Archiwa tagu: Arsenal

Tottenham wychodzi z cienia

Spacerującym po tej części Puszczy Niepołomickiej, która leży pomiędzy samymi Niepołomicami a Staniątkami, należy się wyjaśnienie: facet o cokolwiek nieprzytomnym spojrzeniu (skojarzenie z rozbieganym wzrokiem Cristiana Romero z pewnością nieprzypadkowe), na którego natrafiali w to niedzielne popołudnie kilkanaście minut po siedemnastej, próbował właśnie dojść do siebie po obejrzanych w telewizji derbach północnego Londynu. Derbach, które jego drużyna zremisowała ostatecznie 2:2 – i choć w samej końcówce mogła zdobyć zwycięskiego gola po tym, jak Richarlison doszedł do pozycji strzeleckiej w polu karnym gospodarzy, to przecież równie dobrze mogła przegrać z kretesem, zwłaszcza kiedy przy stanie 1:0 Jesus odebrał piłkę Maddisonowi i miał przed sobą tylko Vicario. Przez pierwsze pół godziny gry to Arsenal był bardziej zdecydowany, jego akcje – zwłaszcza skrzydłami – bardziej płynne, jego pressing na połowie gości bardziej zdecydowany, jego strzały groźniejsze.

We wszystkich wypowiedziach poprzedzających to spotkanie Ange Postecoglou podkreślał, że wynik będzie dlań drugorzędny: że dla niego ważniejsze jest sprawdzenie, na ile jego piłkarze będą w stanie grać swoją piłkę niezależnie od klasy rywala. Czy nie będą próbowali się schować w jego cieniu, unikając brania na siebie odpowiedzialności – także wtedy, gdy coś pójdzie nie tak. W jakim miejscu będą po tych paru zaledwie miesiącach wspólnej pracy, naznaczonej – nigdy dość przypominać – transferową sagą Kane’a czy rwanym okresem przygotowawczym podczas azjatyckiego tournee. Wymęczony jakimś cudem remis po grze defensywnej niczego nas nie nauczy – mówił Australijczyk, przystępując do swoich pierwszych derbów północnego Londynu.

No więc Tottenham nie grał defensywnie. Nawet jeśli były w tym meczu momenty, w których gospodarze dominowali, próbował robić swoje: rozgrywać piłkę od własnej bramki i wychodzić spod pressingu za pomocą szybkiej wymiany podań. Nie było łatwo, bo rywal był naprawdę klasowy – tak trudnego testu jeszcze w tym sezonie nie było i straty piłki przed własnym polem karnym liderów środka pola, Bissoumy i Maddisona, świadczyły o tym bardzo wyraźnie. Nie było tak trudnego testu także ze względu na kartki – Udogie swoją dostał już na początku meczu i nieprzypadkowo większość groźnych akcji Arsenalu szła później jego stroną. No i nie było tak trudnego testu ze względu na okoliczności, w których Tottenham tracił gole: najpierw samobójczy rykoszet Romero po zagraniu Saki, które nie zmierzało do bramki, a potem rzut karny po trafieniu w rękę Argentyńczyka, na temat którego dyskutowano po meczu, zastanawiając się i nad wcześniejszym faulem Gabriela na Maddisonie, i nad konsekwencją w reagowaniu sędziów na podobne incydenty.

W tym sensie ten test został zdany: piłkarze Postecoglou pokazali na Emirates osobowość i charakter. Kapitan Son zdobył dwa gole, wykorzystując okazje, które w poprzednich sezonach zdarzało mu się marnować, a wicekapitan Maddison miał dwie asysty – przede wszystkim jednak obaj bardzo ciężko pracowali dla drużyny. Bissouma wygrywał rywalizację w środku pola z zawodnikami o wiele bardziej doświadczonymi i utytułowanymi. Kulusevski biegał tak, jak to robi od początku sezonu, rozpoczynając akcje swojej drużyny, ale i wspierając Porro przed własnym polem karnym.

Właściwie o żadnym z piłkarzy gości nie sposób powiedzieć, że próbował ten mecz przetrwać albo grać na alibi – każdy prosił o piłkę, wchodził w pojedynki, a jeśli popełnił błąd – próbował go naprawić. Nie do końca panujący nad boiskowymi wydarzeniami sędzia Jones szafował kartkami, ale ci z graczy Tottenhamu, którzy dostali je w trakcie gry, umieli do końca zachować dyscyplinę i zimną krew. Zero paniki, tylko cierpliwe rozgrywanie na własnej połowie, nawet jeśli niejeden raz kończyło się to stratą i szansą gospodarzy… To właściwie niewiarygodne, że taki Sarr ma wciąż tylko 20 lat, a Udogie, Johnson czy (znakomity!) van de Ven – 22… To właściwie niewiarygodne, dla ilu graczy Tottenhamu były to pierwsze takie derby.

Oczywiście kibice Arsenalu mogą narzekać na skuteczność swoich ulubieńców i mogą mówić, że grę gospodarzy skomplikowały kontuzje: Martinelli i Trossard w ogóle nie wyszli na boisko, Rice opuścił je w przerwie. Ale i goście stracili Maddisona i Johnsona, a z ławki na ich miejsce nie mogli się pojawić doświadczeni Perisić i Lo Celso. Myślę, że napisanie w tym miejscu o sprawiedliwym remisie nie będzie tylko jeszcze jednym świadectwem, że autor niniejszego bloga kibicuje Tottenhamowi. Inna sprawa, że nawet gdyby Tottenham przegrał, byłbym zadowolony po tym, co zobaczyłem w ciągu stu minut, z których 55 minut upłynęło moim ulubieńcom z piłką przy nodze. To był, przypomnijmy, siódmy mecz Tottenhamu Postecoglou – Arsenal pod Artetą rozegrał już 186 spotkań.

