Archiwa tagu: książki

Stałe fragmenty

To jest jednak niezwykły moment: trzymać w ręku coś, nad czym się tak długo pracowało. Wydawało mi się, że nie przeżyję go z aż taką intensywnością, bo przecież wcześniej było tyle innych, z pewnością ważniejszych: postawienia ostatniej kropki, wysłania do wydawnictwa, potem odesłania poprawionego tekstu, uzupełnień (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Dele Alli…) i korekt, a w końcu nadejścia wiadomości, że poszło do druku i nie poprawi się już ani przecinka (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Harry Kane…). Dziś jednak stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza „Stałych fragmentów” i mam poczucie, że to nie koniec, ale początek jakiejś przygody: że może będę miał teraz okazję rozmawiać o tematach, jakie tu poruszam, z tymi, którzy zechcą książkę przeczytać. Że może sprawdzę, jak te tematy rezonują – piękna i wstrętna twarz futbolu, zachwyty i zgroza, jakie budzi w nas świat zawodowego sportu, podziw, współczucie, czasem niechęć wobec ludzi, którzy w tym świecie tkwią, przekonanie, że to, jak on wygląda, wiele mówi także o nas samych… Dużo tu jest kwestii, o których chciałbym mówić i o których chciałbym słuchać – hejt w mediach społecznościowych, plemienność, pytanie, czy zawsze najważniejszy jest wynik, czy chodzi o coś jeszcze, czy w tym tak bardzo sztucznym, wydawałoby się, produkcie, jest jeszcze miejsce na radość. Czy będąc takim Messim można się jeszcze czuć wolnym człowiekiem…

Pisałem „Stałe fragmenty” przez dwa lata, zazwyczaj w pośpiechu, czasami w hotelowym pokoju, bardzo często w pociągu, próbując poradzić sobie z emocjami, które uwolnił obejrzany właśnie mecz, ale niekiedy także usiłując złapać dystans i obkładając się w tym celu książkami, które o futbolu – i nie tylko o futbolu – napisali inni. W końcu są. Można zamawiać (na przykład w Empiku, link tutaj), dzielić się, udostępniać, a nade wszystko rozmawiać, bo jeśli miałbym zakończyć czymś w rodzaju credo, to byłoby nim przekonanie, że futbol (i szerzej: sport) stał się jednym z ostatnich pól w naszym pozamykanym w bańkach świecie, na którego temat ludziom, których poza tym różni tak wiele, udaje się czasem wymienić kilka bezinteresownych myśli.

Plan pracy

1. To będzie daleki strzał, prawdziwe uderzenie z dystansu, z gatunku tych, które przez długie dekady oddawali liczni bohaterowie tej historii, ale w sumie dlaczego nie? Dlaczego nie spróbować zacząć spisywać kronikę polskiego futbolu nie na żadnym boisku, ale w alkowie wielkiej księżnej Izabelli Habsburg, zwłaszcza że niedościgniony mistrz reportażu sportowego Ota Pavel rozpoczyna swoją „Bajkę o Rašce” od wizyty księżnej pani w pewnym warsztacie szewskim? Są lata siedemdziesiąte XIX wieku, angielska Football Association powstała ledwie dekadę wcześniej i ledwie dekadę wcześniej przedstawiciele kilkunastu angielskich szkół, uczelni i klubów uzgodnili wspólne zasady gry w piłkę nożną, a trzydziestoparoletni doktor Henryk Jordan po powrocie z zagranicznych wojaży otwiera w Krakowie prywatną praktykę ginekologiczno-położniczą.

