Archiwum autora: michalokonski

Jak zamienić wygrywanie w rutynę: to dla Tottenhamu ważniejsza kwestia niż nasładzanie się wygraną z Manchesterem City

Wystarczająco długo zajmuję się spisywaniem kroniki najnowszych dziejów Tottenhamu, żeby się po takim meczu podpalać. Owszem, piłkarze Ange’a Postecoglou zadali Manchesterowi City Guardioli jedną z najwyższych porażek w karierze katalońskiego szkoleniowca, owszem, wygrali 4:0 na boisku urzędującego mistrza Anglii, ale cóż z tego, skoro za tydzień potkną się u siebie z Fulham? Ileż to już razy łudzili serca swoich fanów imponującymi wygranymi – nawet w tym sezonie z Manchesterem United i Aston Villą – żeby potem zdjąć nogę z gazu, wypuścić prowadzenie z Brighton czy Leicester albo kompletnie przejść obok meczu z Crystal Palace lub Ipswich? Przecież gdyby nie tamte wpadki mówilibyśmy o drużynie liczącej się w walce o mistrzostwo Anglii, a nie o zespole z niepokojącą regularnością odświeżającym wszelkie stereotypy na temat bycia „Spursy”…

Z drugiej strony jednak, pozwólcie udręczonemu kibicowi zapełnić kajecik kilkoma zachwyconymi akapitami, bo przecież nawet nie tyle wynik, co dzisiejsza gra Tottenhamu zdecydowanie na to zasługuje. Po tym, jak przetrwali sztorm z pierwszych dziesięciu minut – sztorm, którego należało się oczywiście spodziewać w kontekście czterech poprzedzających ten mecz porażek Manchesteru City; po tym, jak nie dali się wytrącić z równowagi żółtą kartką dla Bissoumy już w osiemnastej sekundzie; po tym, jak obronili się przed atakami Gvardiola i Savinho lewą stroną, a Erling Haaland nie wykorzystał pierwszej z co najmniej kilku sytuacji, zdołali przecież w końcu wyjść z własnej połowy i rozpocząć swoje strzelanie.

Pierwszy gol dla Tottenhamu był efektem czegoś, co powinno być znakiem firmowym tej drużyny: Kulusevski nacisnął Gvardiola próbującego poradzić sobie z dalekim zagraniem Dragusina, nie dał sobie odebrać piłki, a potem doskonale dośrodkował do wchodzącego z głębi pola Maddisona; mieliśmy tu z jednej strony agresję i intensywność, z drugiej zaś wyobraźnię i technikę. Drugi gol podobnie: Maddison przejął niecelne podanie Gvardiola, rozegrał szybką kombinację z Sonem, wszedł w pole karne i podciął futbolówkę nad Edersonem. I jeszcze w pierwszej połowie okazji do podwyższenia wyniku było więcej: strzał Sona, obroniony końcami palców przez bramkarza City, po znanym wszystkim widzom Premier League ścięciu przez Koreańczyka do środka, czy uderzenie Solankego, również powstrzymane przez Edersona.

Triumfujący Ange Postecoglou mówił po meczu, że na takim stadionie i przez takiego rywala zostajesz przetestowany w każdy możliwy sposób. Musisz się bronić – co z minuty na minutę wychodziło jego podopiecznym coraz lepiej, bo był to mecz, w którym nawet Vicario wyłapywał dośrodkowania z rzutów rożnych i zatrzymywał kolejne strzały (wartość goli oczekiwanych MC to 2,15, a Włoch zachował czyste konto, stoperzy zaś Dragusin i Davies (rezerwowa para, nie dość podkreślać, przy kontuzjach Romero i Van de Vena), Bissouma, a także blokujący szereg uderzeń gości Porro, walnie go w tym wspierali. Musisz ciężko pracować – i liczba przebiegniętych w tym spotkaniu kilometrów, wygrywanych pojedynków, skoków pressingowych mówi o tym bardzo dobitnie. Musisz być zdyscyplinowany – patrz 90 minut Bissoumy z żółtą kartą. I musisz przede wszystkim grać swoją piłkę.

Może jestem dziwny (na pewno jestem dziwny, skoro kibicuję takiej drużynie…), ale największą satysfakcję sprawiały mi właśnie te momenty „grania swojej piłiki”. Na przykład akcja z 27 minuty, podczas której Kulusevski nie znalazł wprawdzie ostatnim podaniem Sona, ale która rozpoczęła się od rozegrania futbolówki przez bramkarza i obrońców, a następnie – wedle wszelkich zasad Angeballu – minięcia pressingu rywala i stworzenia sobie dogodnej sytuacji. Albo, no niechże będzie, że wybiorę bramkową – akcja z 53. minuty, kiedy to Kulusevski przedarł się przez środek pola, zakładając po drodze rywalom dwie siatki, odegrał do Sona, ten znalazł Solankego, który przytomnie wycofał piłkę do nadbiegającego Porro.

To był chyba kluczowy moment meczu, ta bramka na 3:0 – choć pamiętam derby z West Hamem,  w trakcie których Tottenham roztrwonił trzybramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich dziesięciu minut; z nimi naprawdę nie ma lekko. Chociaż tak naprawdę chciałbym oddać sprawiedliwość piłkarzom Postecoglou za wszystko, co zdarzyło się na Etihad od rozpoczęcia drugiej połowy – że wychodząc na boisko po przerwie ani myśleli grać na przeczekanie, tylko przesunęli się wyżej, utrzymywali się przy piłce i czekali na okazje do strzelenia kolejnych bramek.

Jeśli doliczyć świetną szansę Kulusevskiego z 66. minuty, kiedy wychodzili trzech na dwóch po tym jak faulowany Solanke utrzymał się przy piłce, jeśli doliczyć słupek Johnsona w 88. minucie, to zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej imponujące; w sumie statystycy zliczają pięć tzw. big chances Tottenhamu przy – uwaga – tylko trzech Manchesteru City.

O kryzysie drużyny Guardioli będzie okazja pomówić osobno. Zespoły tego trenera traciły zawsze gole po szybkich atakach, ale zdecydowanie lepiej panowały nad przestrzenią i lepiej utrzymywały się przy piłce. Wiadomo: dzisiaj w składzie zabrakło nie tylko Rodriego, ale i Kovacicia, więc mając do czynienia z Silvą, Gundoganem czy Lewisem w drugiej linii goście mieli ułatwione zadanie – odrobili je jednak celująco. Gole Maddisona golami, ale Anglik imponował zwłaszcza walecznością, wygrywanymi pojedynkami i odbiorami. Kiedy stracił miejsce w składzie, w „Timesie” napisano, że Postecoglou wyżej ceni biegaczy od artystów – więc artysta postanowił więcej biegać. Jego obecność w wyjściowej jedenastce była naprawdę zaskakująca – Kulusevski w środku pola był dotąd najlepszym piłkarzem Tottenhamu sezonu 24/25, a żeby znaleźć miejsce dla Maddisona, trzeba było znów przesunąć go na skrzydło i posadzić na ławce najskuteczniejszego w drużynie Johnsona. Dalibóg: opłaciło się. I Szwed nie mógł narzekać na bycie z dala od boiskowych wydarzeń (po dzisiejszym meczu jest wciąż kreującym najwięcej okazji spośród graczy Premier League), i Walijczyk zdobył kolejną bramkę po wejściu z ławki.

Zdarzało się Guardioli przegrywać z Tottenhamem – z sumie aż dziewięć razy – ale często były to porażki pechowe, efekt dobrze zamurowanej bramki i zabójczych kontr. Tym razem Pep został pokonany własną bronią. Czy zanim Spurs potkną się w meczu z Fulham – o ile nie wcześniej jeszcze, z Romą w Lidze Europy – ludzie związani z tym klubem mogą przez chwilę poświętować? A może właśnie zamiast upajać się historyczną wygraną, trzeba tonować nastroje i myśleć raczej o tym, jak zrobić z wygrywania rutynę, by nie przeżywać ponownie takich wpadek jak z Palace czy Ipswich? Miejmy nadzieję, że uradowany dzisiejszym sukcesem prezes Levy nie zafunduje drużynie pamiątkowych zegarków…

Ange Postecoglou jako koń wyścigowy

Kibicowanie Tottenhamowi skazuje człowieka na miotanie się od ściany do ściany: po porażce w beznadziejnym stylu z Crystal Palace przynosi wygraną z Manchesterem City (osłabionym kontuzjami i grającym w mocno przebudowanym składzie składzie, ale to wciąż był zespół Guardioli…), a huśtawkę emocji podczas starcia z Aston Villą rozdziela na dwie połowy. Po pierwszej niesie niemal wyłącznie frustrację, związaną i z nieporadnością naciskanego przez rywali Vicario przy rzutach rożnych, i z bezsilnością wywołaną przez nisko tym razem broniących się i niestroniących od ostrej gry piłkarzy Emery’ego; jedyne, na co było wówczas stać Tottenham, to na kilka niecelnych strzałów z dystansu. Po drugiej – fruwa pod niebo, a to w związku z faktem, że zespół z White Hart Lane wytrzymał tę konfrontację i grał swoje. Że Postecoglou, przy całym swoim przywiązaniu do pryncypiów, potrafi jednak dokonywać korekt i reagować na boiskową sytuację. Że stawiając od pierwszej minuty na Sarra zamiast Maddisona, znalazł piłkarza, który zwyczajnie zabiega tak zwykle mocnych pomocników AV. Że zdejmując Sona już w 55. minucie – chwilę po kapitalnej asyście Koreańczyka – nie tylko oszczędzi jego zdrowie, ale zwiększy intensywność ataków Tottenhamu dzięki wejściu głodnego gry, również notującego niebawem asystę Richarlisona. Że intensywność w ogóle będzie słowem kluczem do tego, co wydarzyło się w drugiej połowie.

Zwłaszcza gol na 2:1 był z podręcznika „Angeballu”: wysoki odbiór Bena Daviesa, podciągnięcie piłki przez Sarra, zgranie Johnsona do Kulusevskiego i instynktowne, bez przyjęcia, przekazanie futbolówki dalej przez znakomitego w tym sezonie Szweda, do wychodzącego za obrońców Villi Solanke; podcinka tego ostatniego. Ale i pierwszy gol (dośrodkowanie Sona, firmowe wykończenie Johnsona na dalekim słupku, któremu pomógł, blokując stoperów, Solanke), i trzeci (Solanke po świetnym podaniu Richarlisona, obsłużonego wcześniej przez pozbawiającego rywali piłki Sarra), a może zwłaszcza czwarty (cudowne trafienie rezerwowego Maddisona z rzutu wolnego) świadczą o uwolnionym potencjale drużyny.

Ciężko na to zwycięstwo trzeba było pracować: Johnson, Solanke, Kulusevski w końcówce wyglądali na wykończonych (Walijczyk wręcz słaniał się na nogach), ale biegali dalej. Zmiennicy też dawali radę, rezerwowa para stoperów Dragusin-Davies po kontuzji Romero nie miała z Watkinsem i Duranem najmniejszych problemów. Co najważniejsze jednak: Ange Postecoglou po raz kolejny dał swoim młodym podopiecznym argumenty, że ciężka praca ma sens. Owszem, przyjemnie się patrzy na Tottenham przodujący w statystykach goli, strzałów, akcji ofensywnych itd., ale nie wiem czy nie fajniej jeszcze na Tottenham przodujący tam, gdzie mierzy się pressing, wysokie odbiory, przebiegnięte kilometry itp.

Dobrym przykładem może tu być Dominic Solanke: był taki czas, kiedy nie zdobył jeszcze bramki dla Spurs i dziennikarze zaczęli podważać sens jego transferu (Postecolgou zalecał im wówczas jogę i treningi oddechowe); nawet w tym tygodniu pisano, że w ostatnich trzech meczach ligowych nie oddał ani jednego celnego strzału – ale trener zachwycał się jego grą bez piłki, tym jak pressuje, jak biega, jak poświęca się dla drużyny. Zabawne, bo po ośmiu meczach w Premier League ma już cztery gole i asystę, a do tego jeszcze bramkę i asystę w trzech meczach Ligi Europy, więc nawet z tego punktu widzenia trudno mieć do niego pretensje, ale trener klaskał jeszcze, gdy w 93. minucie wchodził wślizgiem w Pau Torresa, a potem dał się sfaulować, stwarzając okazję z wolnego Maddisonowi.

„Gdybym był koniem wyścigowym, miałbym klapki na oczach” – powiedział Postecoglou dziennikarzom po meczu, i czuję, że zdanie to będzie wracało na równi z przedmeczowym porównaniem do ogrodnika, który chcąc mieć piękny ogród musi pogodzić się z zapachem nawozu. Tym razem Australijczykowi nie chodziło jednak o to, że jest straszliwie uparty, a na to, że podczas wyścigu patrzy tylko w stronę mety, nie oglądając się na lepszą czy gorszą formę rywali. Ten wyścig potrwa jeszcze, a ten koń znów się rozpędza.

Jaka piękna katastrofa: Ange Postecoglou jako Zorba

Gdyby ktoś mi płacił za prowadzenie stałej rubryki o takich wpadkach Tottenhamu jak ta z Brighton sprzed dwóch tygodni, miałbym najłatwiejszą wierszówkę na rynku medialnym. Gdyby ktoś mi płacił za przypominanie w kolejnym bieżącym kontekście tych wszystkich przeszłych porażek, mógłbym stworzyć na ich temat regularnie aktualizowany serwis. Gdyby ktoś mi płacił, miałbym przynajmniej poczucie, że podtrzymywanie toksycznego związku z tym klubem ma jakikolwiek sens.

Nic z tych rzeczy. Robię to za darmo. Moją jedyną korzyścią jest – coraz słabsze, nie ukrywajmy – przekonanie, że spisując tych kilkanaście akapitów przynajmniej porażkę z Brighton będę mógł sobie przepracować. Że tych ostatnich kilkadziesiąt godzin do derbów z West Hamem zleci szybciej, jeśli to wszystko jeszcze raz przez siebie przepuszczę. Ale, dalibóg, nie jest łatwo. Cofam się pamięcią o kilkanaście dni i czuję, jak nadal wszystko się we mnie trzęsie.

