Archiwa tagu: Argentyna

Niebo i piekło Diego Maradony

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił o sobie, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły dziś w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

Nie był najlepszym piłkarzem wszechczasów, ale był piłkarzem najbardziej kochanym i – co z miłością często idzie w parze – najbardziej nienawidzonym. Było w jego karierze mistrzostwo świata, które dał Argentynie w 1986 niemal jednoosobowo, był Puchar UEFA i dwa mistrzostwa kraju z Napoli – znów osiągnięte niemal jednoosobowo, bo przed i po jego pobycie w Neapolu klub z tego miasta ligi włoskiej nigdy nie wygrywał. Były wielkie mecze, wspaniałe bramki, jak ta po solowej akcji w meczu z Anglikami na mundialu w 1986 roku, kiedy w drodze przez boisko wyminął sześciu rywali, ale też gole, których nigdy nie chcielibyśmy zobaczyć, jak ten strzelony ręką w tym samym spotkaniu. Były spektakularne transfery i wielkie pieniądze, także – niestety – uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się Diego Maradona ulubieńcem Camorry. Była afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku, było uzależnienie od narkotyków, ale były też heroiczne wysiłki, by stale i wciąż wracać na boisko, a tam dawać udręczonym wojną domową i gospodarczym krachem rodakom, podobnie zresztą jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości.

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisywał w historii tamtejszego futbolu Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej grzecznego chłopca w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona (a piłkarzy jego pokroju było w Argentynie dużo więcej): chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie, niż na zdolności do niestrudzonego biegania po wielkim polu trawy. I którego cały otaczający go świat, inwestujący w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych trenerów), zwalniał od odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem i niemal zachęcał, by nigdy nie dorosnął. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie także inny epizod, opisany przez Jimmy’ego Burnsa w biografii piłkarza, zatytułowanej, a jakże, „Ręka Boga”. Urodzony w slumsach południowych przedmieść Buenos Aires, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po wielu latach, zmagając się z depresją i niewiarą w siebie, uznał to wydarzenie za symboliczne: „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń wówczas pędzący mu na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić, uparcie dźwigając się z kolejnych upadków.

Ze swojego pochodzenia był zresztą zawsze dumny; sam mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, wyrobników z najniższych warstw argentyńskiego społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: żeby zarobić trochę pieniędzy zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał zamożniejszym od niego drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej faktycznie futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły potrafił podbijać pomarańczę, kulę ze zmiętej gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn.

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym”. W dniu jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany: nie miał jeszcze dwudziestu lat, a rozegrał już ponad dwieście spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak silnie uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza na boisku, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm. W argentyńskiej prasie z początku lat 80. nie brakowało wypowiedzi Maradony, w których wręcz błagał o przerwę, która dałaby mu zdolność do cieszenia się piłką, a w jednej z nich wydaje mi się zawierać sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

„Ludzie muszą zrozumieć – mówił na łamach nieistniejącego już czasopisma „El Grafico” – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że przekleństwem Maradony było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki (jednym z paradoksów towarzyszących uwielbieniu, jakim był obdarzany, było zresztą i to, że można pytać, czy swego talentu nie roztrwonił: naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów i gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony). Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny, która właśnie ogłosiła żałobę narodową i która pewnie pożegnać go jeszcze uroczyściej niż Evitę Peron. W ostatnich dniach nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

Najlepszy piłkarz świata

W wieku 74 lat w argentyńskim szpitalu zmarł najlepszy piłkarz świata. Zmarł, bo został napadnięty: jakiś młody bandzior próbował odebrać mu rower, podczas szarpaniny długowłosy starszy pan przewrócił się, uderzył głową o ziemię, następnie zapadł w śpiączkę. Nigdy o nim nie słyszeliście, wiem. Ja też o nim nie słyszałem, dopóki nie wziąłem się za tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona. Dla uczczenia pamięci El Trinche Carlovicha podrzucam więc fragment przekładu historii argentyńskiego futbolu. O tym, co było dalej, napisał dziś Paweł Wilkowicz na portalu Sport.pl.

Kiedy [w 1993 roku] Maradona przybył do Rosario, był witany jako najlepszy piłkarz świata. „Najlepszy – miał ponoć odpowiedzieć – już tu grał: Carlovich”. Był to rzadki u niego dyplomatyczny gest, a zarazem gra pod publiczkę, ale warto zauważyć, że nazwisko Carlovicha zawsze pojawia się w tle dyskusji o najlepszych piłkarzach w dziejach Argentyny. Oczywiście jest Messi, jest Maradona, są Di Stéfano, Pedernera, Moreno, Sastre, Seoane, ale jest także Tomás Felipe Carlovich, zwany „El Trinche” (Widelec), bardziej mit niż żywy człowiek, a zarazem zawodnik, którego jedyną wadą było to, że mało kto widział go w akcji. Wiadomo, że pomógł Central Córdoba – jeszcze jednemu klubowi z Rosario, grającemu przez lata w trzeciej lidze – w dwóch kolejnych awansach, w 1973 i 1982 roku, ale nie zachował się ani jeden zapis wideo meczu z jego udziałem. Wiadomo, że w pierwszej lidze rozegrał zaledwie dwa spotkania. Z fotografii spogląda wysoki i szczupły mężczyzna, który – jeśli nie brać wzrostu pod uwagę – był klasycznym graczem z potreros, kudłatym i niechętnym wobec wszelkich autorytetów. José Pékerman twierdził, że był to najlepszy środkowy pomocnik, jakiego w życiu oglądał.

Urodził się w 1948 roku jako jeden z siedmiu synów imigranta z Jugosławii. Jako dzieciak grał na ulicach, a po latach żałował, że kolejne pokolenia były pozbawione możliwości takiej edukacji, zwodzone fałszywą doskonałością sztucznej trawy. „Kiedyś – mówił – mieliśmy mnóstwo boisk, a teraz nie ma ich prawie wcale. Wiecie, dlaczego tak lubiłem grać na ulicach? Bo człowiek, który wychodzi na murawę i widzi przed sobą sześćdziesiąt czy sto tysięcy widzów nie może cieszyć się grą. Po prostu nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania, ich obelgi…”.