Doświadczenia lekarskie zbierał już w Wiedniu, w Berlinie i w Nowym Jorku, w Stanach Zjednoczonych zetknął się również z gimnastyką szwedzką dla młodych kobiet i dziewcząt, zresztą akompaniując ćwiczącym jako pianista. Jego nowatorskie, jak na tamten czas, metody cieszyły się popularnością nie tylko na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie wykładał i gdzie po latach dorobił się profesury, lecz także wśród coraz bardziej wpływowych klientek. Jedną z nich była właśnie żona arcyksięcia Fryderyka, Izabella von Croÿ-Dülmen: jeździł do niej do Wiednia na konsultacje i żeby odbierać kolejne porody. Zwany „bocianem Habsburgów” (frazę tę można znaleźć nawet w powieści kryminalnej Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego „Tajemnica domu Helclów”) lekarz, w przerwach między sprawdzaniem, jak błękitna jest krew noworodków, wykładaniem i pisaniem podręczników medycznych oraz kierowaniem towarzystwami i czasopismami lekarskimi, zajmował się też działalnością społecznikowską innego rodzaju – zwłaszcza po tym, jak w 1881 roku zmarł jego sześcioletni syn. W Krakowie był radnym miejskim, później także posłem na galicyjski Sejm Krajowy, ale głównym polem jego pozamedycznych zainteresowań były kwestie związane z higieną i kulturą fizyczną. Właściwie trudno wyobrazić sobie, z ilu godzin składał się jego dzień, jeśli się spojrzy na listę instytucji, które zakładał lub współzakładał – były wśród nich również Towarzystwo Budowy Tanich Mieszkań dla Robotników Katolickich oraz chór młodzieży rękodzielniczej – ale dla mnie najważniejszy jest oczywiście pomysł, na jaki wpadł wiosną 1888 roku. Miał wtedy czterdzieści sześć lat.

Szkoda tylko, że wciąż nie wiem, ile lat miał wiosną 1888 roku Staszek Pokój – i czy w ogóle był już na świecie. Wiem, że kiedy jesienią 1906 roku w Krakowie odbywał się tak zwany Turniej Jesienny, po którym w mieście zaczęły powstawać pierwsze kluby piłkarskie, należał on do najlepszych zawodników drużyny „Czarnej”, wyłonionej z miejscowej młodzieży rzemieślniczej. Wiem, że już wcześniej przychodził do założonego przez Henryka Jordana parku i że rozgrywał tam pierwsze mecze, było to bowiem miejsce – jak pisze Tadeusz Dalewski w rozprawie „Rodowód KS Juvenia” – stojące otworem dla wszystkich: „jedyny to był teren zbliżenia młodzieży wszystkich stanów i klas; koszulka sportowa zacierała różnice”.

2. To się wydaje niewiarygodne, ale tak jest: poza wydawnictwami albumowymi, kronikarsko-statystycznymi i osobistą, ilustrowaną „Moją historią futbolu” Stefana Szczepłka (były dwie części, jedna o świecie, druga właśnie o Polsce) nie było dotąd na rynku historii polskiej piłki nożnej. Tym bardziej nie było jej jako książki, która nie opowiadałaby o futbolu wyłącznie z perspektywy czysto sportowej, ale umieszczała wydarzenia boiskowe w szerokim kontekście historii społecznej i politycznej. Nikt się dotąd nie zastanawiał nad tym, jak sposób gry w piłkę polskich drużyn albo to, co działo się na trybunach, łączyły się ze stanem spraw w kraju. Nikt nie uprawiał ludowej historii polskiej piłki, niewielu – poza Śląskiem – uprawiało historię regionalną, opowieści o futbolu zamieszkujących Polskę mniejszości są niezwykle rzadkie.

No i jest jeszcze jedna kwestia: przez długie dekady historię polskiego futbolu, a zwłaszcza jego pierwszych lat – spisywali przedstawiciele ówczesnych albo późniejszych elit. Profesorowie, doktorzy, pisarze, dziennikarze. Trudno więc ukrywać, że pytanie, jak te początki wyglądały oczami szykującego się do zawodu tapicera Staszka Pokoja, występującego w wielu kluczowych meczach okresu pionierskiego, albo jego kolegów Jana i Kazimierza Wilkoszów, Turmińskiego i Lachowskiego, stało się moją obsesją. Może ktoś z Was dysponuje jakimiś informacjami na ich temat?

