Onomah grał całe dziewięćdziesiąt minut, no a Lloris jest przecież kontuzjowany.

– Słuchaj, ja niezbyt dobrze… Czy ty może mówisz o piłce nożnej?

– Ach, rozumiem, wy nie…

– Nie. Czytaj dalej

Trzy myśli po Pucharze Anglii

1. Historia się nie powtarza

Przeczytałem gdzieś po sobotnim meczu Manchesteru United, że gol Rooneya z doliczonego czasu gry mógł być dla Louisa van Gaala „momentem Marka Robinsa” – chodzi o bramkę, którą piłkarz o tym nazwisku zdobył dla MU podczas meczu Pucharu Anglii z Nottingham Forest w styczniu 1990, zapewniając drużynie awans do następnej rundy i – wedle powszechnej wiedzy – ratując tym samym Aleksa Fergusona, będącego właśnie w trakcie czwartego sezonu bez wielkich sukcesów w klubie, przed zwolnieniem z pracy. Otóż ośmielam się wątpić. Nawet zdobycie w tym sezonie Pucharu Anglii i obronienie miejsca w pierwszej czwórce nie wystarczy, by obronić pozycję Louisa van Gaala. W spotkaniu z drugoligowym Sheffield United na oddanie przez swoich ulubieńców celnego strzału fani z Old Trafford musieli czekać 70 minut – nawet piłkarze MU, jak powiedział Paul Scholes, sprawiali wrażenie znudzonych. Pomeczowa konferencja prasowa van Gaala, jego zaklęcia i tłumaczenia, a nawet mówienie, że potrzebuje kreatywnych piłkarzy, były jeszcze nudniejsze – marna pociecha… Wszystko to składa się na wyjątkowo kiepską reklamę jednego z największych przedsiębiorstw piłkarskich świata. Właśnie dotarło do mnie, że w spekulacjach o odejściu van Gaala nie chodzi o to, czy na trenerskiej giełdzie są akurat lepsze nazwiska, jakiś Mourinho czy jakiś Guardiola. Chodzi zwyczajnie o to, że w przypadku tak wielkiego klubu jak Manchester United sukcesy odnoszone bez stylu nie są żadnymi sukcesami. Czytaj dalej

Canossa van Gaala

To miał być drugi debiut Wojciecha Szczęsnego – i znów na Old Trafford. Jasne: po feralnym meczu z Southamptonem i przesunięciu na ławkę polski bramkarz pojawiał się jeszcze na boisku, ale nie przeciwko tak mocnemu rywalowi i nie w meczu o taką stawkę. Ogromna szansa na wykazanie się, wielkie nadzieje, a w efekcie… rozczarowanie, bo w trakcie prawie stu minut gry zmiennik Ospiny nie miał w zasadzie nic do roboty, poza kilkoma rutynowymi interwencjami przy strzałach z dystansu. Uderzenia Rooneya zatrzymać nie mógł, Anglik miał zresztą mnóstwo miejsca między Koscielnym a Mertesackerem (a równie wiele miejsca miał, nie pierwszy raz w tym meczu, podający do kapitana MU di Maria).

Może więc mieć Polak pretensje do rywali, że nie dali mu się wykazać: że choć przez większą część meczu mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to ich akcje toczyły się na jałowym biegu, wokół leitmotivu, jakim była próba dogrania piłki na głowę ustawionego za Rooneyem Fellainiego. Po meczu z Monaco postanowiłem sobie nie komplementować pochopnie Arsenalu – dziś dotrzymanie postanowienia przychodzi mi o tyle łatwo, że mogę skoncentrować się na krytykowaniu Manchesteru United. Czytaj dalej

Czy Sherwood pomoże Aston Villi?

Natura nie znosi próżni: Harry odszedł, Tim wrócił. Nie do Queens Parku wprawdzie, nie do Tottenhamu rzecz jasna, na który obaj narzekali jako na klub, w którym za dużo jest polityki. Tim Sherwood został menedżerem Aston Villi.

Nie będzie mu łatwo. W imponującym skądinąd klasą oświadczeniu zwolnionego przez AV Paula Lamberta, przekazanym za pośrednictwem League Managers Assocition, czytamy m.in. o rozmowie, którą Szkot przeprowadził z Randym Lernerem zanim jeszcze został zatrudniony. Właściciel klubu przestrzegł w jej trakcie, że objęcie Aston Villi będzie najtrudniejszym wyzwaniem w życiu zawodowym Lamberta i – jak dziś przyznaje sam zainteresowany – miał rację. Przebudowa składu, oszczędności w budżecie płacowym, danie szansy młodym, a zarazem utrzymanie w Premier League… w gruncie rzeczy cele, które stały wówczas przed Lambertem, pozostają celami Sherwooda, tylko Anglik nie ma ważnego narzędzia w postaci zamkniętego przed dwoma tygodniami okienka transferowego.

Na trybunach Villa Park powiało jednak optymizmem. Może Sherwood ma niewyparzoną gębę (choć media to uwielbiają i z pewnością jeden z najbardziej zasłużonych klubów Anglii znów będzie mógł liczyć na ich życzliwość) i może nie jest wielkim taktykiem (a Lambert niby był?), z pewnością też nie ma wielkiego doświadczenia, ale ma entuzjazm i pasję – cechy, którymi zaraził dziś piłkarzy w przerwie pucharowego meczu z Leicester, wygranego ostatecznie przez AV 2:1. O jego zatrudnieniu zdecydowano wprawdzie dopiero wczoraj i Sherwood oglądał spotkanie jeszcze z loży dyrektorskiej, ale po fatalnej pierwszej połowie zszedł do szatni, by powiedzieć parę słów, które poderwały przygaszonych od miesięcy piłkarzy (inna sprawa, że tego zwycięstwa by nie było bez kilku świetnych interwencji Shaya Givena, irlandzkiego weterana, który pamięta Sherwooda jeszcze z czasów wspólnej gry w Blackburn).

Czytaj dalej

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej