Archiwa tagu: Francja

Przypowieść o mistrzostwie

Jeśli prawdą jest, że mecz idealny powinien się skończyć wynikiem 0:0, pojedynek Francuzów z Belgami był bliski ideału. Dowiedzieliśmy się jednak z niego całkiem sporo, jeżeli idzie o przepis na mistrzostwo świata.

Zaprawdę powiadam wam, z wygrywaniem mistrzostw świata jest jak z pewnym człowiekiem, który mając udać się w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, a następnie odjechał. Didierowi Deschampsowi i Roberto Martinezowi dał pewnie najwięcej, jeśli spojrzeć na kluby, w których na co dzień występują ich podopieczni; Julenowi Lopeteguiemu (i jego następcy Fernando Hierro) oraz Joachimowi Loewowi również zostawił niemało, ci jednak poszli i, rozkopawszy ziemię, ukryli dobra należące do swego pana, a raczej kazali swoim piłkarzom grać sterylnie nudny atak pozycyjny – w sumie dobrze, że na końcu czekały ich płacz i zgrzytanie zębów.

Oczywiście odpowiedź na pytanie, czy Didier Deschamps faktycznie pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. Teoretyczne rozważania na temat najmocniejszych drużyn mundialu zawsze musiały uwzględniać reprezentację Francji, która jednakże w fazie grupowej wygrywała nie rzucając na kolana, a choć mecz z Argentyną okazał się klasykiem, to bardziej jednak ze względu na argentyńskie słabości; fakt, że dali sobie strzelić aż trzy gole również nie wystawiał Trójkolorowym najlepszej oceny. Z Urugwajem niemałą rolę w zwycięstwie odegrał błąd Muslery. Z drugiej strony przecież: już w tamtym meczu fenomenalną interwencją popisał się Hugo Lloris, wcześniej wielką kartę historii mundiali zapisał Kylian Mbappe, najpiękniejszego gola turnieju zdobył Pavard, a najlepszym defensywnym pomocnikiem mistrzostw świata od pierwszej kolejki był N’golo Kante. Wyliczankę można ciągnąć, przypominając mecze, w których środek pola dominował Pogba i w których Griezmann nie tylko strzelał gole, ale także wypracowywał sytuacje bramkowe kolegom. O szybkości, z jaką Mbappe potrafi pędzić na bramkę rywali, najlepiej świadczą zdjęcia, które obiegły świat: wszystko na nim jest nieostre, poza twarzą dziewiętnastoletniego gracza PSG. A po dzisiejszym dniu należy dopowiedzieć komplementy pod adresem całego bloku defensywnego, który rozbijał w pył belgijskie ataki, odcinając od piłki Lukaku i wybijając w pole większość dośrodkowań. W zasadzie od miana kompletności drużynę tę dzieli jedynie skuteczność jej napastnika Oliviera Giroud. A ściślej mówiąc: jej brak. Z drugiej strony: w 1998 roku, kiedy sięgali po mistrzostwo świata, Stephane Guivarc’h również skutecznością nie imponował.

Gianni Brera, wielki włoski ideolog piłki, powiedział kiedyś, że mecz idealny powinien skończyć się wynikiem 0:0 – w tym sensie półfinałowe starcie Belgów z Francuzami było bliskie ideału. Nadzwyczajnie się oglądało pojedynki Pogby z Dembelem w środku pola (górą zdecydowanie Francuz) i boje Vertonghena z Mbappe na prawym skrzydle (przez większą część meczu górą jednak Belg, choć tę najpiękniejszą akcję meczu, zakończoną odegraniem piętą do Giroud, przeprowadził Francuz). Imponował sposób, w jaki przed francuskim polem karnym ustawiał się wspomniany już Kante. Jak niestrudzenie dryblował, za każdym razem jednak zbyt daleko od bramki Llorisa, Hazard. Jak de Bruyne próbował którymś ze swoich podań znaleźć lukę między Francuzami. Jak w polu karnym Belgów Umtiti uwolnił się spod opieki Fellainiego. Nade wszystko: jak bajecznie interweniowali Lloris po strzale Alderweirelda i Courtois po uderzeniu Pavarda. I jak tę taktyczną ucztę przyrządzili trenerzy obu drużyn.