3. Jak widać z powyższego, w 2022 roku zająłem się na poważnie historią polskiej piłki nożnej. M.in. dzięki Stypendium Twórczemu Miasta Krakowa napisałem pierwsze rozdziały poświęconej jej książki – spędziłem wiele godzin w archiwach, odbyłem trochę rozmów, udało mi się dotrzeć do mało znanych dokumentów i świadectw. Prace trwają – i zapewne potrwają jeszcze długie miesiące. Przyświeca im motto zaczerpnięte z Simona Kupera – „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie”.

Najpierw jednak, jak wszystko na to wskazuje, ukaże się książka bardziej współczesna: opowieść o naszych czasach, które przeglądają się w lustrze futbolu. Okres popandemicznego nabierania tchu, dramatyczne – choćby ze względu na atak serca Christiana Eriksena – mistrzostwa Europy, rodzący moralne dylematy mundial w Katarze, pomysł powołania Superligi przez najbogatsze (co nie znaczy: najlepiej zarządzane) kluby, skorumpowana FIFA, ukraiński futbol w cieniu wojny. A z drugiej strony: niezapomniane mecze i wielcy futbolowi artyści, w których staram się widzieć żywych ludzi z ich trudnościami i dramatami, a nie reklamowe słupy czy ikony kultury masowej. Wielkie futbolowe mity, te indywidualne, jak Pelé, Gascoigne, Messi, Ronaldo czy Bale, i zbiorowe, jak Barcelona, która przyciągnęła niedawno najlepszego polskiego piłkarza. No i w końcu właśnie: polska piłka w polskim piekle, budząca nadzieję przygoda z reprezentacją Paulo Sousy, niesławna rejterada portugalskiego „sprzedawcy marzeń”, wyścig z własną przeszłością Czesława Michniewicza, a potem zakopane przez niego talenty Polaków podczas mundialu…

4. Pracowity rok za mną, ale równie pracowity przede mną, bo przecież skończyłem jeszcze tłumaczenie „Nazwisk dawno niesłyszanych” – historii węgierskiej piłki Jonathana Wilsona, a także uzupełnień „Aniołów o brudnych twarzach” tegoż autora; w przypadku tej pierwszej, naprawdę znakomitej książki, oddałem ją właśnie wydawcy, w przypadku drugiej czekam jeszcze na dopiski pomundialowe. Mam też inne plany, o których – żeby nie zapeszyć – zmilczę.

Dziwna sprawa z tym moim pisaniem i mówieniem o piłce. Zdecydowanie nie uważam tej dziedziny życia za najważniejszą. Dziennikarzem jestem od 30 lat i większość tekstów, po których publikacji byłem najbardziej zadowolony, nie dotyczyła futbolu. O meczach, piłkarzach i trenerach piszę zwykle na szybko, często w pociągu, czasami w nocy, po prostu żeby poradzić sobie z nagromadzonymi przy okazji oglądania któregoś ze spotkań emocjami. O czytelnikach, strach powiedzieć głośno, zazwyczaj wtedy nie myślę – myślę o sobie i o tym, co przeżyłem. Niekiedy bawię się możliwością zmieszczenia w jednym zdaniu Guardioli i Solnit albo Messiego i Thoreau. Częściej się pewnie zmagam z poczuciem winy, że zachwycają mnie spektakle, wokół których narosło tyle niegodziwości. Generalnie jednak po prostu wrzucam do morza zapieczętowane butelki i wciąż się nie mogę nadziwić, że ktoś je gdzieś wyławia. Że właśnie dzięki pisaniu o futbolu stałem się, ekhem, szerzej rozpoznawalny, ściągany przed mikrofony czy kamery (TVP Sport do opowiadania o mundialu, Viaplay do opowiadania o Premier League).

Nie to, żebym narzekał. Wciąż jeszcze na początku nowego roku chciałem to sobie po prostu podsumować. Trzymajcie kciuki.