Nie był zbyt szybki, ale prezentował się na tyle elegancko, że jako piętnastolatek trafił do Rosario Central. Jako dwudziestolatek dwukrotnie wystąpił w barwach tego klubu w ekstraklasie. Pewnego razu znalazł się też w kadrze na wyjazdowy mecz w Buenos Aires i na miejscu, z którego wyruszał klubowy autobus, znalazł się sporo przed czasem. Usiadł z tyłu, zaczekał dziesięć czy piętnaście minut, aż zjawią się koledzy, w końcu jednak, znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi z amatorskiego Rio Negro – klubu z dzielnicy, w której mieszkał. Do Rosario Central nigdy już nie wrócił. „Jako piłkarz był fenomenalny – opowiadał Carlos Griguol – ale nie lubił się poświęcać, więc kiedy prowadziłem Central specjalnie mu się nie powodziło. Miał wyjątkowe umiejętności techniczne, ale zawsze wolał polować albo łowić ryby”.

W końcu Carlovich trafił do Central Córdoba, w którym rozegrał w sumie, podczas czterech pobytów w klubie, dwieście trzydzieści sześć spotkań. Jeśli gdziekolwiek czuł się jak w domu, to właśnie tam. „Wiele się o mnie mówiło – opowiadał – ale prawda jest taka, że nigdy nie lubiłem oddalać się zbytnio od mojej barrio, od domu moich rodziców, knajpy, do której chodziłem, od moich przyjaciół i od >>el Vasco<< Artoli, który kiedy byłem dzieckiem, pokazał mi, jak się kopie piłkę”. Był tak bardzo nieśmiały, że wolał przebierać się sam w pomieszczeniu gospodarczym niż z resztą drużyny, ale – czy chciał tego, czy nie – i tak stał się sławny. Jego legenda rosła, zwłaszcza gdy zaczął odpowiadać na prośby publiczności i prezentować swój popisowy numer, polegający na założeniu rywalowi siatki najpierw do przodu, a później do tyłu. Ta podwójna siatka stała się jego znakiem rozpoznawczym. „Dyrektorzy klubu płacili mi specjalną premię za numer z siatką, i podwójną premię za numer z podwójną siatką” – mówił. W meczu z Independiente Rivadia z Mendozy z kolei sprowokował sędziego do pokazania mu czerwonej kartki: był to jedyny sposób, by złapać autobus powrotny do Rosario i zdążyć na Dzień Matki.

Mecz, dzięki któremu stał się legendą, odbył się w kwietniu 1974 roku. W ramach przygotowań do mistrzostw świata, argentyńska drużyna narodowa, prowadzona wówczas przez Vladislao Capa, zmierzyła się z reprezentacją Rosario, a dochód z meczu przeznaczono na Klub Dziennikarzy Sportowych. W drużynie z Rosario było pięciu piłkarzy Newell’s, pięciu Central oraz Carlovich. Do chwili, gdy na dwie godziny przed meczem znaleźli się na stadionie, nigdy razem nie trenowali i nigdy nie rozmawiali o tym, jak mają grać, ale mecz zaczął się od tego, że Carlovich założył siatkę Pancho Sá, zrobił zwód i założył mu ją po raz kolejny. Stadion eksplodował i mecz, który zapowiadał się jako towarzyski, zaczął być traktowany poważnie. Komentator radia LT8 Héctor Vidana mówił o „tańcu Rosarinos”: do przerwy reprezentacja Argentyny przegrywała 3:0, a Cap prosił o zdjęcie Carlovicha z boiska. Przyszły idol został, ale druga połowa potoczyła się już bardziej konwencjonalnie, choć mecz skończył się zwycięstwem Rosario 3:1.

Carlovich kończył grać w piłkę dwukrotnie: w 1983 i w 1986 roku, ale nawet później zdarzało mu się brać udział w jakichś meczach organizowanych na terenie barrio i popisywać się tam swoimi oszałamiającymi podaniami. Przez jakiś czas pracował jako murarz, ale zaczął chorować na osteoporozę, która zaatakowała przede wszystkim jego biodra. Żeby sfinansować leczenie, zorganizowano specjalny wieczór ku jego czci, a w jego trakcie odbyły się dwa mecze pokazowe: tłum kolejny raz śpiewał pieśni na jego cześć, a jeden z dziennikarzy zapytał, czy gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie – odpowiedział łamiącym się głosem. – Nie, proszę pana, proszę mnie o to nie pytać”. Przygryzł dolną wargę. „O nie, tylko nie to” – powiedział, a potem zaczął płakać. Taki był los zawodnika, wyznającego etos z potreros: wolność ma swoją cenę.

„Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona opublikowało wydawnictwo SQN.



Więcej się można nauczyć podróżując, czyli historia pewnego tłumaczenia

O tym, że przełożyłem „Aniołów o brudnych twarzach”, już wiecie. To teraz trochę o tym, dlaczego świat tej książki tak mnie wciągnął.

„Ma dramatycznie starą twarz. Zrozumiałe, że pyta z nutą smutku:
– Co wiesz o Buenos Aires?
Nie pesymistyczny, ale i nie optymistyczny głos Carvalha odpowiada:
– Tango, zaginieni, Maradona”
Manuel Vasquez Montalban, „Kwintet z Buenos Aires”.

 

Patrzę na leżącą przede mną książkę, liczącą dobrze ponad sześćset dość gęsto złożonych stron, i przed oczy przychodzi mi kalejdoskop pejzaży. Zimowa, to znaczy słoneczna Kalabria, gdzie zaczynałem; czwartkowe targowisko przed oknami pokoju, w którym zamykałem się na kilka godzin dziennie, by tłumaczyć, pokrzykiwanie dzieciaków (z moimi własnymi włącznie), uganiających się za piłką po pobliskim boisku salezjańskiej parafii, wyprawy na Corso do salonu telefonii komórkowej, by dokupić jeszcze trochę gigabajtów, zużywanych z niemiłosierną szybkością do sprawdzania kolejnych, mnożonych przez Jonathana Wilsona szczegółów (jeśli uważnie przeczytacie przypisy tłumacza, będziecie mieli, mam nadzieję, dodatkową uciechę). Redakcja „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, gdzie profesor Marian Stala przyniósł mi w pewnym momencie Borgesa w przekładzie Stachury, żebym mógł podać zaczerpnięte z poematu o „Mitycznym założeniu Buenos Aires” motto do książki w przekładzie, który zaczął już funkcjonować w polszczyźnie. Nasz niepołomicki dom z widokiem na puszczę, a za oknami wszystkie pory roku. Pejzaż zza szyb pociągu ze Staniątek, w którego wagonie kilka razy w tygodniu przez trzydzieści kilka minut uparcie posuwałem się w tłumaczeniu. Małe mieszkanie w toskańskim Castelmuzio, gdzie sczytywałem całość po raz ostatni, przynaglany do pośpiechu biciem dzwonów z wieży pobliskiego kościoła. W Kalabrii na pewno uporałem się z kilkoma pierwszymi rozdziałami tej angielsko-argentyńskiej jeszcze wtedy historii. Siedząc na podłodze pociągu, gdzieś między Podłężem a Węgrzcami, kończyłem jeden z rozdziałów o Maradonie. Zdjęć hotelu w Santa Fe, gdzie Marcelo Bielsa przeżywał chwile zwątpienia we własną metodę, szukałem bodaj podczas krótkiego wypadu do Szczawnicy. Kawał życia, mówię wam, bo w tym czasie mój najmłodszy syn nie tylko nauczył się przewracać z boku na bok, ale także siadać, wstawać, chodzić samodzielnie, a nawet wymawiać pierwsze nazwiska piłkarzy, wśród których – nie ukrywajmy i tego – tym pojawiającym się najczęściej było „Mesi”.