Zauważmy na marginesie, że również odpowiedź na pytanie, czy Roberto Martinez pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. W drodze do półfinału Belgowie wygrywali wprawdzie mecz za meczem, ale w fazie grupowej niczego innego się przecież po nich nie spodziewaliśmy, a po wyjściu z niej awans do ćwierćfinału do końca wisiał na włosku – Japończycy prowadzili już dwiema bramkami, kiedy Vertonghen w sposób dla samego siebie dość niespodziewany zdobył gola kontaktowego. Dopiero ćwierćfinał z Brazylią zapewnił trenerowi – przypomnijmy: niemającemu dotąd w karierze szczególnie imponujących sukcesów, pracującego głównie z angielskimi średniakami – miejsce w radości swego pana. Przejście z mozolnie dotąd piłowanego ustawienia 3-4-2-1 na 4-3-3 – przejście tak nagłe, że odbyło się po jednej zaledwie sesji treningowej (czytając o tym nie mogłem nie myśleć o polskim kontekście, choć jestem świadom, że belgijskim gwiazdom, poza nielicznymi wyjątkami pracującym na co dzień w o niebo lepszych klubach i z o niebo lepszymi szkoleniowcami niż większość naszych reprezentantów, musiało to przyjść łatwiej) uwolniło ostatecznie potencjał drużyny, przede wszystkim dzięki temu, że Kevin de Bruyne, operujący w poprzednich meczach przed własną linią obrony, mógł – jak w Manchesterze City – biegać dużo bliżej bramki przeciwnika. Ustawienie Romelu Lukaku nie na środku ataku, ale na pozycji prawoskrzydłowego (kibice Premier League pamiętają, że zdarzało mu się szturmować pole karne z tego miejsca, podczas występów w Evertonie, ale kiedyż to było…) oznaczało kolejny majstersztyk – zanim Brazylijczycy się ocknęli, przegrywali już 2:0.

A dziś Martinez zaimponował jeszcze raz, pozbawiony możliwości ustawienia na prawej stronie odsuniętego za kartki Meuniera (co za absurd, skądinąd, dyskwalifikować za dwie żółte kartki w pięciu meczach…), postawił na dwie formacje: kiedy Belgowie atakowali, z tyłu zostawała trójka Alderweireld, Kompany, Vertonghen, kiedy się bronili, biegający na prawym skrzydle Chadli wracał do obrony. Wykonawcom zabrakło jakości: bodaj wszystkie dośrodkowania Chadliego były nieudane, ale sam pomysł trzeba docenić. Jakiej dyscypliny taktycznej, jakiej organizacji to wymagało, a zarazem z jakim ryzykiem się wiązało, widać było w końcówce, kiedy przegrywający Belgowie musieli się już odsłonić – a przecież nawet wtedy nie dopuścili do utraty drugiej bramki. O tym, że to nie oni zagrali w finale, zdecydował kolejny na tym turnieju stały fragment gry.

No i zdecydowały również pragmatyzm i pewność trenera Francuzów. Talenty Deschampsa pracowały wedle z góry założonego planu: nie próbując kontrolować gry, cofając się głęboko pod własne pole karne, ale tak zagęszczając tam szyki, że zmuszając rywali do ciągłego rozgrywania piłki po obwodzie, a kiedy już udało się ją odebrać – próbując błyskawicznie wyprowadzić kontratak bądź zagrać długie podanie do Giroud. Kante wspierali Pogba i cofnięty nieco Matuidi. W sumie: Francuzi byli po prostu solidni. Potrafili – nie pierwszy raz w tym turnieju, w którym od czasu thrillera argentyńskiego nie stracili gola – zneutralizować wszystkie atuty rywala. Potrafili czekać. Powściągliwie, skromnie, z rozwagą, zaprawdę powiadam wam, mieli nie tylko lampy, ale i zapas oliwy do nich. Przepis na mistrzostwo świata?

Futbol, który przestał być dziki

Miała być walka, i była. Miały być stałe fragmenty gry, i były. Ostatecznie jednak zdecydowali bramkarze.