„Błędy są naturalne – pytanie, jak na nie zareagujesz” – tak można by streścić przesłanie Australijczyka do swoich piłkarzy. Otóż oni reagują na tyle dojrzale, że niezależnie od tego, jak wykończyło mnie patrzenie na ten mecz i jak później musiałem odreagowywać stres przechadzką po deszczowym lesie, muszę zakończyć deklaracją, którą już zresztą wygłosiłem na Twitterze: to naprawdę idzie w dobrą stronę.

Antonio Conte i kwestia czasu

Od jakiegoś czasu się zastanawiam, kiedy to wszystko zaczęło się sypać. Od jakiegoś czasu, bo przecież nie od dzisiejszego wieczora, w którym Arsenal po raz pierwszy od dziewięciu lat – i to z dużą swobodą – wygrał mecz na stadionie Tottenhamu. Skąd te fatalne początki spotkań? Skąd pasywność? Skąd oczekiwanie tylko i wyłącznie na błąd rywala? Skąd bałagan w defensywie, w ubiegłym roku – umówmy się – jednej z najszczelniejszych w Premier League? Skąd zaniedbany pressing i coraz częstsze próby bronienia się w średnim, a nawet, brrr, niskim bloku? Skąd brak agresji, szczególnie widoczny dziś w pierwszej połowie, kiedy goście wygrywali praktycznie każdą drugą piłkę? Skąd kryzys formy Sona, ciągnący się przecież od lata 2022? Skąd błędy Llorisa, prowadzące do utraty bramek – już cztery w tych rozgrywkach, niesławny rekord ligi? Skąd te wszystkie kapitulacje w meczach z każdą tak naprawdę drużyną z czołówki angielskiej ekstraklasy? Skąd proste błędy, niecelne podania, krzycząca niechlujność (pamiętacie pewnie tę piłkę, którą Sessegnon wypuścił na aut w drugiej połowie, albo spacer sfrustrowanego Perisicia do linii końcowej, nieświadomego, że Son właśnie zagrał piłkę w jego kierunku…)? Skąd tracone sekundy, w których zamiast zagrać na pamięć poszczególni zawodnicy przyjmują futbolówkę, żeby dopiero rozejrzeć się i zastanowić, co z nią zrobić? Skąd wrażenie, że boją się wziąć odpowiedzialność – nawet ci, którzy w reprezentacjach swoich krajów są zwykle liderami?

Pewnie jak to się wszystko skończy, to znaczy kiedy Antonio Conte opuści klub za porozumieniem stron jeszcze przed wygaśnięciem jego umowy albo kiedy latem prezes zdecyduje o nieprzedłużeniu kontraktu Włocha, będziemy się dowiadywać więcej i więcej. Np. o kulisach rozmów, które odbyły się w trakcie mundialu i które ostatecznie nie doprowadziły do decyzji o popisaniu z trenerem nowej, wieloletniej umowy. Albo o tym, jakim ciosem dla niego i traumą dla całej drużyny była śmierć tak przez wszystkich kochanego Gian Piero Ventrone. Pewnie Conte nie będzie trzymał języka za zębami i wypuści niejedną szpilę pod adresem władz klubu, które nie dały mu odpowiednich narzędzi. Z pewnością będzie miał rację, jeżeli będzie zestawiał wydatki Tottenhamu z tymi, które poczyniły kluby sponsorowane przez amerykańskich miliarderów bądź arabskich szejków – trudno żeby nie był sfrustrowany, patrząc na tę dziwaczną wersję Football Managera, w którą gra obecnie właściciel Chelsea Todd Boehly. Z drugiej strony jednak nie trzeba odwoływać się do pracy, jaką wykonują trenerzy z drużyn o możliwościach jeszcze bardziej ograniczonych, a pod których ręką piłkarze ewidentnie się rozwijają – Thomas Frank, Roberto de Zerbi to przykłady najbardziej uderzające, choć można by mówić także o pracy Marco Silvy w Fulham. Wystarczy powiedzieć, że latem Antonio Conte dostał od klubu wsparcie większe nawet, niż spodziewali się fani Tottenhamu, a na liście zakupów nie było tylko młodych zdolnych, których miał rozwijać w kolejnych miesiącach, a może i latach (Djed Spence, którego zresztą konsekwentnie ignoruje, mimo fatalnej gry na prawym wahadle Emersona Royala i dalekiej od ideału postawy Matta Doherty’ego), ale także ci gotowi na grę już teraz: Perisić, Richarlison czy Bissouma. Co się stało, nawiasem mówiąc, z tym ostatnim? Gdzie się podziała jego zuchwała gra z czasów Brighton?

To może być skądinąd jedna ze wskazówek. Mówiąc o Bissoumie w pierwszych miesiącach sezonu, Conte narzekał na jego taktyczne niezdyscyplinowanie, ale w języku Włocha oznaczało to po prostu nadmierną boiskową fantazję, chęć do poszukiwania rozwiązań samemu, zamiast podążania za trenerskimi instrukcjami jeden do jednego. Niestety: schematy, jakie wypracował z piłkarzami Włoch działały w roku ubiegłym, w tym jednak zostały przez kolejnych rywali odczytane; jedyne, co działało z początku – bo teraz również nie funkcjonuje – to stałe fragmenty gry, szlifowane pod okiem Gianniego Vio. Słowo „kreatywność” jakoś nie chce się zrymować ze słowem „Tottenham”. Pomysły na atak pozycyjny? Wielopodaniową akcję? Prosimy szukać pod innym adresem.

No więc nie wiem tak naprawdę, kiedy to się zaczęło sypać. Od dłuższego czasu jednak mam poczucie, że przygoda Antonio Conte z Tottenhamem dobiega końca. Że prezes Levy nie tylko nie ma tylu pieniędzy, żeby Włoch mógł walczyć o mistrzostwo już teraz (skądinąd pamiętam, jak Conte mówił, że póki szanse wynoszą jeden procent, to walczy, ale w ostatnich tygodniach podkreśla stale, że sukces jest poza zasięgiem – czy nie podcina w ten sposób skrzydeł podopiecznych?), ale że nie ma przekonania, czy ma do czynienia z właściwym człowiekiem do powierzenia mu tych pieniędzy. Sami zresztą powiedzcie: czy szastalibyście forsą na piłkarzy zamawianych pod styl gry trenera, który nie przedłużył umowy i może za parę miesięcy odejść?