Najważniejsze pejzaże pochodzą jednak spod pióra samego autora „Aniołów o brudnych twarzach”. Pejzaże miejsc dawnej świetności, wspominanej nostalgicznie w licznych knajpach argentyńskiej stolicy. Jak to pisał Manuel Vasquez Montalban w „Kwintecie z Buenos Aires”, powieści, do której wróciłem i której jakość byłem w stanie docenić w pełni właśnie po przetłumaczeniu książki Wilsona, zapewne nie tylko dlatego, że śledztwa jej bohatera, prywatnego detektywa, żarłoka i palacza książek Pepe Carvalho, skojarzyły mi się z dochodzeniami, jakich nieraz musi się podejmować autor przekładu? „Ktoś niedbale zapalił blade latarnie w dzielnicy Boca, przez co oświetlają tylko pstrokaty wystrój restauracji, która mogłaby wyglądać kolorowo, gdyby nie otaczała jej wieczna wilgoć starej rzeczułki. W pozostałej części Boca dominują rudery z żelaznego złomu, pełno tam zardzewiałych odpadów, a jedyną motywacją do życia są zwycięstwa drużyny Boca Juniors na miejscowym stadionie, pamiętającym lepsze czasy swego otoczenia”.

Mam w „Aniołach…” absolutnie ulubione kawałki. Wszystko, co zawiera cytaty z niestniejącego już niestety – ale chyba zgodnie z logiką tej opowieści o rozwianych marzeniach Argentyny – „El Grafico”, zwłaszcza wywody Borocoto o naturze argentinidad. Uwagi na temat Bochiniego, Riquelme i natury la pausa. Opowieść o „El Trinche” Carlovichu. Spotkanie z tyleż genialnym, co irytującym Sanfilippo. Wstrząsający rozdział o mistrzostwie świata w czasach terroru i dwuznacznej roli, jaką ostatecznie odegrał w tamtym sukcesie Cesar Luis Menotti. Arcyśmieszny kawałek o bramce, jaką szczupakiem zdobył w derbach Rosario Aldo Pedro Poy i o grupach rekonstrukcyjnych, które co roku zbierają się w rocznicę tamtego zwycięstwa. Można chyba czytać tę książkę od anegdoty do anegdoty, z akcentem na anielskość jednych, i na brudne twarze innych jej bohaterów. Ale z mojej perspektywy najważniejsze jest mistrzostwo, z jakim Wilson dowodzi, że można przy pomocy piłki nożnej snuć opowieść o kraju – o jego historii i polityce. O jego kulturze.

Nie wiedziałem o Argentynie zbyt wiele, kiedy zaczynałem tłumaczyć. „Tango, zaginieni, Maradona”, i może jeszcze krach finansowy sprzed kilkunastu lat, ślady Gombrowicza i wojna o Falklandy. Dowiedziałem się masy rzeczy, a najlepsze jest chyba to, że minęło parę miesięcy i, jak Pepe Carvalho niemogący opuścić Buenos Aires, wciąż nie mam ochoty kończyć tej przygody. Stąd pewnie także właśnie powrót do Montalbana. „Widział pan, jak cackają się z piłką – mówi na kartach „Kwintetu z Buenos Aires” jeden ze sportretowanych tam urzędników, a rozmowy tej z pewnością Wilson mógłby być świadkiem. – Dużo głaskania, ale efekt żaden. Bilardo chyba zapomniał, że w futbol gra się jajami. Może zaraził się gadaniem tej Modotti [jedna z bohaterek powieści, uniwersytecka wykładowczyni, kiedyś ofiara Brudnej Wojny, której przedstawiciele junty dwie dekady temu porwali córeczkę – przyp. MO]. Futbol to sztuka! Czytał pan wczorajszy wywiad z Valdanem? Futbol lewicy! Ci z lewej tylko dryblują, dryblują i dryblują. Ale to prawica gra jajami. Bilardowi zrobili pranie mózgu. Flaco [chodzi o Menottiego, El Flaco czyli Chudy – przyp. MO] zostawił go już na pół ogłupiałego”.

Maradona i Messi, Gardel i Perón, Borges i Freud, papież i gwiazdy kina – mało kto potrafi połączyć wszystkie te postaci w jednym dziele. Jonathan Wilson pisze, że żaden inny kraj nie nadaje piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak jej teorii i mitów. Że filozofowie – Valdano się kłania – potrafią umniejszać znaczenie pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie w „nieodpowiedni sposób”. „Aniołowie o brudnych twarzach” to zatem książka piękna i smutna jak tango, krwista jak bife de lomo i wytrawna jak malbec, ale to jeszcze nie wszystko. Jak pisał mój ukochany Ota Pavel, „Sport nie sport, czy to nie wszystko jedno? Najważniejsze: wysłowić coś nowego, pisać jakoś inaczej o tym dziwnym świecie”.

Czas samemu podjąć rękawicę.

PS A propos podejmowania rękawicy – konkurs. Wśród tych, którzy poprawnie odpowiedzą na pytanie, jak się nazywa jedna z najpopularniejszych słodkości w Ameryce Łacińskiej, przygotowywana z długo podgrzewanego mleka zmieszanego z cukrem, a wynaleziona ponoć w Cańuelas w 1829 roku, kiedy generał Lavalle przybył do obozu generała Manuela de Rosasa, negocjować warunki traktatu kończącego wojnę domową w prowincji Buenos Aires, wylosujemy z wydawcą trzy egzemplarze „Aniołów o brudnych twarzach”. Odpowiedzi przyjmuję do rozpoczęcia pierwszego meczu w zbliżającym się sezonie Premier League pod adresem futboljestokrutny@gmail.com.