Przełomowy moment meczu Francja-Urugwaj nie nadszedł w 61. minucie, kiedy po niegroźnym, wydawałoby się, strzale z dystansu Griezmanna piłka przebiła ręce Muslery. Nie nadszedł również w 40. minucie, kiedy zza pleców wchodzących w pole karne kolegów przy rzucie wolnym wyrósł, idąc na drugie tempo, Varane i zdobył bramkę dla Francji. To, co najważniejsze, wydarzyło się na chwilę przed przerwą, kiedy Hugo Lloris popisał się jedną z najlepszych interwencji rosyjskiego mundialu. Kilkaset sekund po golu Francuzów Urugwajczycy przedostali się pod jego bramkę. Oni również wykonywali stały fragment gry. Caceres, podobnie jak Varane, zgubił krycie. Uderzył idealnie. Kozłująca piłka szła w prawy dolny róg, ale Lloris zdołał ją wypchnąć, a następnie zasłonić tak dużą część bramki, że dobitka Godina poszła nad poprzeczką.

Łatwo oczywiście skupić się na błędzie Muslery, błędzie niespodziewanym w wykonaniu zawodnika tak doświadczonego (grał szesnasty mecz na mundialu) i stanowiącego dotąd jeden z najpewniejszych punktów drużyny. Ale do tego, że złe rzeczy dzieją się bramkarzom, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekawsze, że dziś – trochę podobnie zresztą, jak podczas karnych po meczu Hiszpania-Rosja, kiedy odradzał się krytykowany przed czterema laty Igor Akinfiejew – jednym z bohaterów Francji został bramkarz, którego forma niepokoiła Francuzów do tego stopnia, że Didiera Deschampsa pytano o niepodważalność jego pozycji nawet podczas konferencji prasowej poprzedzającej to spotkanie. Lloris popełniał błędy w ostatnich sparingach przed mundialem i – nie ukrywajmy – miał za sobą najsłabszy sezon w dziejach swoich występów w Tottenhamie. O jego formę na mistrzostwach naprawdę można się było obawiać. W dodatku przez cały mecz z Urugwajem nie miał prawie nic do roboty – teoretycznie miał prawo czuć się lekko zdekoncentrowany. Tymczasem, kiedy główkował Caceres zrobił coś naprawdę niezwykłego.

A może powinno się jednak napisać, że przełomowy moment meczu nastąpił na dobrych kilkadziesiąt godzin przed jego rozpoczęciem, kiedy Oscar Tabarez i jego podopieczni wiedzieli już, że Edinson Cavani nie będzie mógł zagrać? Bez zawodnika PSG Urugwajczycy mieli podcięte skrzydła: z przodu brakowało jego wzrostu, szybkości i telepatycznego wręcz zrozumienia z Suarezem, który dziś bodaj ani razu nie dotknął piłki we francuskim polu karnym. Stuani pracował jak mógł, próbował przeszkadzać Francuzom w rozgrywaniu piłki od obrony, ale jakości urugwajskim atakom nie dodawał. Większość urugwajskich dośrodkowań szła zresztą po ziemi – jakby z góry założono, że bez Cavaniego żaden powietrzny pojedynek nie zostanie tu wygrany.

Francuzi rosną z meczu na mecz, ale pytanie, do jakiego poziomu są w stanie dorosnąć, pozostaje nierozstrzygnięte. Dziś, kiedy cofnięty Urugwaj uniemożliwił Mbappe wybieganie za plecy obrońców (jedyny moment, z jakiego zapamiętaliśmy gwiazdkę Trójkolorowych, to próba nabrania sędziego na rzekomy faul rywala, po którym najsłuszniej w świecie gracz PSG dostał żółtą kartkę), kapitalny mecz rozegrał Griezmann, nie tylko samemu strzelając bramkę i nie tylko asystując przy golu Varane’a, ale mając największą na boisku liczbę podań kluczowych, imponując w dryblingu i w walce o odbiór piłki – także na własnej połowie. Jaką rolę odegrał w tym sukcesie biegający przed francuską linią obrony N’golo Kante, wie doskonale każdy widz meczów Premier League. Uwielbiam tę anegdotę Claudio Ranieriego, który podczas pracy w Leicester żartował, że defensywny pomocnik Francuzów jest w stanie wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy.