Prawdę powiedziawszy, ten brak przekonania Daniel Levy dzieli z coraz większą grupą kibiców Tottenhamu, zmęczonych reaktywnym stylem gry, trenerskim uporem w stawianiu na jednych i ignorowaniu innych zawodników, a w końcu także: niechęcią do poszukiwania planu B. Dlaczego z Arsenalem np., świadom przewagi jednego zawodnika gości w środku pola i fatalnej dyspozycji Sona, nie próbował ustawienia z trójką pomocników?

Zryw z początku drugiej połowy i kilka świetnych interwencji Ramsdale’a dało mu alibi. Ale tak naprawdę nie powinny one przesłaniać kwestii zupełnie podstawowej. Choć teza o tym, że trzeba dawać czas trenerowi, jest teoretycznie słuszna, to aby była słuszna w przypadku Tottenhamu, spełniony musi być jeden warunek: musi to być właściwy trener. Coś o tym mogliby powiedzieć fani Arsenalu, w którym Mikel Arteta po trudnym początku z miesiąca na miesiąc budował drużynę nawiązującą do najlepszych klubowych tradycji. W przypadku Conte z miesiąca na miesiąc widać, że jego pomysł na grę nie do końca odpowiada oczekiwaniom nie tylko zarządu i kibiców, ale i piłkarzy, w coraz mniejszym stopniu potrafiących wyrazić się na boisku. Jest, owszem, ten jeden, wybijający się nad poziomy i idący po klubowy rekord skuteczności Harry Kane, ale on uwierzył nawet w to, że do wielkości doprowadzi go José Mourinho – jego nie liczymy.

To, co teraz napiszę, nie jest kwestią mojej ślepej miłości do Mauricio Pochettino, ale myślę, że powrót Argentyńczyka do klubu jest zapisany w gwiazdach. Lepiej poinformowani ode mnie mówią, że Daniel Levy utrzymuje z nim stały kontakt, a on sam wielokrotnie deklarował swoją miłość do klubu i przekonanie, że ścieżki jego i Tottenhamu jeszcze się kiedyś przetną. Nie mówię, że to się uda. Nie twierdzę, że warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Nie twierdzę, że największym błędem prezesa Levy’ego nie było powstrzymanie się od inwestycji, kiedy zespół pod Pochettino był u szczytu możliwości (później musiał wydać je i tak – na spełnianie próśb Mourinho czy Conte). Innymi słowy: nie twierdzę, że to wszystko się dobrze skończy. Ale przygoda Tottenhamu z Antonio Conte również nie będzie miała happy endu.

Derby dla Tottenhamu. Ale czy sezon?

Co było do wygrania. Za te wszystkie stracone punkty, z Brightonem choćby, z którym gdyby udało się chociaż zremisować na własnym boisku, nie trzeba byłoby teraz modlić się o dobry wynik Newcastle przeciwko Arsenalowi w poniedziałek. Za okoliczności porażki na Emirates, pod Nuno Espirito Santo, gdzie nie tylko brak pomysłu na grę, ale po prostu brak zaangażowania w walkę, był zaiste szokujący. Za okoliczności porażki na Turf Moor także, po którym to meczu Antonio Conte eksplodował, mówiąc, że może nie nadaje się do tej pracy.

Wspominam to wszystko z prostego powodu. Fajnie wygrywać z Arsenalem czy z Manchesterem City. Miło urywać punkty Liverpoolowi. Ale na koniec sezonu przegrane z Brighton czy Burnley mogą zadecydować o braku awansu do Ligi Mistrzów. Przegrane, które nadeszły niespodziewanie, po występach udanych, kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Oto, dlaczego także Conte we wszystkich wczorajszych wypowiedziach tonował entuzjazm, przypominając, że teraz po prostu trzeba się porządnie przygotować do kolejnego spotkania – z Burnley właśnie. Zwłaszcza że czasu naprawdę nie ma zbyt wiele – do niedzielnego południa.

I zwłaszcza że Burnley nie będzie rywalem tak wygodnym jak Arsenal. Wiem, to zdanie może brzmieć dziwnie, bo różnica klas tych dwóch przeciwników jest bezdyskusyjna, ale znowuż: przed meczem z Kanonierami, podobnie jak przed meczem z Liverpoolem, nie bałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że goście przyjadą tu grać swoje, że będą zmotywowani i że będą myśleć o ofensywie (w ciągu pierwszych siedmiu minut Tottenham nie wymienił ani jednego podania na ich połowie). I że bardzo nam to podejście będzie pasowało. Że wystarczy zachowując uważność w defensywie na Arsenal nacisnąć – niekoniecznie zresztą biegając za jego piłkarzami po całym boisku – a po odbiorze piłki błyskawicznie wyprowadzić atak, uruchomić biegnących Sona, Kulusevskiego albo któregoś z wahadłowych. Zwłaszcza szybkość Sona okazała się kluczowa.

Nie wiedziałem oczywiście, że Arsenal sam pozbawi się szans na wygranie derbów. Z pomeczowej konferencji Antonio Conte pozostanie wiele smacznych cytatów o Artecie, który – streszczam wywód Włocha – wiecznie narzeka, a przecież nie powinien, bo jest naprawdę dobrym trenerem, ale najcelniejszy strzał został wyprowadzony mimochodem. „Jeśli dociskasz piłkarzy za bardzo, ryzykujesz, że odpowiedzą na opak” – mówił trener gospodarzy swoją prostą angielszczyzną. Nawiązanie do przemotywowanego Roba Holdinga, który na swoją czerwoną kartkę pracował od początku (i faul z dziesiątej, i faul z dwunastej minuty zasługiwały na żółte kartki, a uderzenie łokciem, za który obejrzał drugą żółtą, mógł być właściwie automatyczną czerwoną), wydawało się oczywiste. We wczesnej fazie spotkania, nawiasem mówiąc, żółtą kartkę obejrzał również Ben Davies: Conte błyskawicznie przekazał mu z ławki komunikat, że musi się od teraz bardzo pilnować, a w końcówce zdjął go z boiska.