Umarł król, niech żyje król

To jest ciekawe uczucie, ta ulga po odpadnięciu naszych, ulga, że oto wreszcie można oglądać na spokojnie, zachwycać się pięknem gry, cieszyć się detalami, smakować niuanse już bez tego, odbierającego w jakimś stopniu zdolność trzeźwej analizy, patriotycznego obciążenia. Uczucie ciekawe, bo przecież niechciane, bo przecież tak naprawdę chciałoby się mówić, dajmy na to, o strzale Bereszyńskiego tak, jak o uderzeniu Pavarda albo zachwycać się cichą kompetencją Góralskiego tak, jakby to był Ngolo Kante. Niestety, z polskich porównań da się dziś użyć tylko jednego: Olivier Giroud był w meczu Francja-Argentyna równie niewidoczny jak Robert Lewandowski.

Przyznacie: naprawdę było się czym zachwycać. Przyznacie także: było się czym zachwycać, bo w pewnym momencie boiskowe wydarzenia wyrwały się spod czyjejkolwiek kontroli. Bo nikt (Argentyńczycy zwłaszcza, których gen samozniszczenia dawał o sobie znać co najmniej kilka razy i tylko spolegliwości sędziego zawdzięczają to, że skończyli ten mecz w komplecie) nie panował nad emocjami. Bo działy się tutaj rzeczy zaprzeczające logice – jak ta, że cudowną bramkę dla Argentyny zdobył jeden z jej najsłabszych reprezentantów na tym mundialu, dziś również fatalny (sprawdziłem: od trzydziestego metra przed bramką Llorisa jego wszystkie podania chybiły celu) Angel di Maria.

Z drugiej strony: kto po takim widowisku chciałby sobie zawracać głowę kwestią kontroli. Tym, czy po objęciu prowadzenia którakolwiek z drużyn potrafiła spowolnić na chwilę grę, dokonać przegrupowania, cofnąć się nieco głębiej i pozbawić Kyliana Mbappe miejsca do nabrania szybkości (w przypadku Argentyny), albo (w przypadku Francji) postawić na dłuższe utrzymywanie się przy piłce. „Kochamy futbol – napisał w jednym ze swoich felietonów dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku, a po zakończeniu kariery jeden z najciekawszych piłkarskich teoretyków – bo jest przeciwieństwem nauki: prymitywny, przekorny, emocjonalny. Kochamy futbol za jego brak precyzji, za jego błyski geniuszu i za jego pomyłki, kiedy piłka nagle skozłuje albo lewy obrońca nieoczekiwanie zagra fatalny mecz, bo poprzedniego wieczora pokłócił się z dziewczyną”. Ech, mało kto opowiada o piłce tak pięknie jak Argentyńczycy (o sile intelektualnej futbolu znad La Platy świadczy także liczba trenerów, którzy poprowadzili na tym mundialu różne reprezentacje). Żeby jeszcze w piłkę grali tak pięknie, jak opowiadają…

Inna sprawa, że tak naprawdę wypadli w tym meczu lepiej, niż można się było spodziewać. O tym, że największym problemem tej reprezentacji jest szybkość środkowych obrońców, wiedzieliśmy od chwili ogłoszenia jej składu – był to także główny powód, dla którego trener Jorge Sampaoli nie mógł postawić na preferowaną przez siebie grę intensywnym pressingiem i wysoko ustawioną defensywą, w czwartym kolejnym spotkaniu wybierając odmienną taktykę i skład personalny, a jak mówią plotki: dostosowując się do oczekiwań liderów drużyny, Leo Messiego i Javiera Mascherano. Od chwili ogłoszenia składu reprezentacji Francji wiedzieliśmy też, że szybkość takich zawodników jak Kylian Mbappe czy Ousman Dembele będzie wśród jej największych atutów – taką akcję, jak ta, po której bezradny Rojo podcinał Mbappe i Griezmann wykorzystał karnego, przedstawiono wszak na niejednej przedmeczowej analizie. Los i tak długo uśmiechał się do Argentyńczyków (albo raczej Francuzi pokazywali, że nie są wciąż materiałem na mistrzów świata – tyle miejsca dla di Marii w środku pola przy uderzeniu na bramkę Llorisa trudno nie uznać za błąd drugiej linii, w końcówce także Messi i jego koledzy zbyt łatwo znajdowali sobie miejsce w polu karnym Francuzów), zwłaszcza wtedy, gdy faulujący Mbappe Tagliafico obejrzał jedynie żółtą kartkę, i przy rykoszecie, który myląc Llorisa dał bramkę Mercado i jedyne w tym meczu prowadzenie Albicelestes. Oczywiście: na genialne, najpiękniejsze dotąd na mundialu trafienie Pavarda, nikt by nie poradził, ale w kolejnych minutach Francuzi obnażali słabe punkty Argentyńczyków niemal w każdej akcji. Imponowały odbiory, ale też świetne długie podania Pogby. Zachwycały szybkość, dryblingi, ale też umiejętność wychodzenia na pozycję i panowania nad piłką w tłoku (dała o sobie znać przy golu numer trzy) Mbappe. Cudowna była rozpoczęta przez Hugo Llorisa akcja, po której pięć podań później młodziutki gracz PSG zdobywał swoją drugą bramkę. Przy każdym z tych olśnieni bladły odbywające się zbyt daleko od francuskiej bramki dryblingi Messiego czy nieśmiałe próby rozegrania piłki przez Banegę. O tym, dlaczego kapitan Argentyńczyków był w tym meczu „fałszywą dziewiątką”, schodził do środka, a w polu karnym nie pojawiał się żaden z jego kolegów, o tym, dlaczego di Maria tyle razy dośrodkowywał niepomny, że na jego zagranie nie czeka siedzący do końca na ławce Higuain, można by jeszcze napisać niejedno zdanie

W ogóle chciałoby się jeszcze pisać o tym meczu – nawet ryzykując spóźnienie na starcie Portugalia-Urugwaj. Głównie o tym, jak po raz kolejny w dziejach futbolu starego króla zastępuje młody. Gwiazda Leo Messiego, największego piłkarza naszych czasów, przygasa. Mistrzostwa świata nie zdobędzie już nigdy. Świat patrzy na gwiazdę wschodzącą, Kyliana Mbappe (zabawne: od tylu miesięcy wiedzieliśmy, ile pieniędzy zapłacili za niego arabscy właściciele PSG, ale w futbolowym panteonie znalazł się dopiero dziś; jeszcze jeden dowód na niesłabnącą magię mundialu). Teraz to Francuz ma świat u swych stóp, ale mnie przypomina się, jak 20 lat temu podczas mistrzostw świata w jego ojczyźnie wszyscy zachwycaliśmy się młodziutkim Michaelem Owenem – i jak później kariera Anglika przygasała w niespełnieniu. Kochamy futbol, wypada powtórzyć za Jorge Valdano, bo jest przeciwieństwem nauki. O tym, gdzie będzie za kilka tygodni, kilka miesięcy i lat Kylian Mbappe, nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic.