Urugwajczyków szkoda – ale trzeba powiedzieć, że nie pokazali tego, czym zachwycali w poprzednich spotkaniach. Eduardo Galeano pisał kiedyś o stylu pełnym szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu. Jonathan Wilson mówił o urugwajskich szarżach, będących manifestacjami garra, co dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość, determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy miejscowego charakteru narodowego. Do dziś brzmiało to, choć opisywało drużyny i mecze przed niemal stu lat, jak charakterystyka Suareza i Cavaniego. Podobnie współcześnie brzmiało zdanie przypisywane Che Guevarze, którego obecny szkoleniowiec Urugwaju od zawsze wielbił i w związku z tym zawiesił na ścianie swojego domu w Montevideo: „Trzeba nabierać twardości nie tracąc czułości”. Twardość oczywiście została, ale o czułości przypominały jedynie łzy Gimeneza, eksponowane przez realizatora już na kilka minut przed końcem spotkania.

Szkoda, bo miałem szczerą chęć pisać dzisiaj tekst pełen płomiennych zachwytów nad pięknem gry obronnej. Nad cechującym urugwajskich stoperów połączeniem pasji i minimalizmu. Nad heroizmem biegających przed nimi defensywnych pomocników. Dziś jednak tego nie pokazali. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, w szesnastej minucie, główkujący Mbappe wyrósł nagle nad polem karnym Muslery. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, Urugwajczycy psuli proste podania na własnej połowie – niby nic groźnego, ale Francuzi mieli z tego auty, po których znów trzeba było ustawiać szyki obronne, zamiast wymienić choćby kilka podań. Rwane to było i różniło się od naszej wiedzy o tej drużynie do tego stopnia, że nawet przykuty zwykle do ławki Tabarez ciężko się podnosił i kuśtykał do linii bocznej, by swoją obecnością pokazać zawodnikom, że coś tu jest nie tak.

Kiedy po raz pierwszy przyjechali do Europy, na igrzyska olimpijskie w 1928 roku, „w Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu” (cytuję, rzecz jasna, za „Aniołami o brudnych twarzach”). W tamtej drużynie byli ponoć kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu, którzy płynęli na Stary Kontynent korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, opłaconych dzięki serii sparingów rozgrywanych już przed igrzyskami. Ich trener, Ondino Vieira, mówił wtedy o urugwajskiej szkole gry w piłkę nożną. „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, cechowała go pierwotność i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata”.

Dziś urugwajski futbol nie był dziki. Na mundialu nie ma już dzikich drużyn. Jest smutno, nie tylko dlatego, że do końca zostało tylko siedem meczów.

Umarł król, niech żyje król

To jest ciekawe uczucie, ta ulga po odpadnięciu naszych, ulga, że oto wreszcie można oglądać na spokojnie, zachwycać się pięknem gry, cieszyć się detalami, smakować niuanse już bez tego, odbierającego w jakimś stopniu zdolność trzeźwej analizy, patriotycznego obciążenia. Uczucie ciekawe, bo przecież niechciane, bo przecież tak naprawdę chciałoby się mówić, dajmy na to, o strzale Bereszyńskiego tak, jak o uderzeniu Pavarda albo zachwycać się cichą kompetencją Góralskiego tak, jakby to był Ngolo Kante. Niestety, z polskich porównań da się dziś użyć tylko jednego: Olivier Giroud był w meczu Francja-Argentyna równie niewidoczny jak Robert Lewandowski.

Przyznacie: naprawdę było się czym zachwycać. Przyznacie także: było się czym zachwycać, bo w pewnym momencie boiskowe wydarzenia wyrwały się spod czyjejkolwiek kontroli. Bo nikt (Argentyńczycy zwłaszcza, których gen samozniszczenia dawał o sobie znać co najmniej kilka razy i tylko spolegliwości sędziego zawdzięczają to, że skończyli ten mecz w komplecie) nie panował nad emocjami. Bo działy się tutaj rzeczy zaprzeczające logice – jak ta, że cudowną bramkę dla Argentyny zdobył jeden z jej najsłabszych reprezentantów na tym mundialu, dziś również fatalny (sprawdziłem: od trzydziestego metra przed bramką Llorisa jego wszystkie podania chybiły celu) Angel di Maria.