Oczywiście rzut karny, po którym Tottenham objął prowadzenie, był z gatunku bardzo miękkich, mniej więcej jak jedenastka, którą Howard Webb podyktował przeciwko Polsce w meczu z Austrią na Euro 2008: przepisy zostały przekroczone, ale wielu arbitrów w takiej sytuacji przymyka oko. Czy gdybym kibicował Kanonierom, uważałbym tego karnego za rozbój w biały dzień? W moim temperamencie słabo się mieści szukanie przyczyn porażki w okolicznościach zewnętrznych, typu kalendarz czy złe sędziowanie – może więc raczej zwracałbym uwagę na fakt, że do świetnego dośrodkowania Kulusevskiego startowało w polu karnym trzech graczy ofensywnych Tottenhamu i tylko trzech obrońców gości, a Cedric nie wiedział, czy ma pilnować Sona, czy może Sessegnona, i zapewne dlatego postanowił się trochę rozepchnąć.

Pomeczową wypowiedź Contego można sprowadzić w gruncie rzeczy do braku doświadczenia – i jego vis a vis, i jego młodych podopiecznych. To było coś, czym wykazał się Kane, po pierwszej napaści Holdinga na Sona wkraczając między nich, żeby Koreańczyk nie mógł odpowiedzieć. To było coś, czym Tottenham zaimponował również przy stanie 1:0, rzucając się do ataku zanim jeszcze goście zdążą się przegrupować. Gol po rzucie rożnym – dośrodkowanie Sona, zgranie Bentancura, Kane przy dalekim słupku – był z gatunku wypracowanych: spójrzcie, jak od momentu, w którym Koreańczyk uderza piłkę, Anglik truchta w lewą stronę, omijając kłębiących się w centrum zawodników i cały czas pilnując, żeby nie spalić. A potem już grało się bardzo łatwo i właściwie szkoda, że w drugiej połowie nie udało się strzelić jeszcze czwartej i piątej bramki.

Co było do wygrania zatem. Po prostu. Mimo nieobecności poobijanego w meczu z Liverpoolem  Romero (Sanchez dał dobrą zmianę – to od jego podania zaczęła się akcja dająca trzecią bramkę…). Mimo że w środku pola brakowało zawodników o kunszcie Ødegaarda. Mimo że Lloris i tym razem wypuścił sobie piłkę po wyjściu do jednego z dośrodkowań (zaasekurował go, który to już raz w tym sezonie, Højbjerg). Mimo że wahadłowi w tej drużynie wciąż pozostawiają wiele do życzenia – choć nieodczuwający skutków kontuzji Sessegnon znów gra lepiej z meczu na mecz i chyba nie będzie chciał oddać miejsca w wyjściowej jedenastce. Mimo że wciąż nie wiadomo, jak ten sezon się skończy.

Napisałbym, że teraz cała nadzieja w Newcastle. I w buzujących w Artecie emocjach. Ale najpierw trzeba wygrać z Burnley. Oby doping był równie imponujący, jak wczoraj, kiedy na nowym stadionie padł rekord frekwencyjny, a trybuny wibrowały od pierwszej do ostatniej minuty. „Kibice strzelili jednego gola – podsumował Conte. – My strzeliliśmy dwa i jednego dla nich”.

Derbowe deja vu

Można by na przykładzie ostatniego tygodnia napisać analizę upadku klubu, który w ciągu kilku zaledwie sezonów z finalisty Ligi Mistrzów stał się drużyną środka tabeli. Można by raz jeszcze skrytykować decyzje zarządu, który w poszukiwaniu następcy Mauricio Pochettino dał się skusić wczorajszemu blaskowi Jose Mourinho zamiast poszukać jakiegoś progresywnego szkoleniowca w Niemczech. Można by raz jeszcze wskazywać na impet, jakiego nabrała Chelsea (pogromca Tottenhamu z ubiegłej niedzieli) po wiosennej zmianie trenera – fascynować się statystykami wygranych meczów i czystych kont, szczelnością defensywy, kreatywnością środka pola, szybkością i siłą ataku. Można by także zauważać średnią wieku Arsenalu (pogromcy Tottenhamu z dzisiaj) – mówić, że przyszłość jest przed tą drużyną, nawet jeśli, ekhem, wciąż jeszcze w środku pomocy wystawia Granita Xhakę. Depresyjny nastrój, jaki odczuwam, niezwiązany jest bynajmniej ze śmiercią najlepszego strzelca w dziejach Tottenhamu, Jimmy’ego Greavesa, pięknie żegnanego przez trybuny podczas obu meczów derbowych. Chodzi raczej o podobne poczucie, jak to, które towarzyszyło mi podczas ostatniego meczu Tottenhamu Mourinho w Lidze Mistrzów (wiele wody upłynie zarówno w Wiśle, jak w Tamizie, kiedy zobaczymy kolejny…), przeciwko RB Lipsk Nagelsmanna: że życie jest gdzie indziej, gdzie indziej są futbolowe trendy i przyszłość. Po stronie rywali.

Owszem: tydzień temu z Chelsea drużyna w tym mniej więcej zestawieniu zagrała dobre 45 minut, a rywale potrzebowali wejścia Kante i szybko strzelonej bramki z rzutu rożnego, by w drugiej połowie narzucić swoje warunki. Ale dzisiaj? W najważniejszym dla kibiców meczu derbowym? Zagrać od pierwszej minuty aż tak żenująco? Naciskać rywali aż tak nieporadnie? Zostawić mu aż tyle przestrzeni między liniami? Ruszać się aż tak ślamazarnie, aż tak długo zwlekać z podaniem?