Argentyńska trzecia droga

Gdyby Messi kolejny raz samodzielnie wyciągnął swoich rodaków z kłopotów, oznaczałoby to zafałszowanie jakiejś fundamentalnej prawdy o piłce nożnej. Żeby Argentyna mogła wygrać mecz na tym mundialu, musiała w końcu stać się zespołem.

Sankt Petersburg, 21.14 czasu lokalnego. Na stadionie Kriestowskim znajdujący się niemal idealnie przy linii środkowej argentyński pomocnik Enver Banega zagrywa piłkę mniej więcej w okolice linii pola karnego. Futbolówka spada na lewe udo wbiegającego w lukę między nigeryjskimi obrońcami niskiego brodacza w koszulce w biało-niebieskie pasy, który kontroluje jej lot tak, by mogła zsunąć się na jego lewą stopę, a potem zacząć toczyć się przed nim. Brodacz robi krok, później drugi, trzeci, czwarty, piąty i szósty (przy tych trzech ostatnich zwalnia nieco, by dostosować swój bieg do tempa, z jakim piłka przesuwa się po murawie, a wraz z siódmym krokiem nadchodzi uderzenie jego prawą, czyli teoretycznie słabszą nogą. Piłka mija bramkarza i wpada do siatki, strzelec biegnie w stronę narożnika, gdzie klęka i podnosi wzrok ku górze. Nie widać, żeby się cieszył, choć ci, którzy go znają, powiedzą potem, że ten gol zdawał się zdejmować mu z pleców stukilogramowy ciężar. Mija sekunda, dwie, trzy, i dobiegają do niego koledzy. Leo Messi zdobywa wreszcie swoją bramkę na mistrzostwach świata w Rosji. Leo Messi znów ratuje Argentynę. Leo Messi, jak tylekroć przedtem, pozwala kibicom Albicelestes wierzyć, że to jeszcze nie koniec.

Chciałoby się napisać kiedyś o tym golu jeszcze bardziej szczegółowo. Chciałoby się zwrócić uwagę na cechujący go minimalizm. Na to, że nie było tu ani jednego zbędnego gestu, żadnej pogoni za estetycznym efektem, żadnego ozdobnika, z których słynie choćby wielki sportowy rywal Messiego, Cristiano Ronaldo. Że strzelec zrobił dokładnie tyle, ile trzeba. Tyle że to przecież nie ten gol zdecydował o awansie Argentyny.

I pewnie dobrze, że nie zdecydował, bo gdyby Messi kolejny raz samodzielnie wyciągnął swoich rodaków za uszy, oznaczałoby to zafałszowanie jakiejś fundamentalnej prawdy o piłce nożnej. Żeby Argentyna mogła awansować, musiała w końcu stać się zespołem – tym zapominającym o konfliktach i podziałach, na temat których tyle się mówiło w ostatnich dniach (najgłośniejsza plotka mówiła, że piłkarze doprowadzą do zwolnienia trenera jeszcze przed dzisiejszym meczem). Zespołem, który długo, choć bez trenera (natychmiast zszedł do tunelu), cieszył się wspólnie na boisku po ostatnim gwizdku sędziego, skądinąd odegrywającym w tym dramacie rolę równie wielką, jak strzelcy bramek. Argentyna musiała znaleźć równowagę: między koncepcjami przywiązanego do gry pressingiem szkoleniowca Jorge Sampaoliego, a obsesją złożenia na Messiego najpierw całej odpowiedzialności za dobór taktyki i drużyny, a potem na samą grę. W pierwszym meczu, z Islandią, można było odnieść wrażenie, że to Leo dobrał zawodników i ustawienie. W drugim, z Chorwacją, widać było, że zrobił to Sampaoli. Dziś, kiedy Argentyna zagrała w ustawieniu 4-3-3, doszło w końcu do syntezy.

Była to zresztą synteza nie tylko sampaolismo i messismo, ale także menottismo i bilardismo. Kiedy w dzisiejszym felietonie dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku i legenda Realu Madryt, zastanawiał się, co ważniejsze – talent czy huevas (mówiąc nieco eufemistycznie, chodzi w tym słowie o wykazywanie się odwagą i charakterem), było to echo odwiecznego sporu między zwolennikami przywiązanego do pięknej gry Cesara Luisa Menottiego, który zdobył dla Argentyny mistrzostwo świata w 1978 r., a wyznawcami pragmatyka Carlosa Bilardo, który triumfował osiem lat później. Trzeba pamiętać, że obecny selekcjoner, Jorge Sampaoli, pochodzi raczej ze szkoły tego, który zaproponował „trzecią drogę”, czyli Marcelo Bielsy.

Zanim jednak doszło do syntezy, Argentyńczycy musieli cierpieć. Mascherano, ten rzeczywisty kapitan drużyny sprzed czterech lat (Messi pełnił wówczas rolę „cichego lidera”, a szatnią rządził, przemawiając do kolegów choćby przed finałową dogrywką właśnie Mascherano), który tyle razy podrywał drużynę do walki, jest już cieniem siebie, a jego strata piłki na własnej połowie jeszcze w pierwszej fazie spotkania wróżyła późniejsze kłopoty. Zgoda: takich incydentów, jak ten, po którym sędzia Cakir podyktował karnego dla Nigerii, oglądaliśmy w trakcie każdego meczu kilkanaście, ale, po pierwsze, przepisy zawsze stanowiły, że w takich przypadkach sędzia powinien podyktować rzut karny (dziesięć lat temu zrobił to Howard Webb w meczu Polska-Austria na Euro), po drugie zaś, w dobie VAR można się liczyć z tym, że będą karane częściej niż dotąd. (Na marginesie: mniej oczywista była druga sędziowska decyzja – ta, po której Nigeryjczycy nie dostali drugiej jedenastki, choć argentyński obrońca dotknął piłki ręką we własnym polu karnym. Oglądający tę scenę na powtórce arbiter zobaczył, że wcześniej Rojo główkował – uznał więc, że ręka była przypadkowa. Zagranie ręką to skądinąd wysoce argentyński temat…)

Mnóstwo razy w trakcie tego meczu miałem wrażenie, że argentyńska historia znów się powtarza. Po karnym dla Nigerii słyszałem już te głosy gazet z Buenos Aires, o byciu moralnymi zwycięzcami, o krzywdzie i spisku międzynarodowym, który uniemożliwił im wyjście z grupy. Po tym, jak Higuain nie wykorzystał w pierwszej połowie doskonałego podania Messiego, uderzając w bramkarza (najpierw piłką, potem kolanem), a w drugiej połowie huknął w trybuny po dośrodkowaniu z lewego skrzydła, przypomniały mi się jego niewykorzystane sytuacje w finałach mundialu sprzed czterech lat i Copa America 2015. Kiedy czas płynął, zmiany nie przynosiły efektów, a Argentyńczycy raz za razem pudłowali (gol Rojo padł po ich pierwszym celnym strzale w drugiej połowie!), miałem wrażenie, że ścigające ich przez tyle lat demony, dopadną ich po raz kolejny. Nawet wulgarne gesty Maradony na trybunach nie były żadną nowością: kiedy jako trener zdołał rzutem na taśmę awansować z reprezentacją na mundial w RPA, w rozmowie z dziennikarzami zachował się równie haniebnie.