Z drugiej strony: kto po takim widowisku chciałby sobie zawracać głowę kwestią kontroli. Tym, czy po objęciu prowadzenia którakolwiek z drużyn potrafiła spowolnić na chwilę grę, dokonać przegrupowania, cofnąć się nieco głębiej i pozbawić Kyliana Mbappe miejsca do nabrania szybkości (w przypadku Argentyny), albo (w przypadku Francji) postawić na dłuższe utrzymywanie się przy piłce. „Kochamy futbol – napisał w jednym ze swoich felietonów dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku, a po zakończeniu kariery jeden z najciekawszych piłkarskich teoretyków – bo jest przeciwieństwem nauki: prymitywny, przekorny, emocjonalny. Kochamy futbol za jego brak precyzji, za jego błyski geniuszu i za jego pomyłki, kiedy piłka nagle skozłuje albo lewy obrońca nieoczekiwanie zagra fatalny mecz, bo poprzedniego wieczora pokłócił się z dziewczyną”. Ech, mało kto opowiada o piłce tak pięknie jak Argentyńczycy (o sile intelektualnej futbolu znad La Platy świadczy także liczba trenerów, którzy poprowadzili na tym mundialu różne reprezentacje). Żeby jeszcze w piłkę grali tak pięknie, jak opowiadają…

Inna sprawa, że tak naprawdę wypadli w tym meczu lepiej, niż można się było spodziewać. O tym, że największym problemem tej reprezentacji jest szybkość środkowych obrońców, wiedzieliśmy od chwili ogłoszenia jej składu – był to także główny powód, dla którego trener Jorge Sampaoli nie mógł postawić na preferowaną przez siebie grę intensywnym pressingiem i wysoko ustawioną defensywą, w czwartym kolejnym spotkaniu wybierając odmienną taktykę i skład personalny, a jak mówią plotki: dostosowując się do oczekiwań liderów drużyny, Leo Messiego i Javiera Mascherano. Od chwili ogłoszenia składu reprezentacji Francji wiedzieliśmy też, że szybkość takich zawodników jak Kylian Mbappe czy Ousman Dembele będzie wśród jej największych atutów – taką akcję, jak ta, po której bezradny Rojo podcinał Mbappe i Griezmann wykorzystał karnego, przedstawiono wszak na niejednej przedmeczowej analizie. Los i tak długo uśmiechał się do Argentyńczyków (albo raczej Francuzi pokazywali, że nie są wciąż materiałem na mistrzów świata – tyle miejsca dla di Marii w środku pola przy uderzeniu na bramkę Llorisa trudno nie uznać za błąd drugiej linii, w końcówce także Messi i jego koledzy zbyt łatwo znajdowali sobie miejsce w polu karnym Francuzów), zwłaszcza wtedy, gdy faulujący Mbappe Tagliafico obejrzał jedynie żółtą kartkę, i przy rykoszecie, który myląc Llorisa dał bramkę Mercado i jedyne w tym meczu prowadzenie Albicelestes. Oczywiście: na genialne, najpiękniejsze dotąd na mundialu trafienie Pavarda, nikt by nie poradził, ale w kolejnych minutach Francuzi obnażali słabe punkty Argentyńczyków niemal w każdej akcji. Imponowały odbiory, ale też świetne długie podania Pogby. Zachwycały szybkość, dryblingi, ale też umiejętność wychodzenia na pozycję i panowania nad piłką w tłoku (dała o sobie znać przy golu numer trzy) Mbappe. Cudowna była rozpoczęta przez Hugo Llorisa akcja, po której pięć podań później młodziutki gracz PSG zdobywał swoją drugą bramkę. Przy każdym z tych olśnieni bladły odbywające się zbyt daleko od francuskiej bramki dryblingi Messiego czy nieśmiałe próby rozegrania piłki przez Banegę. O tym, dlaczego kapitan Argentyńczyków był w tym meczu „fałszywą dziewiątką”, schodził do środka, a w polu karnym nie pojawiał się żaden z jego kolegów, o tym, dlaczego di Maria tyle razy dośrodkowywał niepomny, że na jego zagranie nie czeka siedzący do końca na ławce Higuain, można by jeszcze napisać niejedno zdanie