Historia Tottenhamu na przykładzie dwubramkowego prowadzenia

Rzecz w tym, że jeśli Tottenham robi coś takiego, nie robi tego ot tak, w zwyczajnych okolicznościach. Jeśli już to robi, to z przytupem, jakby czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze sprawiania własnym kibicom bólu. Tak, żebyśmy nie zapomnieli łatwo. Żebyśmy nie mogli wzruszyć ramionami, kwitując porażkę frazą, że po prostu od pierwszej minuty grali słabo albo rywal był wyraźnie lepszy. Żeby amplitudę emocji zwiększyć do maksimum, a czas między euforią a dysforią skrócić do absolutnego minimum. Żeby kontrast między tym, co należałoby określić mianem fenomenalnego występu a popisem futbolowego frajerstwa skrócić z okresu kilku-kilkunastu dni do kilku-kilkunastu minut. Tak, Tottenham to potrafi.

Marek Bieńczyk pisze enumeracja to figura, w której melancholia literacka „wytwarza dla siebie sferyczne, bezpieczne miejsce, gdzie w jednej chwili zbiera się «wszystko»”, zastosujmy więc jeszcze raz wyliczenie, by „uchwycić nieskończoność rzeczy w fikcyjnej nieskończoności słów”. Prowadzenie 3:0 do przerwy w ligowym meczu z Manchesterem United na White Hart Lane, w 2001 roku, wypuszczone w ciągu kolejnych 45 minut (czy można się dziwić sir Aleksowi i jego pamiętnej frazie „Lads, it’s Tottenham?). Prowadzenie 3:0 do przerwy z grającym w dziesiątkę Manchesterem City w Pucharze Anglii w 2004 – i porażka 3:4. Prowadzenie 0:2 do 40. minuty na Emirates, w lutym 2012 (Arteta pamięta, grał wtedy w drużynie gospodarzy…) – i przegrana 5:2. Bitwa na Stamford Bridge w 2016, kiedy Tottenham Pochettino usiłował jeszcze ścigać idące po mistrzostwo Leicester – prowadzenie 2:0 do 58. minuty, bramka dająca remis Chelsea na kilka minut przed końcem. Mecz z Juventusem w Lidze Mistrzów, w 2018 r. – dwa ciosy w drugiej połowie i wypuszczone prowadzenie wprawdzie jednobramkowe, ale wspominam ten mecz, bo to po nim Giorgio Chiellini wygłosił pamiętną klątwę, że taka jest właśnie historia Tottenhamu: stwarzają mnóstwo sytuacji, ale na końcu zawsze czegoś im brakuje. 3:0 do przerwy, ba!, do 82. minuty z West Hamem, w październiku 2020 – i mecz zremisowany 3:3. Kończący pobyt Antonio Conte w północnym Londynie pojedynek z ostatnim w tabeli Southamptonem w marcu 2023: dwubramkowa przewaga do 77. minuty, remis 3:3, a potem furiacka tyrada Włocha, krytykującego piłkarzy, prezesa, klub i jego kulturę. 

Wyliczenie mógłbym ciągnąć: w dziejach występów Tottenhamu w Premier League mecz z Brighton był już dziesiątym przypadkiem, kiedy drużyna roztrwoniła dwubramkowe prowadzenie.

Co się stało na The Amex

Co napisawszy, nie jestem pewien, czy poczułem się lepiej. Wciąż pamiętam to poczucie satysfakcji, z jakim jeszcze w przerwie oglądałem studio Viaplay i przygotowaną przez Michała Zachodnego analizę pressingu piłkarzy Postecoglou w pierwszej połowie. Owszem, Brighton zdołało go raz czy drugi ominąć, ale były to raczej incydenty, na których tle widać było zarówno dominację, jak wykreowane szanse Tottenhamu. 

Drużyna z Londynu rzuciła się na rywali od pierwszej minuty – już po kilkunastu sekundach Timo Werner z łatwością pokazał plecy Veltmannowi. Kreowała sytuację za sytuacją, jak w przytłaczającej większości meczów tego sezonu. Wykorzystała dwie, mogła więcej – zwłaszcza Werner i Johnson. Nade wszystko jednak: naciskała przeciwników, wymuszając ich błędy już na trzydziestym metrze od bramki Verbruggena. Tak, jak od niej wymaga trener. Tak, jak pokazują statystyki ze wszystkich dotychczasowych spotkań bieżących rozgrywek – nawet tych, które ostatecznie przegrywała, bo przecież nie przegrywała ich w takim stylu, jak ten z Brighton.

Powiedzieć, że patrzyłem na drugą połowę nie wierząc własnym oczom, to nic nie powiedzieć. Jeszcze zanim padła pierwsza bramka dla gospodarzy, wymieniałem niedowierzające uwagi z najstarszym synem, podobnie jak ja mającym pecha kibicować Tottenhamowi. To, co widzieliśmy, to już nie był pressing, to było, przepraszam za wyrażenie, przesuwanie. Wsparty przez wprowadzonego po przerwie Estupiniana Mitoma po lewej, Minteh po prawej z łatwością mijali statycznych nagle graczy z Londynu, którzy wyzbyli się całej agresji jakby dotknęło ich zaklęcie obezwładniające. Bentancur, Van de Ven, Udogie nie trafiali w piłkę, spóźniali się ze wślizgami, żeby nie powiedzieć (sobota w studiu upłynęła nam pod znakiem rozmów o teoriach spiskowych): pozorowali je. Każda bramka Brighton wyglądała na zdobytą podczas gierki treningowej, gdzie sparingpartnerom powiedziano, że broń Boże nie mogą nikomu robić krzywdy. Żadna nie spowodowała reakcji – ani piłkarzy, ani, co gorsza, trenera.

Taniec szalonego Greka

Nad tym brakiem reakcji zastanawiam się od dwóch tygodni. Jak rozumieć fakt, że Australijczyk podczas drugiej połowy na The Amex zamienił się w słup soli. Że stojąc przy linii bocznej przyglądał się raczej swoim podopiecznym, niż próbował zareagować – nawet nie tyle dokonując zmian, co po prostu wywrzaskując jakiś wściekły komunikat, jak w maju podczas meczu z Chelsea, żeby do jasnej cholery przestali podawać do tyłu (inna sprawa, że wtedy nie pomogło…). Czy intencją Postecoglou było dać swoim piłkarzom przeżyć to doświadczenie do końca, żeby porządnie im się utrwaliło i nigdy o nim nie zapomnieli? Że, inaczej mówiąc, świadomie pozwolił im poczuć na własnej skórze owo bycie „spursy”, aby mieć w dalszej pracy z nimi niepomijalny punkt odniesienia? Na coś takiego wskazywały jego pomeczowe wypowiedzi, w których mówił, że nie obchodzi go, jak się czują piłkarze – że powinni czuć się równie fatalnie jak on i kibice. Z drugiej strony jednak powinno mu przecież zależeć na wygrywaniu każdego meczu, na nietraceniu głupich punktów, na utrzymywaniu kontaktu do czołówki…

Być może to kwestia jednego z ostatnich wywiadów z Postecoglou, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie, kupionym niedawno domu w Atenach itd., ale im dłużej myślę o jego północnolondyńskim projekcie, tym bardziej przypomina mi się kolejka do zwózki pni zaprojektowana przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa” – zdanie, które czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Owszem, po meczu z Brighton straciłem wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty. Co nie zmienia faktu, że patrzę na ten projekt – bardziej życiowy i filozoficzny niż sportowy – z nieodmienną fascynacją. Pamiętając, że Ryszard Koziołek nazwał kiedyś Zorbę „niebezpiecznym nauczycielem”, wyznam, że nie jestem pewien, czego uczy mnie Ange Postecoglou. Ale może to nieważne; żeby zacytować Kazantzakisa: nie zamierzam mieć pretensji do figowca, że nie rodzi czereśni. „Trzymaj dystans, szefie, dobrze ci radzę!”. I nie stresuj się już tak kolejnymi katastrofami. Bez wiary, bez nadziei, baz fałszywych złudzeń – tańcz.