W końcu jednak Argentyna stała się zespołem. I w końcu zaczęła zarówno walczyć, jak grać w piłkę. Banega (dlaczego wcześniej nie wychodził w pierwszym składzie?), oprócz asysty przy golu Messiego, popisał się kapitalnym podaniem do di Marii. Asysta Mercado przy bramce Rojo również była fantastyczna. Kiedy Leo Messi wskoczył na plecy strzelca, jakby pokazywał w ten sposób, że zagra w następnej rundzie zawdzięczając to nie tylko własnemu geniuszowi, ale także kolegom i trenerowi. Po meczu wprawdzie mieszał w to wszystko jeszcze Boga („Wiedziałem, że jest z nami i że nas nie opuści” – mówił w rozmowie z dziennikarzami), o ile jednak znam się na teologii, akurat Bóg pozostał w tym meczu neutralny.

Oglądał Lukę Modricia.

Messi bez pomocy

„Argentyńczycy to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych”, napisał kiedyś eseista i ekonomista Enrico Udenio, i cytat ten, zamieszczony w książce „Aniołowie o brudnych twarzach. Piłkarskiej historii Argentyny” Jonathana Wilsona, pasuje jak ulał do tego, co zobaczyliśmy dzisiaj podczas meczu w Niżnym Nowgorodzie. Pytanie tylko, czy frazę o działaniach autodestrukcyjnych możemy ograniczyć jedynie do bramkarza Willy’ego Caballero (gdyby nie kontuzja Sergio Romero pozostałby oczywiście na ławce rezerwowych), który sprezentował Chorwatom pierwszą bramkę, czy rozszerzyć – w pierwszym rzędzie na selekcjonera Jorge Sampaoliego, który mając do dyspozycji najlepszego piłkarza świata i grupę innych, w większości świetnych zawodników, nie potrafił zbudować z nich drużyny.

W jednym z wywiadów przed mistrzostwami świata Sampaoli mówił, że Messi jest absolutnie niedotykalny – w sensie, że pozostaje kluczowym punktem drużyny – i że „jego wizja jest o wiele bardziej rozwinięta niż nasza”. Po zakończeniu tego turnieju będziemy musieli się jednak zastanawiać, czy nie lepiej byłoby i dla legendarnego piłkarza Barcelony, i dla jego kolegów z reprezentacji, by nie zmieniał decyzji o zakończeniu występów w drużynie narodowej (pamiętam oczywiście, że gdyby nie jego świetna gra w meczu z Ekwadorem na zakończenie eliminacji, Albicelestes mogliby w ogóle do Rosji nie pojechać…). Przykład Szwecji, która zaczęła mundial od zwycięstwa, choć grała bez Zlatana Ibrahimovicia, pokazuje, że w sporcie zespołowym można poradzić sobie nawet bez narodowej ikony.

Jorge Sampaoli – obok Caballero i niewidocznego w meczu z Chorwacją Messiego – główny kandydat na argentyńskiego kozła ofiarnego, jest uczniem Marcelo Bielsy, zwolennikiem intensywnej gry, agresywnego pressingu i wysoko ustawionej linii obrony. Jako selekcjoner Albicelestes musiał iść jednak na rozliczne kompromisy. Po pierwsze, jego środkowym obrońcom brakowało szybkości, a w związku z tym nie mogli grać wysoko. Po drugie, musiał znaleźć miejsce dla Messiego. Do gry w pierwszym spotkaniu wydelegował drużynę z czwórką obrońców – czyli w ustawieniu, które bardziej odpowiadało piłkarzom – ale w efekcie tylko zremisował z Islandią, a Argentyńczycy niemal w każdej akcji próbowali złożyć odpowiedzialność za wygranie meczu na barki Messiego. Dziś Argentyna zagrała trójką z tyłu i – przynajmniej do pierwszej bramki strzelonej przez Chorwatów – próbowała walczyć jako zespół, choć za cenę wyjątkowej swobody, jaką mieli rywale na skrzydłach i niemal całkowitej izolacji swojego kapitana, który mówił trenerowi przed turniejem, że za taką formacją akurat nie przepada. Tak źle, i tak niedobrze.

Napisałem o tym mnóstwo słów, a przełożyłem jeszcze więcej, a i tak najlepiej ujął to ktoś inny. Martin Caparros, autor „Głodu” i – nawiasem mówiąc – gość tegorocznego festiwalu Conrada, w wywiadzie dla „Przekroju”, na temat różnicy między Messim a Maradoną powiedział tak: „Diego sprawiał wrażenie, jakby potrzebował pomocy. I cały naród chciał mu pomóc. Gdy biegł z piłką, my wszyscy, 43 miliony Argentyńczyków, biegliśmy razem z nim i mu pomagaliśmy. Messi niczego od nas nie potrzebuje. Nie jesteśmy mu potrzebni. Od dziecka jest w jednym z największych klubów świata, który gra porywający futbol. Nie ma żadnych problemów w życiu prywatnym, nie jest narkomanem, nie przyjaźni się z mafiosami i gangsterami… Maradona nawet dziś, wiele lat po zakończeniu kariery, wciąż potrzebuje pomocy Argentyńczyków”.

Tylko czy na pewno Lionel Messi nie potrzebował pomocy rodaków? Po meczu z Islandią, kiedy wszyscy reprezentanci kraju szukali resetu biorąc udział w zorganizowanym przez federację rodzinnym przyjęciu z okazji Dnia Ojca, zamknął się w pokoju. „Jestem odpowiedzialny za to, co się stało”, mówił wcześniej dziennikarzom z ponurą miną. Dziś pewnie już tak mówić nie musi (nawet jeżeli rzut oka na tabelę tej grupy przydaje jego niewykorzystanemu karnemu jeszcze większego znaczenia), choć niemal każde zbliżenie na jego twarz, począwszy od tego pierwszego, kiedy zasłaniał dłonią oczy podczas argentyńskiego hymnu („Harry’ego Pottera boli blizna”, skomentowała moja żona) wskazywało, że udział w tym meczu naprawdę sprawia mu ból.