W ogóle chciałoby się jeszcze pisać o tym meczu – nawet ryzykując spóźnienie na starcie Portugalia-Urugwaj. Głównie o tym, jak po raz kolejny w dziejach futbolu starego króla zastępuje młody. Gwiazda Leo Messiego, największego piłkarza naszych czasów, przygasa. Mistrzostwa świata nie zdobędzie już nigdy. Świat patrzy na gwiazdę wschodzącą, Kyliana Mbappe (zabawne: od tylu miesięcy wiedzieliśmy, ile pieniędzy zapłacili za niego arabscy właściciele PSG, ale w futbolowym panteonie znalazł się dopiero dziś; jeszcze jeden dowód na niesłabnącą magię mundialu). Teraz to Francuz ma świat u swych stóp, ale mnie przypomina się, jak 20 lat temu podczas mistrzostw świata w jego ojczyźnie wszyscy zachwycaliśmy się młodziutkim Michaelem Owenem – i jak później kariera Anglika przygasała w niespełnieniu. Kochamy futbol, wypada powtórzyć za Jorge Valdano, bo jest przeciwieństwem nauki. O tym, gdzie będzie za kilka tygodni, kilka miesięcy i lat Kylian Mbappe, nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic.

Euroniecodziennik: 4’33”

James Dart z „Guardiana” ma zupełną rację: mówienie, że Hiszpania jest nudna, jest nudne. Z drugiej strony bronienie Hiszpanii przed zarzutami, że jest nudna, również wydaje się nudne. Mnie ona nie nudzi, przeciwnie: intensywnie zachwyca, problem w tym, że pisząc o jej zwycięstwie nad Francją skazany jestem na powtórzenia, a jeśli nie chcę się powtarzać, powinienem milczeć. Otóż tak właśnie: zamiast analizy ćwierćfinału w Doniecku proponuję Wam raczej zapoznanie się z najsłynniejszą kompozycją Johna Cage’a.

Nie, nie będę milczał. Nie chciałbym, żebyście poczuli się wykpieni łatwym grepsem. Powiem więc najpierw o Hiszpanach: że wbrew wszelkim spodziewaniom potrafili jednak zaskoczyć, już w pierwszej fazie meczu przeprowadzając akcję bramkową skrzydłem i kończąc ją dośrodkowaniem, zamiast przedzierać się środkiem boiska i przy użyciu prostopadłego podania. Zwykle takie zagrania były dopiero udziałem rezerwowych, w ostatnim kwadransie, zwykle także boczni obrońcy nie zapędzali się przed bramkę przeciwnika, nie mówiąc już o tym, że zwykle Xabi Alonso nie podłączał się do akcji ofensywnych, a już absolutnie nie wchodził w pole karne. W dodatku atak Hiszpanów sunął lewym skrzydłem – czyli tą stroną, którą Blanc zabezpieczał podwójnie przed niszczącym wpływem Iniesty… A przecież del Bosque nie zmienił w tym meczu wiele, ot, drobniutkie detale, jak ten że David Silva grał nieco bliżej linii bocznej, Xabi Alonso wyżej podchodził, podobnie zresztą jak (wreszcie!) Jordi Alba i Alvaro Arbeloa. Pewnie nie doczekamy się już w tym turnieju Fernando Llorente; szkoda, bo na niewysokich stoperów francuskich wydawał się napastnikiem idealnym.

Francuzi? Nie wiem, czy nie przegrali tego meczu jeszcze przed wyjściem na boisko, rezygnując z Nasriego w pierwszym składzie (inna sprawa, że pomeczowy atak piłkarza MC na dziennikarzy świadczy o tym, że jego deklaracje o tym, że po zdobyciu mistrzostwa Anglii dojrzał i potrafi wytrzymać presję, okazały się mocno na wyrost). Nie wiem, co tak naprawdę działo się w ich szatni po porażce ze Szwecją i nie wiem, czy nieobecność Diarry również nie była spowodowana konfliktami z selekcjonerem. Może zresztą gdyby nie stracili bramki tak szybko, gdyby błąd goniącego Albę Debuchy’ego nie był tak zawstydzający, inaczej dziś ocenialibyśmy pomysł Blanca na „parkowanie autobusu”. Jeśli założył, że przez pierwsze dwadzieścia minut zagra maksymalnie ostrożnie, badając dyspozycję przeciwnika, nie mógł otrzymać większego ciosu. Zwykle należę do tych, którzy nie domagają się od trenerów dokonywania zmian już w przerwie, mając poczucie, że mogą działać deprymująco na zespół, ale tutaj chciałem widzieć Nasriego za kogoś z duetu Debuchy-Reveillere już od 46. minuty. Inna sprawa, że o ostatecznym wyniku przesądziły zmiany del Bosque: obaj rezerwowi uczestniczyli w akcji, która przyniosła mistrzom świata rzut karny.