Albo kibicuj.

To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.

Bitwa na Etihad: kieszonkowcy Artety, cierpliwość Guardioli, zmęczenie Rodriego i konsekwencja Olivera

Szkoda, że tak mało tu będzie o samym futbolu. Ale pewnie trudno się dziwić, bo w sumie od pierwszych sekund – od wejścia Havertza w Rodriego – widać było, że starcie w Manchesterze, choć rozgrywane jeszcze we wrześniu, w oczach jego uczestników może przesądzić o mistrzostwie Anglii. Że na Emirates zdają sobie sprawę, że to jest ten rok, w którym budowana przez Artetę drużyna jest u szczytu możliwości, że po tytuł trzeba sięgnąć teraz, że za rok może być już za późno. Że na Etihad z kolei czują, że budowana przez Guardiolę twierdza może w tym czasie zachwiać się w posadach – i to nie tylko ze względu na 115 zarzutów, które zaczęły być wreszcie rozpatrywane, co trener City komentuje frazą, że niektórzy chcieliby wymazać jego klub z powierzchni ziemi. Szkoda, że Michael Oliver wtedy nie pokazał kartki Havertzowi, być może mecz toczyłby się wówczas spokojniej, a tak nerwy u piłkarzy i sztabów obu drużyn od pierwszych chwil napięły się jak postronki.

O sędziowaniu musi tu być sporo. O niekonsekwencji arbitra, dającego drugą żółtą kartkę Trossardowi za odkopnięcie piłki – nie tylko dlatego, że Belg zrobił to ułamek sekundy po gwizdku, być może nie będąc już w stanie zatrzymać rozpędzonej nogi, ale i dlatego, że wcześniej Oliver nie zareagował przy podobnym odkopnięciu Doku. O bezradności arbitra w sytuacjach, kiedy Arsenal w drugiej połowie kradł czas, wykorzystując każde wznowienie gry przez Rayę do jej opóźniania. Scena, w której bramkarz Kanonierów położył się na boisku, symulując kontuzję i dając czas Artecie na udzielenie drużynie wskazówek, była równie spodziewana jak gol Gabriela z rzutu rożnego. Przyznam, że w pewnym momencie używałem już sekundnika, żeby sprawdzić, ile każda z tych przerw trwała – jeśli uwzględnić jeszcze zmiany wydaje się aż niewiarygodne, że do drugiej połowy doliczono zaledwie siedem minut. Okoliczności, w jakich padł gol Calafiorego, również były kontrowersyjne – kapitan City Walker po rozmowie z arbitrem (Oliver wezwał jego i Sakę, by zaapelować o… uspokojenie emocji) wracał jeszcze na swoją pozycję, kiedy goście wznowili grę i skierowali piłkę akurat w stronę, na której powinien się znajdować prawy obrońca City.

To są te detale, można by w tym momencie powiedzieć. Detale, o które Mikel Arteta dba w sposób zaiste niezrównany, nawet jeśli czasami oznacza to konieczność wchodzenia w szarą strefę. Czy cel uświęca środki, czy te wszystkie symulowane urazy, kradzione sekundy, drobne prowokacje, przestaną mieć znaczenie na koniec sezonu, jeśli ostatecznie zakończy się triumfem Arsenalu? Wiem, że to pytanie ucichnie przy lawinie pretensji o drugie żółte kartki Trossarda i Rice’a (w meczu z Brighton), wokół których trener Kanonierów podwyższać będzie teraz mur oblężonej twierdzy, niemniej chciałbym je tutaj zostawić. Nie tylko dlatego, że podobne spowalnianie gry Arsenal stosował także w ubiegłotygodniowych derbach z Tottenhamem i generalnie w kradnięciu czasu zaczął się specjalizować, jak wynajęty przez Artetę do jednej z coachowskich sesji z piłkarzami kieszonkowiec. Także dlatego, że z coraz większym trudem oglądam mecze, w których złych emocji jest tyle, że nawet Guardiola z wściekłością kopie swój fotel.

Bo przecież chciałoby się pisać właśnie o futbolu. O lekkości, z jaką Savinho przyjął sobie piłkę przy linii, zwiódł Calafiorego, ściął do środka, a potem wyłożył ją Haalandowi – i o wykończeniu Haalanda zewnętrzną częścią buta, które dało Norwegowi setnego gola w sto piątym występie dla City. O fenomenalnym, zaiste, uderzeniu Calafiorego. O kunszcie, z jakim wyuczeni przez Nicolasa Jovera Kanonierzy strzelili kolejnego gola po rzucie rożnym – jeśli dobrze liczę, czterdziestego trzeciego w ciągu ostatnich trzech lat (niebywała statystyka, przyznacie – gospodarzom nie pomogła nawet decyzja o zmianie zawodnika próbującego upilnować Gabriela, z Doku na Walkera). O sprawności, z jaką Raya wyłapywał kolejne dośrodkowania MC – i groźniejsze od tych dośrodkowań strzały Gvardiola. Może także o cenie, jaką przychodzi płacić piłkarzom za udział w meczach o takim poziomie intensywności, fizyczności, czy w końcu: znaczenia – Rodri, który jeszcze w pierwszej połowie opuścił boisko z kontuzją kolana, przed środowym spotkaniem w Lidze Mistrzów mówił o potrzebie zastrajkowania przez nadmiernie eksploatowanych piłkarzy; przypomnijmy, że kiedy on walczył jeszcze o mistrzostwo Europy z Hiszpanią, większość drużyn Premier League rozpoczęła już przygotowania do sezonu. Nawiasem mówiąc kontuzje uniemożliwiły występ w tym meczu innym artystom środka pola: Odegaardowi i De Bruyne. Wszyscy oni wiedzą, że po zakończeniu sezonu mają się odbyć Klubowe Mistrzostwa Świata…

Jakaś część mnie podziwiała oczywiście dyscyplinę, z jaką Arsenal bronił się przez całą drugą połowę we własnym polu karnym. Ustawienie 5-4-0, bo w przerwie White zmienił Sakę. Podwajane krycie wchodzących w drybling skrzydłowych City. Blokowane strzały. Spokój w obliczu niezliczonych wymian krążącej po obwodzie futbolówki (w całym meczu gospodarze nabili 699 podań, większość właśnie w drugiej połowie i, jak podejrzewam, większość w okolicy trzydziestego metra od bramki Rayi). 

