Archiwa tagu: Lloris

Hugo Lloris. Ostatni dzień sierpnia. Ostatni dzień grudnia.

1. Pamiętacie jeszcze, co robiliście w ostatni dzień sierpnia 2012 roku? Ja pamiętam doskonale: późnym wieczorem, nocą właściwie, po uśpieniu dwóch, będących dziś zdecydowanie w wieku licealnym przedszkolaków, usiłowałem gdzieś pośród pustki Beskidu Niskiego złapać kawałek zasięgu, by sprawdzić, czy Tottenhamowi uda się jeszcze, na minuty przed zamknięciem okienka transferowego, sprowadzić z Porto Joao Moutinho, była to bowiem jedna z tych transakcji, które gdyby tylko Daniel Levy słuchał uważniej zatrudnionego przez siebie trenera (w tym przypadku André Villas-Boasa), wyprowadziłyby klub na prostą znacznie szybciej, oszczędzając nam wszystkim niejednej traumy…

2. Ale ja nie o tym. A może trochę o tym? Bo tamtego ostatniego dnia sierpnia 2012 roku, jedenaście lat i cztery miesiące temu, z dopięciem transferu Moutinho spóźniono się o kilka minut, za to pracę w Tottenhamie rozpoczął niejaki Hugo Lloris. Kawał czasu, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że trenerem Manchesteru United był wówczas niejaki sir Alex Ferguson, idący właśnie po swoje ostatnie mistrzostwo Anglii, w Arsenalu pracował Arsene Wenger, w Chelsea Rafa Benitez, a w Liverpoolu Brendan Rodgers; Pep Guardiola odpoczywał w Nowym Jorku po ostatnim sezonie z Barceloną, Jurgen Klopp był świeżo po podwójnej koronie z Borussią, a dwa miesiące wcześniej w kijowskim finale Euro 2012 Hiszpanie pokonali Włochów, a w meczu tym występowali między innymi Iniesta czy Pirlo…

3. Przez sam Tottenham od tamtej pory przewinęło się aż dziewięciu trenerów, wliczając w to tymczasowo pełniących tę funkcję Ryana Masona i Cristiana Stelliniego. Po drodze przeżyliśmy najlepszy niewątpliwie okres w najnowszej historii klubu, kiedy to za czasów Mauricio Pochettino budowano nowy stadion, a co ważniejsze: drużyna biła się o mistrzostwo kraju i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dochodząc nawet do finału tych rozgrywek. Zarazem był to okres naznaczony poczuciem niespełnienia, w którym będący u szczytu formy Lloris, Walker, Alderweireld, Vertonghen, Rose, Dembele, Wanyama, Eriksen, Dele, Son i Kane (owszem, powtarzam tę jedenastkę wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania) nie wygrali wspólnie nawet marnego Pucharu Ligi.

Owszem, sam Lloris został w międzyczasie z Francją mistrzem świata i ustanowił rekord występów w drużynie narodowej, owszem, jako kapitan prowadził swoją reprezentację i swój klub w wielu niezapomnianych meczach, owszem, wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania jestem w stanie wyliczyć wiele jego bajecznych interwencji, na przykład obronione karne: Aubaneyanga w derbach z Arsenalem, Vardy’ego w meczu z Leicester czy Aguero w spotkaniu z Manchesterem City, wolnego Warda-Prowse’a z Southamptonu, kiedy piłka szybowała w okienko, uderzenie Welbecka w innym meczu derbowym, strzał Coutinho, kiedy Lloris dosięgnął piłki jakimś cudem i nie tą ręką, która wydawała się bliższa piłki, uderzenie Chicharito, kiedy wyturlał się wraz z futbolówką w zasadzie już zza linii bramkowej, próby Götzego, Lukaku, Bruno Fernandesa, Mahreza, podwójną paradę w meczu z Brentford…

4. Czas jednak mijał nieubłaganie, z tamtej jedenastki wykruszali się jeden za drugim, a na ich miejsce nie znajdowali się lepsi, a i on z czasem zaczął popełniać coraz więcej błędów. Pieski los bramkarza, ujmowany w statystykach, mówił, że w 447 meczach dla Tottenhamu zachował wprawdzie 151 czystych kont, ale w ciągu ostatnich paru sezonów Premier League ze wszystkich bramkarzy tej ligi to on popełnił najwięcej błędów prowadzących do utraty gola. Niejeden raz płacił zdrowiem: raz dokończył mecz z objawami wstrząśnienia mózgu, kopnięty kolanem w głowę przez Lukaku, innym razem jego koszmarny uraz w spotkaniu z Brighton rozpoczął ostatni etap ery Pochettino w Tottenhamie.