Były w tym meczu momenty zachwycające: podanie Xaviego do Fabregasa, który minimalnie źle przyjął piłkę i podobnej klasy podanie M’Vili do Ribery’ego, którego dośrodkowanie wyłapał Casillas. Był w tym meczu bohater: występujący po raz setny w reprezentacji, pozostający zwykle w cieniu Xaviego i Iniesty Xabi Alonso. Nie było emocji, bo nie było francuskiego pomysłu na poradzenie sobie z hiszpańską maszyną do wygrywania. Mirosław Trzeciak powiedział dziś „Gazecie Wyborczej”, że każde zwycięstwo przybliża Hiszpanów do porażki – ta głęboka prawda o charakterze ogólnoludzkim wciąż pozostaje aktualna.

Niecodziennik Euro: za podwójną gardą

Nie, nie zacznę od Anglików. Nie w dniu, w którym 36-letni Andrij Szewczenko narodził się na nowo. Człowiek, który od dobrych paru lat nie strzelał goli w reprezentacji, którego kariera nieuchronnie zmierzała do końca, który przed rozpoczęciem turnieju mówił, że zdrowie nie pozwala mu już na rozegranie trzech meczów w tygodniu, który miał zacząć spotkanie na ławce rezerwowych – znów został bohaterem, i to przecież nie tylko swojego kraju.

Ileż to razy patrzyliśmy z zażenowaniem na wielkich piłkarzy, którzy rozstawali się z futbolem na mistrzostwach świata czy Europy, bezskutecznie próbując dogonić własną legendę. Żeby nie szukać daleko: przypomnijmy choćby wczorajszy fatalny występ Robbiego Keane’a i zestawmy go z wyczynami Irlandczyka w Korei i Japonii. A Andrija Szewczenkę pamiętamy przecież z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy podbijał Europę w duecie z Sierhijem Rebrowem jako podopieczny Walerego Łobanowskiego (tego samego szkoleniowca, który w sztafecie pokoleń kilkanaście lat wcześniej prowadził obecnego trenera Ukrainy – Ołeha Błochina). Kończył się wiek XX, młody Ukrainiec strzelał trzy bramki Barcelonie, później zaś jego Dynamo Kijów toczyło heroiczny bój z Bayernem w półfinale Ligi Mistrzów, zapewniając Szewczence transfer do Milanu. W odróżnieniu od swojego partnera z ataku, który zagubił się na lata w Tottenhamie, Szewczenko był u progu światowej kariery. Kariery, dodajmy, załamanej po przejściu do Chelsea, które nastąpiło – tak, tak – aż sześć lat temu. Wystarczająco dawno, żebyśmy widząc dziś jego odrodzenie (nawet jeśli momentalne, nawet jeśli bolące plecy nie pozwolą Szewczence na udział w kolejnym spotkaniu…) po raz pierwszy zdołali odczuć, że mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie mogą się stać legendarne.

Co do Anglików zaś: zważywszy skalę nieszczęść, z jakimi się borykali do ostatnich sekund przed rozpoczęciem meczu z Francją (podczas rozgrzewki bolesnej kontuzji doznał… trener bramkarzy Ray Clemence), rozumiem to zbiorowe westchnienie ulgi, które wydali z siebie dziennikarze z Wysp po zakończeniu spotkania, rozumiem też ich skłonność do przesadnego komplementowania swoich piłkarzy i trenera. Owszem, Roy Hodgson poukładał drużynę (w arcynudne 4-4-1-1 lub w 4-4-2; tak czy tak kluczem do tego meczu była podwójna garda, czyli dwie zapory, utworzone przez ustawionych w bardzo niewielkim odstępie i niemal idealnie równe linie obrońców i pomocników). Poukładał, czy raczej przypomniał jej system, w którym Anglicy wzrastali od lat i który dopiero od niedawna zaczęli zapominać w swoich klubach. Może zważywszy na wspomnianą skalę nieszczęść – zawieszenie Rooneya, konflikt wokół Ferdinanda, kontuzje Wilshere’a, Cahilla, Smallinga, Dawsona, Walkera, Lamparda, Barry’ego, Benta i rezerwowego bramkarza Ruddy’ego – nie ma co wybrzydzać? Może podświadomie angielskie media obawiały się kompromitacji i teraz nadmiernie nasycają duszne donieckie powietrze komplementami? W końcu piłkarze Hodgsona zdołali zremisować mecz z odwiecznym rywalem, skrycie albo i nie uważanym za faworyta grupy, mającym przed turniejem świetne statystyki i napakowanym zawodnikami, których nazwiska mówią coś nawet ekspertom BBC. W końcu przez moment prowadzili, w końcu dali z siebie wszystko (schodzący z boiska Parker był na granicy omdlenia). W końcu jeśli idzie o dobór personelu – bo już nie o styl, o czym za chwilę – wybrali wariant możliwie najbardziej propiłkarski: Welbeck nie Carroll w ataku, Oxlade-Chamberlin nie Downing na lewym skrzydle (ech, gdyby jeszcze nie Milner po prawej, pomyślałem sobie, gdy nieumiejący grać lewą nogą pomocnik MC marnował wyborną sytuację w ósmej minucie, i powtarzałem później, kiedy parę razy lekkomyślnie tracił piłkę)…