Ostatecznie pozwoliło to jedynie na wywiezienie z Etihad punktu zamiast trzech – a to z powodu cierpliwości Guardioli i jego piłkarzy, którą podziwiała inna część mnie. Cierpliwości, która przyniosła gola w 97. minucie po akcji, a jakże, rezerwowych: Grealisha, Kovacicia i Stonesa. Ten ostatni, choć formalnie jest obrońcą, po wejściu na boisko nie opuścił pola karnego Arsenalu ani na moment, grając w zasadzie jako drugi obok Haalanda napastnik, który mógł rywalizować z rosłymi obrońcami gospodarzy. Być może City nie męczyłoby się aż tak straszliwie, gdyby nie kontuzja Rodriego – piłkarza, który jak nikt w tym roku zasłużył na Złotą Piłkę – ale to już temat na inną opowieść. Po tak naładowanym emocjami meczu zresztą, wołania o strajk nadmiernie eksploatowanych piłkarzy nie zostaną usłyszane.

Derby północnego Londynu, czyli historia się powtarza

Spróbujmy przekleić jeden do jednego początek poprzedniego wpisu i sprawdźmy, w którym momencie przestaje się zgadzać. „Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym”… No dobrze, w tym ostatnim zdaniu należałoby dokonać korekty, zmieniając dwa momenty gapiostwa w jeden, ale dalsze akapity muszą już być mniej optymistyczne niż te pisane po porażce z Newcastle. Tym razem to były przecież derby północnego Londynu: mecz, w którym pasja trybun powinna powodować, że drużyna faktycznie gra na 110 procent normy – a spowodowała jedynie coś, co Postecoglou określił po meczu mianem „braku przekonania”.

Nie słuchało się tych słów dobrze. A może raczej: niedobrze się patrzyło na poczynania Tottenhamu po straconym golu – po tej jednej chwili gapiostwa przy stałym fragmencie – kiedy to gospodarzom ewidentnie brakowało pomysłu, co mają zrobić teraz. Wydawałoby się: nie powinno tak być, bo przecież tracone bramki są wpisane w strategię trenera, który uznaje, że doskonałość w futbolu nie istnieje, więc na zachowanie czystego konta co tydzień trudno liczyć – byle tylko można było strzelić więcej goli od przeciwnika. A tutaj znowu blado. A tutaj liczba strzałów może nawet wydaje się zadowalająca, ale już ich jakość – nie bardzo. A tutaj w pamięci zostaje na przykład ten moment z pierwszej połowy, kiedy imponujący pressing Tottenhamu przynosi odebranie piłki przed polem karnym rywala i szansę Solankego, ten jednak zwleka ze strzałem na tyle długo, by Saliba zdołał go zablokować. Albo okazja Kulusevskiego – nie ta z piątej minuty, gdzie instynktownie bronił Raya; późniejsza, kiedy Saliba pozbawił Szweda swobody manewru. Albo ta płynna akcja z 73. minuty, kiedy piłka błyskawicznie krążyła między zawodnikami Spurs, by w końcu trafić do Maddisona, ten jednak zamiast strzelać próbował ją jeszcze przekazać Sonowi… i tyle z tego było. Znów patrząc na sposób, w jaki rozwijały się ataki gospodarzy, miałem wrażenie, że oglądam szczypiornistów i piłkę krążącą po obwodzie – problem w tym, że nie miał kto jej rzucić. Mało prostopadłych podań, mało strzałów, schematyczne dość próby dostarczenia futbolówki na skrzydło, ale potem płynące ze skrzydła dośrodkowania z łatwością padające łupem stoperów Arsenalu.

Kto oglądał dzisiejsze studio przedmeczowe Viaplay, ten wie: osłabienia Arsenalu nie budziły we mnie wielkich nadziei. Czy z Odegaardem i Rice’em, czy bez – Mikel Arteta już w poprzednim sezonie pokazał, że wie, jak się gra z Tottenhamem. Że można oddać piłkarzom Postecoglou futbolówkę, zagęścić przedpole własnej bramki, a oprócz tego czyhać na sposobność do kontry bądź  na stały fragment właśnie. Jeśli spojrzymy na cztery ostatnie gole Arsenalu w derbach północnego Londynu – dzisiejsze trafienie Gabriela było trzecim po rzucie rożnym. Historia się powtarza: w ostatnich trzech latach Kanonierzy zdobyli już 42 gole po stałych fragmentach (tylko w sezonie 23/24 – 22) i trudno, żeby kibic Tottenhamu nie przypominał sobie w tym momencie z goryczą dysertacji pracującego niegdyś z Antonio Conte Gianniego Vio – dysertacji o tym, że rzuty rożne i wolne mogą być ekwiwalentem napastnika strzelającego dla drużyny 20 bramek w sezonie. Można powiedzieć: zajmujący się w Arsenalu stałymi fragmentami Nicolas Jover potężnie ułatwił zadanie dziennikarzom spisującym pomeczowe sprawozdania. Mogli po prostu uczynić ich głównym bohaterem… Nicolasa Jover. 

O tym też zdążyłem w studiu powiedzieć: kiedy wszystko Tottenhamowi wychodzi, oglądamy futbol oszałamiająco piękny, może nawet najlepszy w lidze. Problem w tym, że w piłkę grają ludzie, a ludziom z definicji nie może wychodzić „wszystko”. Ludzie mają słabe punkty, jak świetny przecież w bronieniu strzałów Vicario, przy rzucie rożnym przynoszącym Arsenalowi gola odpychający stłoczonych przed nim zawodników zamiast skupić się na tym, gdzie za moment pojawi się piłka.

To poczucie rosło we mnie w ostatnich miesiącach poprzednich rozgrywek: w tej lidze wszyscy już wiedzą, jak grać przeciwko Tottenhamowi. A że dziś Arteta w jakimś sensie zrobił to samo, co Howe czy Cooper w minionych tygodniach – wrażenie to pogłębia się w pierwszych kolejkach sezonu obecnego.

Co mnie prowadzi w kierunku myśli raczej niespokojnej. O Ange’u Postecoglou, który jest, owszem, wspaniałym człowiekiem i dobrym wychowawcą, który pięknie potrafi opowiadać o piłce i o życiu, ale którego poziom radykalizmu może się okazać jak na Premier League jednak zbyt wysoki. Że Australijczyk to może być przypadek trochę taki jak Juanma Lillo, piękny umysł, wizjoner i idealista, z którym Pep Guardiola toczy najbardziej fascynujące debaty w dziejach współczesnego futbolu, ale który nieprzypadkowo nie prowadzi drużyny samodzielnie.

Owszem, zaraz po tej myśli przychodzi druga: o powszechnej niecierpliwości, która w dzisiejszych czasach zniszczyła niejedno trenerskie dzieło. Przecież zanim Mikel Arteta stworzył z Arsenalu drużynę nieustraszoną i dzielnie mierzącą się z przeciwnościami, musiało upłynąć sporo czasu – po kilkunastu miesiącach pracy, owszem, wygrany Puchar Anglii dał mu kredyt zaufania, ale nadal roboty było mnóstwo i zdarzały się serie słabszych występów. Ange Postecoglou w sposób oczywisty na podobny kredyt zasługuje, nie tylko dlatego, że Son czy Romero przystępowali do dzisiejszych derbów po wielogodzinnych podróżach z drugiego końca świata, a Dominic Solanke dopiero co wznowił treningi.

Tak, najbardziej ze wszystkiego nie lubię w dzisiejszych czasach niecierpliwości. Łatwych sądów w mediach społecznościowych. Hejtowania piłkarzy i zwalniania trenera po jednym kiepskim wyniku. Siedem powyższych akapitów służyło wyłącznie temu, bym nie robił takich rzeczy na koniec akapitu ósmego.