Mundialowa jedenastka książek

Mówiłem już, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż piłkę oglądać? W zasadzie ktoś powinien mnie uszczypnąć. Szykując się do mistrzostw świata, przeglądając fiszki, oglądając stare mecze, spoglądam na półkę i widzę ogromną pryzmę nowości. Wszystkie o piłce, wszystkie po polsku, niektóre polskich autorów, a niektóre przełożone – ale nareszcie przełożone tak, że podczas lektury człowiek jako tako oswojony z językiem polskim nie cierpi katuszy. Niektóre wprowadzane na rynek zaledwie parę miesięcy po światowej premierze, do publikacji niektórych przyłożyłem rękę, o kilku pisałem już w „Tygodniku Powszechnym” – oto moja mundialowa jedenastka na wypadek bezsenności, odwyku albo przeciwnie: nieodpartej potrzeby nagłego sprawdzenia własnych intuicji u źródła.ksiazki

Jako mundialowy niezbędnik wypada potraktować przede wszystkim „Futebol” Alexa Bellosa, wieloletniego korespondenta brytyjskiej prasy w Brazylii. Jego historia tamtejszej piłki to owoc rocznej podróży po kraju, w którym nawet domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów. I reportaż o tym, jak np. kryzys w miejscowej piłce na początku XXI w. okazał się odbiciem szerszych problemów społecznych. Najlepsze fragmenty dotyczą… klęski. W kraju, który pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata, nie celebruje się rocznic wielkich zwycięstw – w 2000 r. analizowało się raczej „półwiecze koszmaru”, którym była przegrana z Urugwajem w 1950 r. „Feralny finał” ze stadionu Maracana był przez lata metaforą wszystkich brazylijskich porażek, rytuałem przejścia i datą, od której historia kraju pisze się na nowo.  Nie zdziwcie się, jeżeli telewizyjni komentatorzy podczas mistrzostw będą mówić Bellosem, skoro sam Stefan Szczepłek zatytułował recenzję z niej po prostu „Książka do nabożeństwa”.

Ale po lekturze „Futebolu” warto sięgnąć po „Canahrinhos. Jedenaście wcieleń Boga futbolu” Dariusza Wołowskiego. Autor, dziennikarz „Gazety Wyborczej” korzysta oczywiście z odkryć Bellosa, a jego książka jest również owocem pobytu w Brazylii – to historia tamtejszej piłki, ale opowiedziana przez ludzi, od Arthura Friedenreicha poczynając (pierwszego liczącej się czarnoskórej gwiazdy miejscowej ligi), na Neymarze kończąc, przez Pelego i Garrinchę po drodze. Przewaga Wołowskiego nad Bellosem: książka jest pisana tu i teraz (w podrozdziale o rasizmie mowa np. o akcji bananowej Daniego Alvesa z kwietnia 2014 r.) i zawiera tzw. polskie akcenty – jak gruntowny meczu na mistrzostwach świata w 1938 r., będącego koncertem gry Wilimowskiego i Leonidasa.

A skoro przy Polakach jesteśmy: do niejednej walizki polskiego korespondenta na mundial dopychano „Kopalnię”: czasopismo będące wspólnym przedsięwzięciem grupy dziennikarzy sportowych, animowanym przez Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego. Od Steca o zmęczonej Hiszpanii do niżej podpisanego, tworzącego notatkę do nienapisanej książki o węgierskiej „złotej jedenastce”, mamy tu szereg tekstów w mistrzostwa wprowadzających – czasem bezpośrednio, jak w przypadku świetnego tekstu Wawrzynowskiego, tłumaczącego, skąd wzięło się nowe belgijskie „złote pokolenie”, czy wywiadu Michała Zachodnego z Jonatanem Wilsonem, zapowiadającego mundial od strony taktycznej, a czasem nastrojowo-historycznie (świetny Piotr Żelazny, o tym, dlaczego Polska nie została mistrzem świata w 1978 r., Paweł Czado o śląskich sportowcach, którzy grali na mundialach dla Niemiec…). W zależności od pory dnia sięgnijcie po jednych i drugich – w końcu szanujący się kibic żyje wyłącznie przeszłością lub przyszłością, nigdy czasem teraźniejszym.