Zapewne pomysłem na grę w tym meczu był wysoki pressing i próba narzucenia rywalowi swoich warunków – tak, jak to się odbyło w pierwszej połowie z Chelsea (no chyba, że chodziło o zagrywanie długich piłek od obrony do Kane’a i liczenie, że jakoś to będzie…). To właśnie z nieudanego wysokiego pressingu wziął się pierwszy gol dla gospodarzy. Ale późniejsze bramki, po kontratakach, sprawiały wrażenie oddawanych za darmo. NIkt z zawodników Tottenhamu w tej pierwszej połowie nie sprawiał wrażenia człowieka, który wiedziałby, co robi. Dele i Ndombele, którzy, jak się zdaje, mieli stanowić o kręgosłupie drużyny, przypominali pasażerów na gapę, daremnie starających się ukryć przed obliczem kontrolera: nie dość, że samemu nie próbowali dryblingów czy podań, to nie wracali za mijającymi ich przeciwnikami. Trzej najważniejsi gracze ubiegłego sezonu – Hojbjerg, Son i Kane – tracili piłki, podawali niecelnie, nie byli w stanie wygrać żadnego z indywidualnych pojedynków. Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że ostatecznie skończyło się 3:1, a w drugiej połowie Tottenham mógł mieć karnego i tylko kapitalna interwencja Ramsdale’a, zbijającego futbolówkę na poprzeczkę po strzale Moury, uratowała gospodarzy przed kolejnym golem. Tutaj w piłkę grała tylko jedna drużyna – a raczej tylko jedna drużyna zdawała się wiedzieć, co robi i jaki scenariusz realizuje. Mikel Arteta z pewnością oglądał mecze Tottenhamu ustawianego w systemie 4-3-3 i wymyślił sposoby na ominięcie rachitycznych dość pułapek, jakie ów system stwarza. Jakie mecze oglądał Nuno Espirito Santo – doprawdy nie wiem.

Jasne, zaledwie 16 dni temu portugalski trener odebrał nagrodę dla menedżera miesiąca. W ciągu tych 16 dni jego piłkarze stracili jednak 9 goli w Premier League, a ich statystyki nie tylko strzelonych bramek, ale i wykreowanych szans, o przebiegniętym dystansie nie mówiąc – należą do najgorszych albo zwyczajnie są najgorsze w ekstraklasie. Wygląda na to, że Espirito Santo jest w rozdarciu: instynkt nakazywałby mu pragmatyczne uszczelnianie defensywy i liczenie na kontry, tak jak to robił jego sławetny poprzednik i jak sam często ciułał punkty w Wolverhampton, ale tak zwany etos nowego klubu, oczekiwania pracodawcy, kibiców i dziennikarzy zmuszają go do myślenia o grze bardziej ofensywnej. Efekt? Drużyna nie ma struktury ani po jednej, ani po drugiej stronie boiska, a ci, którzy powinni być jej liderami – zawodzą.

Doprawdy, nie przemawia przeze mnie kibicowska frustracja z powodu przegranych derbów. Zdanie, że podczas każdego kolejnego ataku Arsenalu w pierwszej połowie pomocnicy Tottenhamu nie wiedzieli, co robić, staram się napisać w miarę obiektywnie – mam zresztą wrażenie, że będzie je można przeczytać w każdej pomeczowej relacji, a jedyną różnicą między formułującymi je sprawozdawcami będzie metaforyka, mająca unaocznić tym, którzy nie oglądali, rozmiar wyrwy ziejącej w tym miejscu boiska po stronie gości. Ileż piłkarze Arsenalu mieli przestrzeni podczas każdej kolejnej szarży? Jak niewielu podań potrzebowali, by przebić się pod bramkę Llorisa? Nawet w polu karnym Tottenhamu w zasadzie nie byli atakowani.

Napisanie dziś tekstu o zespole z White Hart Lane wydaje się najłatwiejszym zadaniem świata. O fatalnych statystykach już wspomniałem. Wystarczy dodać jeszcze parę zdań o przedsezonowej sadze transferowej Harry’ego Kane’a – i o tym, że kolejnym myślącym o odejściu był trzymany długo poza kadrą Ndombele. A potem rozpisać się nieco o farsie związanej z wielomiesięcznym poszukiwaniem trenera – i o tym, że nieszczęsny Nuno nie był ani pierwszym, ani nawet trzecim czy czwartym wyborem. W razie wolnego miejsc można sięgać jeszcze głębiej, np. do decyzji o zwolnieniu Mourinho na parę dni przed finałem Pucharu Ligi.

Co do mnie, wracam po raz kolejny w miejsce, w którym Daniel Levy dziękuje za pracę Mauricio Pochettino, a wcześniej nie wspiera go na rynku transferowym, kiedy jeszcze drużyna zdawała się jeszcze funkcjonować. Napisałem kiedyś, że prezes uczy się na błędach, ale za ten akurat płaci bardzo wysoką cenę, a co gorsza – płacą ją wszyscy kibice tej drużyny. Myśmy już przecież byli w tym miejscu, znamy smak takich porażek z tym rywalem – ale przez tych parę lat z Maurycym zdążyliśmy się odzwyczaić.

PS Nie naśmiewałem się z Mikela Artety, kiedy Arsenalowi nie szło.