Trzy pytania o porażkę Tottenhamu w Newcastle

Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym. Na końcu: niedosyt i frustracja, również spowodowane myślą, że gdyby w tej drużynie mógł zagrać środkowy napastnik z prawdziwego zdarzenia, jeśli nie Solanke, to Richarlison, naprawdę wyglądałoby to zupełnie inaczej.

Czy szukam, jak każdy rasowy kibic, okoliczności łagodzących? Owszem, wiele razy podczas meczu Tottenhamu z Newcastle patrzyłem z poczuciem narastającej bezsilności, jak futbolówka krąży po obwodzie, gdzieś na dwudziestym-trzydziestym metrze przed bramką Pope’a, zupełnie jakbym patrzył na mecz piłki ręcznej, w trakcie którego drużyna atakująca nie może zdecydować się na rzut. Z drugiej strony: zwłaszcza początek drugiej połowy w wykonaniu Tottenhamu oglądało się z wielką przyjemnością, a statystyka celnych podań gospodarzy (zaledwie 75 %) wskazuje jasno intensywność, z jaką doskakiwali do nich piłkarze Ange’a Postecoglou. Częściej niż w poprzednich spotkaniach zawodnicy Spurs próbowali uderzeń z dystansu – i nie były to, zwłaszcza w wydaniu Sarra i Maddisona, złe uderzenia. Czasami prosiło się o szybszą wymianę podań, zagranie z pierwszej piłki, „na ścianę”. Czasami prosiło się o podniesienie głowy realizującego jakiś schemat zawodnika, zwłaszcza Johnsona w drugiej połowie, kilkakrotnie zagrywającego wzdłuż bramki z założeniem, że na dalekim słupku akcję zamknie lewoskrzydłowy. Czasami niezłe skądinąd schematy rzutów rożnych mogłyby zostać zrealizowane precyzyjniej.

Czy poziom mojej frustracji zmniejszył się w trakcie oglądania meczu Manchesteru United z Liverpoolem? Jak widać: zdecydowanie tak. To nie jest przecież tak, że Tottenham nie miał okazji, że grał ospale czy na jałowym biegu, to nie jest tak, że został rozgromiony równie straszliwie, jak w trakcie dwóch poprzednich wizyt na St. James’ Park. Owszem, pigułka porażki jest gorzka do przełknięcia – ale przecież widzę, że Tottenham gra lepiej, że się uczy i rozwija, a nawet że (patrz: kontuzja Van de Vena i świetny występ zastępującego go Dragusina) jest mocniejszy kadrowo. Gdyby jeszcze ci dwaj środkowi napastnicy nie kontuzjowali się w jednym momencie…

Chelsea Schrödingera

Właściciele klubu chcą rozwijać projekt i mieć wyniki jednocześnie. Chcą piłkarzy przyszłości i trenera przyszłości – i sukces w czasie teraźniejszym. Najśmieszniejsze, że rozstając się z Mauricio Pochettino, lądują w czasie przeszłym.

Była to praca herkulesowa, jak powiedział pisecki rotmistrz do Szwejka w trakcie przesłuchania zakończonego odesłaniem dobrego wojaka z powrotem do budziejowickiego pułku. Mauricio Pochettino w Chelsea miał oczyścić stajnię Augiasza i dalibóg: wywiązał się ze swojego zadania. Kiedy przychodził do klubu, zawodnicy, których miał do dyspozycji, nie mieścili się w jednej szatni ośrodka treningowego, ale zdołał tę kadrę odchudzić i nadać jej tożsamość, a z grupy rozpieszczonych wieloletnimi kontraktami gwiazdek i gwiazdeczek zrobił w końcu drużynę. Zgoda: wystartował kiepsko, tracił mnóstwo bramek, a plaga kontuzji nie może tłumaczyć go do końca, bo nie jest przecież powiedziane, czy po części nie przyczynił się do niej swoimi (niektórzy mówią: przestarzałymi) metodami treningowymi. Zgoda: w kwietniu przegrał 5:0 z Arsenalem, ale był to już raczej wypadek przy pracy. Od Bożego Narodzenia punktował bowiem z regularnością, która – gdyby rozciągnąć ją na cały sezon – faktycznie dałaby Chelsea coś, do czego został wynajęty, czyli miejsce w Lidze Mistrzów. Fakt, że nie skończył w pierwszej czwórce, był zresztą jednym z powodów decyzji właścicieli klubu o rozwiązaniu w połowie dwuletniego kontraktu: od początku sam Pochettino powtarzał, że jest świadom, iż został zatrudniony w miejscu, w którym wyniki trzeba mieć natychmiast i nie można zasłaniać się opowiadaniem o budowaniu wieloletniego projektu.

Wyniki to jedno (Pochettino przegrał też finał Pucharu Ligi z Liverpoolem, a na końcówkę tego meczu Jurgen Klopp wstawił zawodników jeszcze młodszych niż kadra Chelsea), drugie zaś to poziom kontroli, jaką ma się nad stanem klubowych spraw. Na te drugie Pochettino chciał mieć wpływ większy, niż gotowi byli mu przyznać panowie Boehly i Eghbali. Wiele jego wypowiedzi na konferencjach prasowych brzmiało jak stawianie właścicieli pod presją, szczególnie w ostatnich tygodniach, kiedy drużyna była już wyraźnie rozpędzona, a Argentyńczyk czuł się pewniej. Nikt nie lubi być naciskany, a zwłaszcza miliarderzy o wielkim ego. Koledzy ze studia Viaplay świadkami, że podobnego zakończenia przygody Pochettino z Chelsea spodziewałem się w ostatnich tygodniach niezależnie od tego, że na boisku drużyna wygrywała efektownie, strzelając arcypiękne (Caicedo!) bramki.

Racjonalnie tłumacząc powody rozwiązania umowy (chociaż tyle, że za porozumieniem stron…) można by więc powiedzieć, że Pochettino nie pasował do profilu trenera odpowiadającego korporacyjnemu ładowi. Takiego, który niezależnie od poprawnych relacji z właścicielami, utrzymywałby je również z dyrektorami sportowymi i przebudowywanym pionem skautingu. Który byłby trybikiem w sprawnie funkcjonującej maszynie, jak nie przymierzając Graham Potter. Nie opierałby się przeciwko poszerzeniu niezmienianej od czasów pracy w Tottenhamie grupy współpracowników o specjalistę od stałych fragmentów. Potulnie godziłby się z faktem wystawienia na listę transferową lidera i kapitana drużyny Connora Gallaghera, bo pieniądze ze sprzedaży tego wychowanka wydatnie pomogą zbilansować księgi.

Problem w tym, że takich trenerów na rynku ze świecą szukać, zwłaszcza jeśli szuka klub z najwyższej półki, wymagający nie tylko dopasowania się do struktury i rozwijania młodych zawodników tak, by ich wartość rynkowa nie zmniejszała się z latami upływającego kontraktu (w języku Chelsea nazywa się to amortyzacją), ale także walki o najwyższe cele. I tu dochodzimy do umieszczonego w tytule paradoksu.