W tekście, jaki napisałem do ostatniego numeru „Tygodnika Powszechnego” cytuję znamienną wypowiedź Carlesa Rexacha, a więc człowieka, który przed laty sprowadził Messiego do Barcelony (znamienną nie tylko w kontekście Messiego, ale np. naszego Roberta Lewandowskiego): niezależnie od związanego z upływem lat starzenia się organizmu, z każdym kolejnym rokiem zwiększa się ciążąca na zawodniku presja, a zmniejsza się radość, jaką daje udział w sportowym widowisku. „Gdy masz 20 lat, grasz z pełną swobodą – mówi Rexach. – Wygłupiasz się, ile tylko dusza zapragnie. Potem stopniowo spada na ciebie odpowiedzialność za wygrywanie meczów. Musisz wygrywać je w pojedynkę”.

Zjawisko to, towarzyszące Messiemu od lat, obserwowaliśmy podczas mistrzostw świata w Brazylii, zwłaszcza gdy w trakcie finału (z wysiłku? ze stresu?) wymiotował na boisko. Obserwowaliśmy i w Rosji. Z pierwszego meczu zapamiętałem jego zlaną potem twarz, kiedy w samej końcówce wykonywał rzut wolny, który mógł Argentyńczykom dać prowadzenie (trafił w mur). Narzucający się kontrast z Cristiano Ronaldo, uspokajającym oddech przed swoim rzutem wolnym z ostatniej minuty meczu z Hiszpanią, nie mógł być większy. Z meczu dzisiejszego zostanie mi w głowie ta zasłonięta dłonią twarz podczas hymnów i smutne oczy po drugim golu Chorwatów. Znamienne: Luka Modrić strzelił właśnie jedną z najpiękniejszych bramek na tym turnieju, a realizator transmisji, zamiast pokazywać chorwacką radość, skupiał się na argentyńskim bólu.

Zaiste można to zrozumieć, choć przecież trudno pominąć milczeniem fantastyczny mecz Chorwatów; mecz, który kazałby widzieć w ich w gronie faworytów turnieju, gdyby nie prezenty, jakie środkowi obrońcy – Dejan Lovren zwłaszcza – dawali rywalom. O sile tej drużyny świadczy fakt, że świetny w Realu Kovacić tutaj jest tylko rezerwowym. O kompetencji trenera świadczy fakt, że potrafi znaleźć miejsce na boisku i dla Rakiticia, i dla – ustawionego tu wyżej niż w Realu, fenomenalnie odnajdującego się między argentyńskimi liniami – Modricia; Sampaoli nie potrafił wymyślić, jak zmieścić w jednej drużynie Messiego i Dybalę.

O tym, jak wielkim graczem jest Luka Modrić chciałoby się napisać więcej, ale wszystko wskazuje to, że w trakcie tego turnieju będziemy mieli jeszcze okazję. Inaczej niż z Messim.

Harry Potter nie był sam

Dlaczego Leo Messi nie wygrał meczu dla Argentyny? Bo mecze wygrywają drużyny, nie najgenialniejsi nawet piłkarze. Bo Messi gra najlepiej wtedy, kiedy ma z kim grać.

Po tym, co wczoraj zrobił Cristiano Ronaldo, pytanie było tylko jedno: jak odpowie Leo Messi. Nie czy Argentyna pokona Islandię (bo że wygra, każdy niedzielny kibic dałby sobie rękę uciąć), ale jaki będzie kolejny rozdział trwającej już dekadę rywalizacji między dwoma największymi piłkarzami naszych czasów. Skoro Portugalczyk zdołał strzelić trzy bramki faworyzowanym (nawet jeśli na dwa dni przed rozpoczęciem turnieju opuścił ich trener) Hiszpanom, ile goli zdobędzie Argentyńczyk w meczu z debiutującym na mistrzostwach świata Kopciuszkiem z wulkanicznej wyspy, której liczba mieszkańców pozwalała się zastanawiać, co by było, gdyby na mundial wysłały swoją reprezentację dwie dzielnice Krakowa?

Otóż Argentyna nie wygrała z Islandią, a Messi nie strzelił ani jednej bramki, ba: nie wykorzystał nawet rzutu karnego. I, szczerze mówiąc, trudno tu mówić o zaskoczeniu. Dlaczego?

Po pierwsze, opowieści o Kopciuszku z Islandii, jakkolwiek miło się je powtarza, wyczerpały już swój narracyjny potencjał. Ileż to razy zachwycaliśmy się fenomenalnymi kibicami, których gromkie i wzmacniane oklaskami „Huh!” zachwycało nas już podczas Euro 2016? Ileż to razy powtarzaliśmy, że Heimir Hallgrímsson jest dentystą, Birkir Mar Saevarsson pracuje w fabryce soli, a najlepszy dziś na boisku Hannes Thor Halldórsson próbował swoich sił z kamerą wideo? Że na mecze we Francji pojechał co dziesiąty Islandczyk? Mówiąc o wyspie piłkarskiego cudu trzeba przecież zauważyć, że za tym cudem stoi całkiem racjonalne zachowanie władz kraju i piłkarskiej federacji: program budowy boisk pod dachem, umożliwiający granie cały rok, i doinwestowanie szkolenia młodzieży (nadreprezentacja piłkarzy w populacji, aż 7 proc. zarejestrowanych w związku, o czym również często się mówi, to jedno, ale drugie, i może nawet ważniejsze, to nadreprezentacja świetnie wyszkolonych trenerów). Drużyna, którą dziś obejrzeliśmy, to efekt tamtej reformy sprzed lat; drużyna, dodajmy, grająca ze sobą bardzo długo i świetnie się rozumiejąca (siedmiu z tych, którzy zagrali z Argentyną od pierwszej minuty, grało też dwa lata temu na Euro, gdzie zaszło aż do ćwierćfinału); już nie pamiętam, gdzie przeczytałem, że niewielka liczba ludności też może działać jako islandzki atut, bo młodsi najzdolniejsi szybko zaczynają się ze sobą zgrywać, a żaden talent nie przejdzie niezauważony.

Innymi słowy: Islandia to drużyna doświadczona i przetarta w bojach, ćwierćfinalista Euro i pogromca Holandii czy Anglii, z przećwiczoną od dawna taktyką, z żelazną ambicją, a zarazem swobodą, zrodzoną z poczucia, że nic nie musi, ale może wszystko, z groźnymi stałymi fragmentami gry (dalekie wyrzuty z autu!), broniącą się nisko, rezygnującą z prób utrzymywania się przy piłce (Albicelestes mieli ją bodaj przez 80 proc. czasu gry), ewentualnie czekającą na okazję do kontry. Argentyna nie będzie na tym turnieju ostatnią drużyną, która przez dziewięćdziesiąt minut walić będzie głową w islandzki mur. I trudno będzie Islandczykom trafić na rywala, który biegać będzie więcej, walczyć bardziej zażarcie, wślizgi wykonywać z większym poświęceniem.