Jak dobrze pójdzie, „Kopalnia” stanie się projektem cyklicznym. Na razie Wawrzynowski i Żelazny prowadzą wydawnictwo pod tą samą nazwą – to ono wydało „Futebol”, i także ono opublikowało książkę „Tor!”. To z kolei historia piłki niemieckiej, skomplikowana, jak wiemy, bo z epizodem nazistowskim, ale przecież do niego nieograniczona. U autora, Ulricha Hessego, podobnie jak u Bellosa cenię umięjętność opowiedzenia historii społecznej kraju przy użyciu piłkarskiego narzędzia. Możemy dzięki temu zobaczyć, jak dzieje powojennych Niemiec piszą się na nowo od… zwycięstwa. Jednym z najlepszych rozdziałów „Tora!” jest przecież opis finału mundialu w Bernie w 1954 r. – pierwszego po II wojnie, w którym Niemcy mogły wziąć udział. Dzięki wygranej z Węgrami, naród obciążony winą za zbrodnie wojenne, podzielony i wciąż się samokontrolujący, zaczyna się odradzać. Sprawozdawcy radia niemieckiego puszczają nerwy: „Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym”, woła – a finał tego procesu obserwujemy podczas MS w 2006 r., kiedy świat z zachwytem odkrywa „nowe Niemcy” i będącą ich symbolem wielokulturową reprezentację…

Ale skoro o historii i nazizmie mowa, wypada wrócić do Simona Kupera i jego „Futbolu w cieniu Holokaustu” – pisałem kiedyś o niej w „Tygodniku Powszechnym”, więc nie będę się nadmiernie powtarzał, w każdym razie tu również futbol jest kluczem do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie. Niewygodne pytania, jakie stawia Kuper – nie tylko Holendrom przecież – dotyczą m.in. emocji, jakie wywołuje w nas piłka nożna, i lojalności, jakie jej towarzyszą. Potęgę powojennego Ajaksu Amsterdam współtworzyli wszak bracia van der Meidenowie, znani jako „budowniczowie bunkrów” (w czasie wojny przekształcili niewielką rodzinną firmę w wielkie przedsiębiorstwo budujące dla Niemców koszary, bunkry i stanowiska dział) – to oni finansowali transfery, pensje piłkarzy i premie meczowe, znajdowali graczom domy itd. Współtworzyli, bo ich sojusznikami w tym dziele byli prezes Jaap van Praag – Żyd, który przeżył wojnę, ukrywany przez przyjaciół z klubu – oraz żydowski biznesmen Maup Caransa. Jakkolwiek to zabrzmi, podstawową tożsamością tych wszystkich ludzi był Ajax. „Każdy się zgadzał, że zdrada własnego narodu to coś złego, ale – by sparafrazować E.M. Forstera – wielu ludzi sądziło, że to lepsze niż zdrada swojego klubu piłkarskiego” – pisze Kuper.

A propos niepokojących pytań (i znów a propos mundialu), mamy po polsku „Przekręt” Declana Hilla. To jedna z tych książek, do których przyłożyłem rękę, czytając przekład przed drukiem. I choć w trakcie lektury miałem z tą książką kłopot: nużyły mnie wielostronicowe opisy dziennikarskich perypetii autora, nie we wszystkie sensacyjne historie wierzyłem – to zasadnicze przesłanie wydaje mi się nie do podważenia. Świat piłki ma gigantyczny problem z ustawianiem meczów; problem większy niż bylibyśmy skłonni przyznać. „Najmroczniejsza refleksja po lekturze »Przekrętu« brzmi: Declan Hill stawia diagnozę makabryczną, a niewykluczone, że i tak skali epidemii nie docenił” – pisze w posłowiu Rafał Stec. Zważcie: aby zarobić setki tysięcy dolarów na ustawionym spotkaniu, nie trzeba zaskakującej porażki faworyta ze słabeuszem – wystarczy, że lepsza drużyna wygra określoną liczbą bramek. Hill opisuje w „Przekręcie” dziwne zachowanie obrońców Ghany w trakcie meczu z Brazylią na mundialu w Niemczech. W ubiegłotygodniowym „New York Timesie” analizuje z kolei, obfitujący w zdumiewające decyzje sędziego i piłkarzy drużyny z Ameryki Środkowej, „pojedynek” RPA-Gwatemala, rozegrany na kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw o 4 lata późniejszych. Jeśli podobne rzeczy mogą mieć miejsce w trakcie meczów, na które zwrócone są oczy całego świata, to cóż dopiero podczas rozgrywek ligi malezyjskiej czy fińskiej?