Pochettino nie był elastyczny; wyobrażam sobie, że podczas jego spotkań z Laurencem Stewartem i Paulem Winstanlayem iskrzyło. Ale to wszystko przecież właściciele Chelsea wiedzieli jeszcze przed jego zatrudnieniem. Zatrudniając go, sprawili, że ta kompromitująca siebie, klub, ale także ich zbieranina (w ubiegłym roku zajęli dwunaste miejsce, pamiętajmy) zaczęła grać w piłkę. Oglądaliśmy drużynę skuteczną w pressingu i nieźle radzącą sobie w rozegraniu, dobrze przygotowaną fizycznie, rozstrzygającą wiele spotkań w ostatnich minutach meczów. Oglądaliśmy postęp poszczególnych zawodników: nie tylko najlepszego młodego piłkarza ligi, Cole’a Palmera, ale też wspomnianego Gallaghera, Malo Gusto, Jacksona, Madueke, a nawet często wyśmiewanego Cucurelli. Naprawdę, po pierwszych miesiącach turbulencji, rozpęd osiągnięty w końcówce sezonu 2023/24 roku kazał myśleć o kolejnych rozgrywkach z optymizmem. Było na czym budować.

Teraz jednak budować się będzie od zera. W korporacyjnych tabelkach pojawią się (już się pojawiają) nazwiska szkoleniowców równie obiecujących, jak obiecujący są zawodnicy Chelsea. Tyle że ktoś taki już w klubie pracował (mam na myśli Grahama Pottera), a jak to się skończyło – pamiętamy. Wydawałoby się, że na tamtym błędzie panowie Boehly i Eghbali zdążyli się nauczyć, że nie można jednocześnie rozwijać projektu i mieć wyniku, choćby było nim nie mistrzostwo kraju, a „tylko” awans do Ligi Mistrzów.

Pochettino z pewnością na tej historii nie stracił i w sierpniu zobaczymy go na ławce któregoś z największych klubów Europy. Najgorsza w niej wydaje mi się natomiast sytuacja owych młodych obiecujących zawodników. Zaufali kolejnemu trenerowi. Awansowali pod jego okiem do europejskich pucharów. Po miesiącach paraliżu związanego z kwotami, jakie za nich zapłacono, zaczęli na nowo cieszyć się grą. Teraz jednak zostali znów sprowadzeni do roli klubowego kapitału, o którym mówi się w kategoriach stopy zwrotu z inwestycji. Czy mam dodawać, że przy takim poziomie chaosu i zmiennych decyzji (od września 2022 Chelsea miała już pięciu szkoleniowców) inwestycja wydaje się wyjątkowo niepewna?

Północnolondyński dzień świra

Trzydzieści siedem lat kibicuję temu klubowi i wciąż potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przyznajmy: zazwyczaj negatywnie. Choć tym razem negatywnie poza boiskiem, nie na nim.

Tego, że Tottenham przegra ten mecz, można się oczywiście było spodziewać. Nie tylko dlatego, że dziewięciu zawodników pierwszego składu było kontuzjowanych – z czego lewy obrońca i jego zmiennik, a także środkowy pomocnik i środkowy napastnik mogliby liczyć na grę od pierwszej minuty. Nie tylko dlatego, że ostatnie tygodnie były czasem bolesnej weryfikacji projektu Ange’a Postecoglou, a australijski trener zaczął mocno mówić o skali zmian, jakie czekają drużynę latem. Nie tylko dlatego, że Manchester City wiosną nie zwykł przegrywać. Także dlatego, że – w odróżnieniu od poprzedników – Postecoglou w starciach z Manchesterem City ani myślał oddawać inicjatywę, murować bramkę i nastawiać się na szybkie kontry, co było przepisem na sukces Mourinho, Nuno Espirito Santo czy Contego (a także Stelliniego, który wygrał z Guardiolą, gdy Conte odpoczywał po operacji wyrostka). Otwarta gra przeciwko mistrzom Anglii, próba ich zabiegania, nastawienie na pressing, słowem: postawa proaktywna, w najlepszym razie zapowiadały wymianę ciosów, w najgorszym wykorzystanie sytuacji przez drużynę mocniejszą, bardziej doświadczoną i na tym etapie rozwoju stale już walczącą o najwyższe cele. I oczywiście: można to nazwać naiwnością, ale można też nazwać konsekwencją szkoleniowca przekonanego, że obrał najlepszą możliwą drogę – i dostarczającego w trakcie pierwszych miesięcy pracy w klubie wystarczająco wielu powodów, by mu zaufać.

Na boisku przecież do postawy Tottenhamu trudno było mieć zastrzeżenia. Jasne: zawiodła skuteczność w kluczowych momentach, jasne: Kulusevski czy zwłaszcza wychodzący sam na sam z Ortegą Son mogli wykorzystać swoje okazje. Jasne: akcja, po której goście objęli prowadzenie mogła zostać kilka razy przerwana, choć akurat nie przez mającego już żółtą kartkę Bentancura. Jasne: Manchester City ostatecznie okazał się lepszy, bo po prostu swoje szanse wykorzystał – i miał w składzie znakomitego Fodena. Mimo wszystko jednak potrafiłbym napisać sprawozdanie z tego meczu skupiając się na pozytywach. Na tym, że Maddison grał lepiej niż ostatnio – i w ogóle środek pola długimi chwilami dominował rywali, dla których dominacja brzmi jak drugie imię. No i ta wyjściowa formacja: bez napastnika, a właściwie z bardzo szeroko ustawionymi na bokach Sonem i Johnsonem, co właśnie pozwalało wygrywać walkę o środek, nawet jeśli kilkukrotnie zostawiło otwartą przestrzeń dla rozpędzającego się Walkera. Pressing. Intensywność. Zdecydowanie.

Dziwna sprawa, napisałem już dwa i pół tysiąca znaków, a nie przeszedłem do sedna. A sednem jest, niestety, toksyczna atmosfera panująca wokół tego meczu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin w mediach społecznościowych, a w ślad za nimi także: w tradycyjnych (doprawdy, niesamowite, że nawet w BBC ulegli wyścigowi na kolportowanie memów i cytowanie trolli nawołujących do podłożenia się przez Tottenham Manchesterowi City). Toksyczna atmosfera, która – również dzięki pytaniom do Postecoglou na przedmeczowej konferencji, ale przede wszystkim dzięki zachowaniom trybun – miała wpływ na piłkarzy. Doprawdy, trudno gonić wynik, podkręcać tempo w końcówce (co zwykle było specjalnością dobrze przygotowanej kondycyjnie drużyny), kiedy trybuny milczą albo zamiast wspierać twoje wysiłki, zajmują się obrażaniem sąsiada. „Ostatnie czterdzieści osiem godzin pokazały, że fundamenty są dość kruche” – mówił po meczu Postecoglou, niezbyt starannie tłumiąc gniew. „Dużo się w tym czasie dowiedziałem, to było interesujące doświadczenie”. Dopytywany, czy chodziło mu o ostatnie czterdzieści osiem godzin w klubie, czy poza nim, mówił, że tu i tu.