Derby, czyli kto się schował

Czasami futbol jest zwyczajnie sprawiedliwy. Prawdą jest, że bramka tego szaleńca Lameli była arcydzielna, prawdą jest, że w końcówce Arsenal uginał się przy niemal każdym ataku grającego przecież już wtedy w dziesiątkę Tottenhamu – ale to tym mocniej pokazywało, że przy innej wyjściowej strategii na ten mecz gospodarze mogli być do ogrania. I nie, nie ma tu sensu zasłanianie się kontuzją ewidentnie zbyt rzadko rotowanego w tym sezonie Sona albo dyskutowanie nad tym, czy powinien być karny dla Arsenalu, czy nie. Od pierwszej minuty to Kanonierzy grali w piłkę, byli szybsi, stwarzali sobie kolejne sytuacje i mieli powody czuć się coraz pewniej i pewniej. W środku pola Ndombele zanotował jeden z najsłabszych występów w tym sezonie, a i Hojbjerg nie nadążał za biegającymi wokół przeciwnikami, na prawej stronie pozbawiony wsparcia Bale’a Doherty gubił się pod naciskiem Tierneya i najlepszego na boisku Smitha-Rowe’a, nie było pressingu, nie było wygrywania drugich piłek, nie było prób przyspieszenia gry po stracie rywali, nie było współpracy zawodników teoretycznie ofensywnych z Kane’em, zaprawdę: nic a nic nie wskazywało na to, że ambicją tej drużyny jest walka o powrót do Ligi Mistrzów.

Albo inaczej: ambicją trenera tej drużyny była walka o powrót do Ligi Mistrzów na jego własnych warunkach. Czyli piłkarzami głęboko cofniętymi na własną połowę, niezawracającymi sobie głowy czymś takim jak posiadanie piłki i czyhającymi na okazję do kontry – okazję, która wszakże jakoś nie następowała. O tym, jaki potencjał marnuje José Mourinho, przekonaliśmy się dopiero w ciągu ostatniego kwadransa, kiedy niemający już nic do stracenia zawodnicy Tottenhamu rzucili się do odrabiania strat w dziesiątkę – i oddali cztery ze swoich sześciu strzałów w tym meczu, z których zarówno trafienie Kane’a w słupek po rzucie wolnym, jak i dobitka Sancheza mogły doprowadzić do wyrównania. Po czwartkowym meczu w Lidze Europy Portugalczyk mówił wprawdzie dziennikarzom na pytanie o strategię, jaką zamierza obrać w derbach, że nie zamierza oglądać się za siebie, w domyśle: na zespół, który traci do jego podopiecznych siedem punktów w tabeli, ale potem przygotował swoich piłkarzy tak, jakby reprezentowali beniaminka mającego wyjść na boisko mistrza kraju. Przecież to był Arsenal, do cholery, Arsenal w trakcie nieudanego sezonu, mający w dodatku świeże kłopoty dyscyplinarne z odesłanym na ławkę za złamanie reguł covidowych Aubameyangiem…

Tak, wiem, słuchałem pomeczowych wypowiedzi Portugalczyka, i nic a nic mnie one nie zdziwiły. Kiedy mówił, że ważni dla tej drużyny piłkarze się „chowali” (Bale’a miał na myśli? A może Ndombele? Obu?), przypominała mi się postawa, którą jakże często obierał w poprzednich klubach, jeśli już nie winił sędziów, trenerów rywali czy terminarza rozgrywek: winił swoich piłkarzy. Nigdy siebie. Piłkarze Tottenhamu „chowający się” przed derbami północnego Londynu? Kiedy ostatni raz słyszeliście o takim zjawisku?

Tak, wiem, jestem nieobiektywny. Od chwili zatrudnienia José Mourinho nie kryłem sceptycyzmu związanego z tą decyzją Daniela Levy’ego, powodowany nie tylko sentymentem do poprzednika, ale i poczuciem, że ta metoda wygrywania meczów, jaką wyznaje Portugalczyk – metoda nazywana, najkrócej mówiąc, futbolem reaktywnym – już dobrych parę lat temu przestała być sposobem na sukces. Nie z tymi piłkarzami, nie w tym klubie takie numery – w klubie, w którym tak, jak w ciągu ostatniego kwadransa z Arsenalem, powinno się przecież grać od pierwszej minuty każdego meczu.

Fortuna sprzyja odważnym. Jeśli dzisiaj sprzyjała gospodarzom w ostatnim kwadransie – była to premia za ich odwagę od pierwszej minuty meczu.

Czyszczenie umysłów

Jak na skalę negatywnych emocji po ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle, jeśli zważyć na wygłoszoną wówczas przez Mauricio Pochettino opinię, że w ciągu ponad pięciu lat pracy w Tottenhamie nie miał jeszcze do czynienia z tak nieustabilizowaną sytuacją w drużynie (okienko transferowe zamyka się dopiero jutro…), jeśli przywołać plotki krążące w ciągu tygodnia, że Argentyńczyk po derbach pożegna się z klubem, jeśli wspomnieć o problemach z obsadą prawej obrony, o konflikcie trenera z odsuniętym od wyjściowej jedenastki na pierwsze trzy kolejki Vertonghenem czy o trwających do ostatnich godzin spekulacjach na temat przyszłości Eriksena – był to wynik więcej niż satysfakcjonujący. Tottenham nie przegrał, ale inaczej niż w spotkaniu z Manchesterem City: Tottenham walczył jak równy z równym. Ba: Tottenham momentami był wyraźnie lepszy. Okazji do zdobycia bramek było więcej, żeby wspomnieć choćby interwencje Leno po strzałach Sona i Eriksena, słupek Kane’a czy arcypudło i gapiostwo Moussy Sissoko w co najmniej dwóch świetnych kontratakach (ech, gdyby zdrowy był Ndombele…). Że Arsenal też miał swoje okazje, Lloris bronił kilka razy heroicznie, a raz Tottenham uratował minimalny spalony? Tego, rzecz jasna, nie kwestionuję, ale i tak przyjmuję ten remis z ogromnym zadowoleniem. Kryzys, ogłaszany w ostatnich dniach tak głośno, wypada jednak odwołać.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu. Zdążyłem już zapomnieć, że do ostatnich sekund pierwszej połowy moja drużyna prowadziła dwiema bramkami, a zanim Sissoko sfaulował rywala i Lacazette strzelił gola kontaktowego, Rose nie pierwszy raz w tym meczu stracił piłkę tuż przed własnym polem karnym, słowem: przy zachowaniu elementarnej koncentracji można było dowieźć dwubramkowe prowadzenie do przerwy. Ale cóż miałby powiedzieć kibic Arsenalu o tym, że najpierw Sokratis i David Luiz pogubili się w kryciu, a potem Leno wypuścił z rąk niezbyt mocny strzał Lameli, co umożliwiło Eriksenowi strzelenie pierwszego gola dla Tottenhamu, albo o tym, jak Xhaka wchodził w nogi Sona przed karnym i drugim golem? W miarę bezstronny Kanonier, po tym, jak zachwyciłby się sposobem, w jaki Guendozi kontrolował grę w tym meczu, jak ucieszyłby się golem Lacazette’a, dobrą zmianą i strzałem Ceballosa, musiałby przyznać, że Szwajcar przypominał w jego drużynie tykającą bombę zupełnie jak Sanchez w mojej – i że żółta kartka, jaką otrzymał w końcówce kapitan Arsenalu, powinna być tak naprawdę druga.