Styl Anglików? Powiedzmy sobie szczerze: tych kilka kontaktów z piłką Oxlade-Chamberlina to za mało, by naprawdę móc go pochwalić, podobnie jak tych kilka inteligentnych zejść Welbecka do bocznych sektorów boiska. Hart wpuścił strzał przy krótkim słupku i minął się z niebezpiecznym dośrodkowaniem. Young otrzymywał piłkę za rzadko, a w zasadzie w ogóle jej nie otrzymywał, Gerrard ani myślał o rozgrywaniu, skupiony na asekurowaniu… nie, nie obrońców, raczej nie w pełni zdrowego Parkera. Cole nie przekraczał linii środkowej, skupiony na pilnowaniu najlepszego w tym meczu piłkarza, prawego obrońcy Francuzów Debuchy’ego. Johnson dopiero w drugiej połowie zaczął się włączać do akcji ofensywnych, które zresztą prowadzone były na pół gwizdka, garstką piłkarzy, z myślą o zabezpieczaniu tyłów… Anglicy oddali tylko jeden celny strzał, w dodatku po stałym fragmencie gry, mieli o ponad połowę mniej podań i cztery razy mniej sytuacji bramkowych od Francuzów, bronili się głęboko, rzadko kontrowali, często tracili piłkę… Prawda jest taka, że Fabio Capello po podobnym spotkaniu zostałby zlinczowany, a komplementy, jakie spotykają dziś Roya Hodgsona świadczą jedynie o tym, jak bardzo synowie Albionu spuścili z tonu.

Co przecież nie znaczy, że grając w podobnym stylu nie mogą zajść daleko. Jestem wystarczająco dojrzały, żeby pamiętać, jak pod Bobbym Robsonem doczołgiwali się do epickiego półfinału mundialu we Włoszech i w jak fatalnej atmosferze musiał pracować wtedy szkoleniowiec Anglików. Hodgson nie był, jak wiadomo, ulubionym kandydatem Fleet Street, co również stanowi pewien rodzaj analogii…

Może dodajmy jeszcze, że Francuzi, poza kilkoma przypadkami indywidualnymi (oprócz Debuchy’ego Ribery i Nasri, obaj świetnie podający i świetnie prowadzący piłkę, ale także Cabaye), wcale nie grali dobrze. Ich ataki toczyły się w tempie dość jednostajnym (ktoś w telewizji mówił o arytmii gry – gdzie ją zobaczył?); ostrożność była także imieniem Laurenta Blanca, choć widać było, że tych piłkarzy stać na bardzo wiele. Fantastycznie zapowiadają się więc kolejne mecze w tej grupie: uskrzydleni przez rewelacyjnych Konopliankę i Jarmolenkę Ukraińcy, mający nóż na gardle Szwedzi ze skutecznym dziś Zlatanem, wycieńczeni Anglicy, niespełnieni Francuzi… Tfu na psa urok; czy mający nóż na gardle Polacy ze skutecznym Lewandowskim, będą jutro wycieńczeni czy niespełnieni, a może uskrzydlą ich rewelacyjni Obraniak i Błaszczykowski?

PS Na razie zachwycili: Sneijder, Pirlo, Szewczenko, Debouchy. Ktoś jeszcze?