Przyznam, że podobnego niesmaku nie odczuwałem od czasu, gdy we wrześniu 2008 roku Tottenham grał z Portsmouth, a na występującego w składzie rywali Sola Campbella lała się z trybun fala nienawiści. Niesmaku, który Postecoglou dobrze nazywał i przed, i po meczu. Przecież życzenie swojej drużynie porażki nie tylko ją demobilizuje, ale uderza w same podstawy sportu. I rozbraja wysiłki, mające na celu zbudowanie w drużynie kultury wygrywania. Jak można myśleć o odrobieniu w przyszłym sezonie ponad dwudziestopunktowej straty do czołówki, jeśli tej kultury wygrywania nie wpisze się w klubowy etos na równi z przywiązaniem do atrakcyjnego futbolu i listą drużyn, z którymi nie ma się po drodze?

Nie wykluczam, oczywiście, że futbol i tym razem okazuje się lustrem, w którym przegląda się cały nasz świat. Głosowanie w wyborach nie za kimś, a przeciwko komuś. Wzmożenia i nagonki…  Ci, którzy obejrzeli „Dzień świra”, pamiętają pewnie wypowiadaną tam modlitwę Polaka, to jest, najmocniej przepraszam, pseudo (bo przecież nie prawdziwego) kibica: „Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę, Bogu Ojcu i Synowi. Dop…cie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie, proszę!”. Coś takiego lało się wczoraj z trybun na Tottenham Hotspur Stadium od pierwszej do ostatniej minuty.

Powiecie, że w przypadku zwycięstwa Tottenhamu otwierałaby się droga do mistrzostwa Arsenalu? Nie jeden mecz decyduje o czyimś tytule, a trzydzieści osiem spotkań, cały sezon: wystarczająco długi, żeby mieć poczucie, iż na sukces ciężko się zapracowało. I nie mówcie człowiekowi, który trzydzieści siedem lat oddycha tym klubem, że nie ma pojęcia o prawdziwej północnolondyńskiej rywalizacji. Na samym początku każdej rywalizacji jest przecież pragnienie, żeby samemu być najlepszym – a nie pławienie się w wizji klęski przeciwnika.

Może zresztą powiem to wszystko prościej: kiedy myślę „Tottenham”, kiedy budzę się w nocy na przykład i z mroków nieświadomości słowo to ukonkretnia się w jakieś postaci, to są to zwykle, w kolejności dowolnej, Paul Gascoigne, David Ginola, Gary Lineker, Jurgen Klinsmann, Glenn Hoddle, Lucas Moura, Harry Kane, Ledley King, Ossie Ardiles, Gareth Bale, Luka Modrić, Gary Mabbutt, Rafael van der Vaart, Dele Alli, owszem: Mauricio Pochettino także, i Ange Postecoglou. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło pomyśleć o Tottenhamie i zobaczyć Artetę, Wengera, Henry’ego czy Bergkampa, nawet jeśli ci dwaj ostatni strzelili mojej drużynie mnóstwo bramek.

Runda honorowa

Tak, wiem, podobno są drużyny, które na zakończenie sezonu organizują triumfalne przejazdy przez miasto odkrytym autobusem (a w przypadku Athleticu Bilbao czy Venezii – parady na łodziach), by zaprezentować tysiącom fanów wywalczone właśnie trofeum. Ponieważ nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, moim ulubionym przeżyciem kibicowskim bywa zwykle świadkowanie rundzie honorowej, którą na koniec ostatniego meczu u siebie piłkarze wykonują dookoła boiska, by po prostu podziękować fanom za doping.

To znaczy, owszem, zdarzały się, i to wcale nierzadko, sezony, w których drużyna prezentowała się tak fatalnie, że wspólne przeżycie tej chwili wydawało się niemożliwe. Bywały i takie, w których kibice i piłkarze dziękowali sobie wzajemnie ze łzami rozczarowania, bo do spełnienia (które w przypadku Tottenhamu oznaczało zwykle awans do europejskich pucharów) brakowało naprawdę niewiele. Bywały takie, w których obie strony zdawały sobie sprawę, że po wakacjach nie zobaczą się w tej samej konstelacji. Bywały takie, w których my, kibice, zamienialiśmy się w specjalistów od mowy ciała: czy to machnięcie ręką Harry’ego Kane’a, uniesiona dłoń Garetha Bale’a, ukłon Luki Modricia, dyskretne skinienie Dymitara Berbatowa oznacza rozstanie już na zawsze?

Akurat wczoraj tego nie było. Nawet jeśli latem Tottenham czeka potężna przebudowa, po żadnym z zawodników, który może odejść w jej trakcie, nie będziemy płakać tak, jak po Harrym (no, może Richarlisona będzie szkoda, bo w związku z kontuzjami nie zdołał w pełni rozwinąć skrzydeł; on akurat, mimo iż przez cały czas utykał, opuszczał wczoraj stadion jako jeden z ostatnich, wcześniej podchodząc do trybun i cierpliwie pozując do zdjęć z każdym fanem). Było natomiast coś ważniejszego: coś, co sprowadza nasze kibicowanie do samej esencji. Do relacji.

Kilkanaście minut po ostatnim gwizdku zobaczyliśmy ludzi, z którymi można odczuwać więź na poziomie znacznie bardziej podstawowym niż wynikająca z faktu, że w sobotnie popołudnia wychodzą na boisko w koszulkach, których repliki wypełniają nasze szafy. Zobaczyliśmy młodych mężczyzn w towarzystwie żon i partnerek, z których bynajmniej nie wszystkie imponowały szykiem czy figurą modelek. Czasami idących wzdłuż trybun z rodzicami (ktoś z fanów odkrył przy okazji ze zdumieniem, że ta fatalnie ubrana dwójka cudzoziemców, która pewnego razu próbowała skorzystać z toalety w pobliskim pubie Bell & Hare twierdząc, że ich syn gra tu na bramce, faktycznie mówiła prawdę). Często z dziećmi, które w tym spektaklu odgrywały osobne role: mały Leo Maddison, wzbudzając owacje widowni, naśladował cieszynkę taty, mały Valentino Romero, strzelał na bramkę, a każde jego trafienie wywoływało zachwycony ryk trybun, porównywalny z tym, który daje się słyszeć po wślizgach ojca. Son, jak zwykle, był dla wszystkich tych dzieci ukochanym wujkiem, niańcząc je na rękach i rozśmieszając, a najwięcej czasu spędził ze swoim chrześniakiem, synem Bena Daviesa.

Innymi słowy, zobaczyliśmy ludzi takich jak my. Mających swoje życie poza futbolem. Martwiących się o zdrowie rodziców. Niedosypiających, gdy dzieci ząbkują. Czasami tak bardzo samotnych. Wczoraj jednak, zwłaszcza że paręnaście minut wcześniej wygrali mecz, akurat rozluźnionych i rozgadanych. Cieszących się naszą obecnością i karmiących się naszymi oklaskami tak samo, jak my karmimy się ich wysiłkiem. Eksplorujących to tajemnicze połączenie między nami już bez presji wyniku i emocji, jakie budzi rywalizacja.

Czasami w trakcie takiej rundy można wyczuć na trybunach nadzieję i optymizm. I znowuż: wiem, że nadzieja i optymizm to najważniejsze cechy kibica; że bez umiejętności łudzenia się, że w następnym meczu, a już szczególnie sezonie, będzie lepiej, nie dałoby się w ogóle tego futbolu oglądać. W przypadku Tottenhamu Ange’a Postecoglou nadziei i optymizmu jest jednak jakby więcej. Dawajcie już to City we wtorek, Sheffield United w niedzielę, a potem niech nadejdzie kolejny sezon.