Oczywiście w takich meczach Tottenhamowi gra się zdecydowanie łatwiej niż np. z Aston Villą czy Newcastle, kiedy rywal stosuje niski blok, zagęszcza pole gry przed własnym polem karnym i zmusza do cierpliwego wymieniania piłki po obwodzie. Na Emirates miejsca na szybki atak było sporo, a najlepiej potrafił je wyszukać Son. Podania Eriksena służyły przyspieszeniu gry. Kane dobrze się zastawiał i zmuszał stoperów Arsenalu do naprawdę ciężkiej pracy. Najlepszy jednak w drużynie – tak jak u gospodarzy Guendozi – był jednak Harry Winks, i nie mam na myśli tylko jego walki o piłkę na połowie rywala, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola. Wzorowy w pressingu, nietracący piłek, mógłby się stać moim ulubieńcem, gdybym nie miał wciąż w pamięci tych wszystkich kompletnie jałowych zagrań Anglika sprzed tygodnia, z których żadne nie mogło sprawić problemu zawodnikom Newcastle.

Problemem numer jeden była jednak w Tottenhamie obsada boków obrony. Rose popełnia błędy od początku sezonu, a podczas okresu przygotowawczego Pochettino nie zabrał go na tournee do Azji, żeby dać mu szansę znalezienia sobie nowego klubu. O Sanchezie zdążyłem już wspomnieć: nie jest to jego pozycja i ewidentnie nie czuł się na niej komfortowo, zarówno podczas nielicznych prób przedarcia się do przodu, jak w defensywie. Trippier sprzedany. Aurier bez okresu przygotowawczego i po złamaniu ręki, również może odejść, a nigdy tak naprawdę nie zapuścił korzeni w północnym Londynie. Foyth, Walker-Peters i Dier kontuzjowani, może więc nie powinienem wymagać cudów, a może po prostu bardzo bym nie chciał, żeby kiedy tamci wyzdrowieją, Kolumbijczyk wrócił na środek obrony, bo i na stoperze w meczu z Newcastle zdążył zawalić bramkę – Vertonghen, choć raz dziś ograny przez Lacazette’a, i tak wydaje się pewniejszy.

Zważywszy więc na to wszystko, naprawdę nie powinienem narzekać. A przynajmniej nie bardziej niż moi przyjaciele Kanonierzy. W połowie pełną szklanką wznoszę toast za to, że gol do szatni nie podłamał drużyny, a wyrównanie na dwadzieścia minut przed końcem ostatecznie jej nie dobiło, a przy okazji jeszcze za udane losowanie Ligi Mistrzów i za to, że w najbliższych godzinach, dniach i tygodniach czas będzie pracował na korzyść Tottenhamu. Na pomeczowej konferencji Pochettino mówił o oczyszczeniu umysłów, jakie może w końcu nastąpić, kiedy zamknie się okienko w Europie – jak to zwykle w przypadku mojej drużyny bywa, sezon zacznie się we wrześniu, zobaczycie.

PS A jak już przestaniecie oglądać te swoje mecze, albo o nich czytać, zapoznajcie się, proszę z tą rozmową o życiu. Tako rzecze Lech Janerka w „Tygodniku Powszechnym”.

Tottenham jako La Máquina

A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu. Czytaj dalej

Z kim przegrał Arsenal

Właściwie ten wpis powinien być jedną wielką tyradą przeciwko kulturze przesady, wszechobecnej w naszym życiu publicznym, w parlamencie, na portalach, w telewizji czy w mediach społecznościowych. Powinienem ją oskarżyć o odebranie nam języka, którym zwykliśmy opisywać rzeczywistość. Jeżeli bowiem absolutnie wszystko, o czym codziennie czytamy bądź słyszymy, jest albo szczytem żenady, albo historycznym wyczynem, jeżeli wszystko wymaga użycia wielkich liter albo wykrzykników, to jakie środki stylistyczne pozostają nam jeszcze do opowiedzenia o meczu takim jak wczorajszy pojedynek Arsenalu z Manchesterem United? Czy są w ogóle jeszcze dostępne nam przymiotniki do opisania postawy obrońców gospodarzy przy pierwszych dwóch golach dla gości? A zrywu dążących do odrobienia strat Kanonierów? Wyczynów Davida de Gei, o którym wypadałoby powiedzieć, że widziało się taki bramkarski trans zaledwie kilka razy w życiu, gdyby nie odzywający się natychmiast głos wewnętrznego cenzora, który na podobne zdania natrafia co weekend?