Po drugie, Argentyna. Pogrążona w chaosie od miesięcy, fatalna w eliminacjach, które skończyły się szczęśliwie tak naprawdę tylko dzięki błyskowi geniuszu Messiego w październikowym meczu z Ekwadorem. Z trenerem Jorge Sampaolim, uczniem Marcelo Bielsy, a więc arcykapłana intensywności i wysokiego pressingu, ale niemającego tak naprawdę personelu do realizowania tych swoich naturalnych instynktów. Ile eksperymentów w ustawieniu nie przeprowadziłby Sampaoli, dwóch rzeczy nie zmieni: jego środkowi obrońcy są wolni jak pociąg na linii Katowice-Kraków i sami gubią się pod pressingiem, a obecność Messiego w drużynie jest tyleż błogosławieństwem, co problemem.

Po trzecie więc, Messi. Kiedy czyni się te wszystkie porównania z Ronaldo, a także z przyglądającym się mu dziś z trybun moskiewskiego stadionu Maradoną, zapomina się o jednym. Portugalczyka bycie w centrum uwagi nakręca, on uwielbia sytuacje, w których wszystko od niego zależy. Z Maradoną było trochę podobnie, z tą może różnicą, że Argentyńczyk najlepiej grał napędzany przez bronca (w slangu Buenos Aires słowo to, utworzone z odwrócenia sylab w cabrón, bękart, określa rodzaj gorzkiej energii rodzącej się z wściekłości lub rozczarowania). Messi funkcjonuje najlepiej jako część dobrze naoliwionej maszyny, w której odpowiedzialność za grę jest rozłożona na wiele osób. Oto, dlaczego przez lata idealnie pasował do Barcelony, gdzie rozkwitał u boku innych „małych wielkich ludzi” – Xaviego, Iniesty, później zaś doskonale uzupełniał się z Suarezem i Neymarem. O Argentynie, i na boisku, i poza nią, wiele można powiedzieć, ale nie to, że jest świetnie naoliwioną maszyną.

Cytowałem już w innych miejscach obserwację Kena Early’ego, że kiedy Messi dostaje piłkę w Barcelonie, podaje do kolegi i rusza na wolne pole, gdzie mógłby ewentualnie otrzymać ją po raz kolejny. W Argentynie, kiedy dostaje piłkę, pozostali stają i czekają, aż zrobi coś wyjątkowego. Było w meczu z Islandią niemało sytuacji, w których lepiej ustawiony zawodnik Albicelestes rezygnował z próby oddania strzału i szukał wzrokiem dobrze pilnowanego Messiego. On zaś zdawał sobie sprawę, jaka na jego barkach spoczywa odpowiedzialność – nawet otoczony przez trzech, czterech rywali, próbował znaleźć sobie pozycję do oddania strzału. Ściślej biorąc: strzelał aż jedenaście razy, w tym z rzutu karnego. To, że nie trafił, zdominuje opowieści o tym meczu, w którym przecież tak naprawdę robił, co mógł: dryblował, próbował stwarzać sytuacje kolegom, nie bał się piłki, szukał jej wręcz, cofając się do środka boiska…

Wypada chyba w tym momencie zapowiedzieć tekst, który o Messim napisałem do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Piszę w nim sporo o jego osamotnieniu, cytując zdanie Jonathana Wilsona z „Aniołów o brudnych twarzach”: „Być może po prostu taki ma charakter, choć kusząca byłaby interpretacja, że to jego geniusz izoluje go od otoczenia: że uświadomił sobie, iż potrafi robić coś, czego nikt inny nie potrafi, że to odróżnia go od innych, a może nawet nakłada jakiś rodzaj odpowiedzialności”. W innym miejscu, również zestawiając go z Ronaldo, mówię o Portugalczyku jako kimś w rodzaju Supermana, o boskim ciele i nadnaturalnych zdolnościach, Argentyńczyka zaś porównuję do Harry’ego Pottera, z jednej strony bardziej zwyczajnego, z drugiej, jak Piotruś Pan, na zawsze pozostającego w świecie dzieciństwa. Dziś bym dodał, że nie byłoby żadnego z cudów Pottera bez pomocy Hermiony Granger i Rona Weasleya.

Innymi słowy w tym, co mówi nam dzisiejsza (rzekoma?) niedoskonałość Messiego, i w tym, co mówi nam dzisiejszy (niekwestionowany) sukces Islandii, widzę najpiękniejsze oblicze piłki nożnej: jej zespołowość.

Tottenham jako La Máquina

A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu. Czytaj dalej

Dele Alli jako pibe

Powiedziałem sobie, że radykalnie ograniczę pisarstwo futbolowe do czasu, aż skończę tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach”, ale tym razem nie zdzierżyłem, zwłaszcza że temat ściśle się łączy z tematyką przekładanej przeze mnie książki. Wpadam na chwilę, by zwrócić waszą uwagę na pewną fundamentalną różnicę kulturową, która ujawniła się w debacie po jednej z ostatnich wypowiedzi Mauricio Pochettino, tej mianowicie, w której mówił, że w piłce nożnej chodzi o to, żeby w taki czy inny sposób nabrać rywala. I że o to w gruncie rzeczy chodzi również w futbolowej taktyce: żeby zmylić przeciwnika, przykładowo udać, że zagra się w prawo, po czym zejść na lewo.

Rzecz w tym, że definicję „nabierania przeciwnika” trener Tottenhamu rozciąga na takie zachowania, jak niedawny nur Dele Alliego w polu karnym Liverpoolu. Pochettino nie kwestionuje, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z naruszeniem przepisów i godzi się z karą, którą nałożono na jego coraz bardziej kontrowersyjną gwiazdeczkę, przestrzega jednak przed nadmiernym skupieniem się na takich – jak to nazywa – detalach i przed zamienieniem sportu, który wszyscy kochamy, w sztywną strukturę. „Piłka nożna to kreatywny sport”, powiada, a przy okazji wbija szpilę moralizującym w tych dniach na całego Anglikom, przypominając, że podczas mundialu w 2002 r. sam padł ofiarą sztuczki Michaela Owena, który wymusił na sędzim jedenastkę, choć kontakt angielskiego napastnika z grającym wówczas na środku argentyńskiej obrony obecnym trenerem Tottenhamu, był minimalny. Czytaj dalej