Z innych książek, które czytałem przed drukiem, mamy autobiografię Harry’ego Redknappa, „Zawsze pod kontrolą”. Najstarszy z pracujących dziś angielskich trenerów opisuje w niej m.in. zdumiewający rok 2012, w którym najpierw miał proces sądowy o rzekome oszustwa podatkowe, później stał się faworytem do posady trenera reprezentacji, a w końcu zajął z Tottenhamem czwarte miejsce w lidze i… stracił pracę. Z brutalną szczerością pokazuje też skalę demoralizacji szatni QPR – klubu, którego rok później nie zdołał utrzymać w Premier League (i z którym właśnie wrócił do ekstraklasy). Przede wszystkim jednak Redknapp fantastycznie portretuje dziesiątki ludzi znanych i nieznanych (z tych pierwszych wymieńmy chociażby Rio Ferdinanda, Paolo di Canio czy Franka Lamparda). Pisałem już o tej książce dla Sport.pl, z poczuciem, że po przejściu na emeryturę sir Aleksa Fergusona takich postaci w angielskim futbolu już nie ma. W dzieciństwie kopiących piłkę na londyńskich ulicach i kończących fatalne szkoły, po których wciąż bazgrze się jak sześciolatek. Z początkami kariery piłkarskiej i przygotowaniami do sezonu polegającymi na bieganiu przy ruchliwej szosie. Z imprezowaniem u boku George’a Besta czy Bobby’ego Moore’a, i z uczeniem się fachu trenerskiego w posępnym baraku albo na boisku z rosnącymi pośrodku drzewami, gdzie żeby zacząć zajęcia, najpierw trzeba posprzątać po psach. Z wejściem w świat wielkich pieniędzy i wielkich pokus, w którym jednak zarabiające miliony gwiazdy pozostają zagubionymi, wymagającymi troskliwej opieki dzieciakami. Z językiem komunikacji dalekim od dyplomatycznego (trudno w autobiografii Redknappa zliczyć pojawiające się wulgaryzmy), ale i ze świadomością, że na podopiecznych nie można tylko wrzeszczeć. „Harry – usłyszał kiedyś od Bobby’ego Moore’a – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood (trener Moore’a i Redknappa w West Hamie) nigdy mi nie powiedział: »Dobra robota «. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć”.

A skoro wspomniałem Aleksa Fergusona, to ukazała się właśnie po polsku – przełożona równie szybko jak książka Redknappa – jego monumentalna „Autobiografia”. I choć podobnie jak w przypadku menedżera QPR kłopot można mieć z faktem, że poznajemy wyłącznie jego wersję wydarzeń, a niejedną kłopotliwą kwestię w zasadzie się pomija (tak jest np. z historią jego sporu sądowego z dawnym współwłaścicielem MU, Johnem Magnierem – rzecz, którą np. Patrick Barclay omawia w wydanej przed dwoma laty biografii „Futbol, cholera jasna!”), to w zamian dostajemy tyle historii, tyle ocen i tyle wykładu Fergusonowskiej filozofii futbolu, że narzekanie na cokolwiek byłoby niestosownością. Lektura niepomijalna.