Koncertu de Gei szkoda szczególnie. Policzył ktoś, że w trakcie całego meczu Arsenal oddał 33 strzały, co w starciu z drużyną z czołówki jest statystyką (hmmm, jakiego by tu przymiotnika użyć…) niecodzienną, zwłaszcza że rywal w tym czasie strzelał zaledwie cztery razy. Policzył ktoś, że hiszpański bramkarz zatrzymał podopiecznych Arsene’a Wengera aż czternastokrotnie, wyrównując w ten sposób ligowy rekord. Jeszcze jeden paradoks autsajderskiego fachu, o którym pisałem paręnaście dni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” przy okazji łez Gianluigiego Buffona: popis bramkarza Manchesteru United nie zdarzył się w finale mistrzostw świata czy w finale Ligi Mistrzów, nie zdarzył się nawet w meczu rozstrzygającym o mistrzostwie kraju. De Gea nie obronił karnego, nie tańczył na linii, jak – powiedzmy – Jerzy Dudek, który w Stambule przed dogrywką nie zachowywał się bynajmniej fantastycznie (pamiętacie, jak po jednej z akcji wrzeszczał na niego Jamie Carragher?), ot, była to zwyczajna kolejka ligowa w sobotni wieczór, spotkanie wicelidera tabeli z zespołem zajmującym w niej do wczoraj miejsce czwarte. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niedługo zostanie zapomniany.

A przecież to prawda: na opisywanie wczorajszych wyczynów hiszpańskiego bramkarza brakuje przymiotników. Jak, do cholery, zdążył opaść na ziemię, by prawą ręką zatrzymać uderzenie Lacazette’a z pięćdziesiątej szóstej minuty, kiedy nawet ruch nogą w kierunku piłki – choć noga była bliżej – wydawał się niemożliwy do zrobienia? Jak zdążył się z niej poderwać, by zatrzymać jeszcze dobitkę Sancheza? Obrony strzałów z dystansu z pierwszej połowy możemy pominąć milczeniem, choć do tej pory mam w uszach głuche uderzenie piłki, odbijającej się od jego rękawicy, jakby to była cegła, a nie ludzka dłoń w jakiejś osłonie z tworzywa sztucznego, ale jak skomentować refleks, z jakim wypychał niemal zza linii piłkę przypadkowo odbitą od Lukaku? Jak oddać chwilę, w której zasłaniał sobą bramkę przed znajdującym się o metr od niej Lacazettem, jak zbijał piłkę na poprzeczkę, a potem jak podnosił się i upadał na zmianę w następnych sekundach, bo Arsenal ani myślał przerwać swojego szturmu? Jak wyciągał nogę naprzeciwko piłki kopniętej przez Sancheza, jak zatrzymywał strzał Iwobiego? Czytaj dalej

Arsenal-Tottenham, zamiana ról

„Ten mecz ewidentnie się nam nie ułożył”, mógłby powiedzieć Mauricio Pochettino, gdyby był trenerem polskiej ekstraklasy. I szczerze mówiąc wolałbym wysłuchać kilku komunałów w tym stylu, niż przyglądać się zasłonie dymnej, jaką próbował wznosić wokół stylu derbowej porażki, mówiąc niemal wyłącznie o decyzjach sędziego Mike’a Deana. Że faulu Sancheza nie było, że bramka padła ze spalonego, przekonywał Argentyńczyk dziennikarzy, dodając jeszcze coś o tym, że tak naprawdę w statystykach strzałów czy posiadania piłki mecz był wyrównany. Zasłona dymna, powiadam wam, albo mydlenie oczu, bo ani mecz nie był wyrównany, ani decyzje sędziego nie były główną przyczyną porażki. Już prędzej bym się zastanawiał, czy nie próbować tłumaczyć przegranej faktem, że Harry Kane i Dele Alli dopiero we czwartek wznowili treningi po kontuzjach, a w meczu z Arsenalem zwłaszcza ten drugi był cieniem siebie. Tylko że przyznając, iż obaj nie nadawali się do gry, Pochettino przyznawałby się równocześnie do kolejnego błędu: ryzykowania zdrowiem zawodników. Czytaj dalej

Chelsea-Arsenal, czyli mistrzostwo jest gdzie indziej

Momenty były. Akcja Iwobi-Bellerin, efektowna wymiana z pierwszej piłki, zakończona niecelnym strzełem Welbecka. Akcja Ramsey-Bellerin i uderzenie Lacazette’a, obronione przez Courtois. Uderzenia Ramseya w słupek i nieudana dobitka Lacazette’a. Doskonałe podanie Fabregasa do Pedro i dobra interwencja Czecha. Jeszcze lepsza interwencja Czecha już w drugiej połowie, po solowej akcji wprowadzonego kilka minut wcześniej Hazarda. Parę podań Fabregasa, przecinających linie obronne Arsenalu. KIlka pojedynków Moraty z – naprawdę dobrym dziś – Mustafim. Jak zwykle pracowity w środku pola Kante.

Że hit rozczarował? No, zależy kogo. Po pierwsze, wiadomo: gole są przeceniane. Po drugie, gdybym był kibicem Arsenalu, zachwycałbym się tym, jak ciężko potrafią pracować dla drużyny Iwobi, Welbeck i Lacazette, i jak skoncentrowani mogą być (szkoda, że tak rzadko…) podczas walki o środek pola Ramsey i Xhaka. Zważcie: ten remis nie został przez Chelsea podarowany, został przez Arsenal wywalczony, i to wywalczony bez kontuzjowanego Ozila i z pozostawionym na ponad godzinę na ławce Sanchezem. Może nawet można zaryzykować zdanie, że nieobecność Niemca tak naprawdę przysłużyła się Kanonierom, że etos pracy defensywnej u Ozila od bardzo dawna pozostaje w zaniku. Taki Arsenal – wciąż potrafiący zagrać efektowną akcję z pierwszej piłki (patrz szarże Bellerina), solidny w defensywie i agresywny w walce o piłkę, o czym przekonywali się mocno poturbowani Pedro czy Moses, mógłby daleko zajść, gdyby… no, gdyby nie był Arsenalem właśnie. Czytaj dalej