Co zresztą ciekawe: mocne zdania sir Aleksa o bezsensowności pochopnego zwalniania trenerów, wróciły do mnie podczas lektury „Futbolu i statystyk” Chrisa Andersona i Davida Sally’ego: okazuje się, że z badań wynika, iż zwolnienie szkoleniowca, który przegrywa mecz za meczem, owszem: może przynieść poprawę w perspektywie kilku spotkań, ale w dłuższej – kluby wracają do średniej. Andersona i Sally’ego cenię za zdolność do takiego właśnie komplikowania rzeczywistości. Najłatwiej strzelić bramkę zaraz po tym, jak się ją straciło? Nic podobnego: policzyli to na przykładzie meczów angielskiej ekstraklasy. Jak wielkie jest niebezpieczeństwo związane z rzutami rożnymi? 89 proc. strzałów oddawanych po ich rozegraniu nie przynosi skutku (nic dziwnego, że Barcelona i reprezentacja Hiszpanii sprawiają wrażenie, jakby w dużej mierze zrezygnowały z rzutów rożnych i wykorzystywały je raczej jako okazję do utrzymania się przy piłce niż wstrzelenia jej w pole karne); mógłbym tak jeszcze długo, za każdym razem podpierając się statystykami, które przywołują – na szczęście z badań wynika także pewnego rodzaju dążenie do równowagi. Okazuje się, że w piłce nożnej proporcje szczęścia do umiejętności wynoszą… 50:50. Oba czynniki są potrzebne, żeby sięgnąć po mistrzostwo kraju/wygrać wielki turniej. Żeby triumfować w pojedynczym meczu – wystarczy jeden z nich. Zwłaszcza że – uwierzycie? – prawdopodobieństwo zwycięstwa w meczu drużyny niżej notowanej, mającej gorszych piłkarzy, przeżywającej plagę kontuzji itd., wynosi aż 45,2 proc. Bycie faworytem w piłce okazuje się iluzoryczne. Nie przypuszczałem, że na podobne zdanie natrafię w książce o naukowej stronie futbolu, więc przywołuję je z najwyższą przyjemnością (raz jeszcze korzystając z tekstu pisanego dla „Tygodnika”: „W piłce nożnej cuda po prostu się zdarzają”.

Co prowadzi nas do pozycji przedostatniej: „Bramkarza, czyli outsidera” Jonathana Wilsona. Po pierwsze, wydało go to samo wydawnictwo, co „Futbol i statystyki”: Bukowy Las. Po drugie, w „Bramkarzu” natrafiam na zdanie Camusa – bramkarza przecież – „Szybko nauczyłem się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś sie jej spodziewał”. Pisząc tę książkę Wilson – jak wiecie w świecie dziennikarzy futbolowych instytucja ze względu na swoją historię taktyki piłkarskiej („Odwrócona piramida”, którą również szczęśliwie mamy po polsku) oraz założenie kwartalnika „Blizzard” – podróżuje przez kontynenty, spotyka słynnych sportowców grających na tej pozycji (także Jana Tomaszewskiego, niestety…) i zdumiewa się, jak różnie mogą być traktowani w poszczególnych kulturach. Zdecydowanie najciekawszy jest jednak rozdział ostatni, „Strach przed karnymi i inne egzystencjalne dylematy”. „Bramkarz jest jedynym zawodnikiem, który ma czas mysleć, którego można sobie wyobrażać jako posiadającego życie wewnętrzne – pisze Wilson. – Jest także całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”. Bramkarze – dodaje Wilson – często kończą jak wygnańcy albo kozły ofiarne. „Marks winił kapitalistów, Freud winił seks, Dawkins winił religię, Larkin obwiniał swoich rodziców, a doktor Atkins – ziemniaki. Piłkarze winią bramkarza”. Fascynująca lektura nie tylko o piłce nożnej.

Ostatnią książkę testowały moje dzieci: „Messi, mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to rzecz autorstwa Yvette Żółtowskiej-Darskiej, inteligentnie krojąca biografię Argentyńczyka tak, by siedmiolatek mógł wyciągnąć z niej coś nie tylko na tematy czysto piłkarskie. Zanim zaczniemy oglądać – czytamy, i jest nam z tym bardzo dobrze.

Zacząłem od tego, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż ją oglądać. Jeśli też tak macie, zaglądajcie przez najbliższy miesiąc i na bloga, i na Sport.pl, kupujcie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Wszystkie informacje o kolejnych tekstach będę podawał na profilu Facebookowym „Futbol jest okrutny”.