Latem 2018 roku zdarzyło mu się również, że został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. Pamiętam, że na wieść o tamtym incydencie zastanawiałem się, czy wcześniejszy o parę tygodni triumf na mundialu w Rosji nie był momentem, w którym lato się w Llorisie przełamało? Czy to wówczas był ten najlepszy czas na zmianę otoczenia, ucieczkę przed smugą cienia, uratowanie się przed poczuciem wypalenia? Był jednak ojcem dwójki dzieci – trzecie miało przyjść na świat rok później – więc pewnie nie chciał burzyć rodzinie ustabilizowanego od lat londyńskiego życia, poza tym zaś pełnił funkcję kapitana drużyny…

5. Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że im starszy jestem, tym bardziej się robię sentymentalny i każde odejście bliskiego mi piłkarza przeżywam jak zapowiedź własnego odejścia. W przypadku Hugo Llorisa mam jeszcze poczucie, że nie został przez swój (mój przecież, do cholery!) klub pożegnany tak, jak na to zasługuje. Chyba tylko Harry Kane dał Tottenhamowi w ciągu minionej dekady równie wiele jak on, ale on – inaczej niż Anglik – nie doczekał się muralu przed stadionem, nie doczekał się specjalnego meczu pożegnalnego, który po tylu latach powinien być przecież standardem, ba: jego ostatni występ w koszulce Spurs to pamiętna kompromitacja ekipy Cristiana Stelliniego na St. James’ Park, kiedy to zresztą doznał kolejnej kontuzji. Filmiki wrzucane teraz na media społecznościowe, wywiad z samym Llorisem (mówi w nim między innymi, jak to przez cały ten czas starał się dbać o ten klub), zapowiedź małej uroczystości w przerwie jutrzejszego meczu z Bournemouth – wszystko to wygląda na naprawianie grubego błędu, nie pierwszego w epoce rządów Daniela Levy’ego…

6. Jako kapitan Tottenhamu nie podniosłeś żadnego pucharu, na twojej szyi nie zawisł żaden medal. Nie szkodzi. W ostatniej wypowiedzi dla klubowej telewizji przekonujesz, że naprawdę dałeś z siebie wszystko, ale doprawdy: nie musisz tego robić. Na zakończenie tego tekstu nie postawię już wielokropka. Dziękuję, Hugo.

Nowy wspaniały świat i stara bieda

1. Bohater o tysiącu twarzy

W świecie idealnym albo raczej: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica, na scenę wychodzi teraz prezes Tottenhamu Daniel Levy. „Mauricio cieszy się moim pełnym poparciem” – oświadcza. „W ciągu ostatnich lat osiągnął z tym klubem więcej niż mogłem się spodziewać i więcej niż się umówiliśmy. Pracując ze skromnym, jeśli porównać z naszymi największymi rywalami, budżetem, zmagając się z wieloma przeciwnościami, z których konieczność wielomiesięcznej gry na wynajętym obiekcie podczas przebudowy stadionu należała niewątpliwie do największych, czterokrotnie awansował do Ligi Mistrzów i doprowadził Tottenham do finału tych rozgrywek, co w historii naszego klubu nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Odnosząc te sukcesy, nie tylko zarobił dla Tottenhamu mnóstwo pieniędzy: może jeszcze ważniejsze jest to, że odmienił jego wizerunek, co zresztą w konsekwencji pozwoliło tych pieniędzy zarobić jeszcze więcej. Zawdzięczamy mu tak wiele, że nie zamierzamy opuścić go w pierwszej tak naprawdę poważnej chwili kryzysu. Ma wolną rękę w dokonywaniu daleko idących zmian w składzie. Ma także moje zapewnienie o wsparciu podczas zimowego okienka transferowego. Skoro w drużynie są zawodnicy, którzy przestali chcieć z nim pracować, czują się zmęczeni lub wypaleni, albo zwyczajnie szukają dla siebie nowych wyzwań – żadnego nie będziemy na siłę zatrzymywać. Żaden nie jest ważniejszy niż klub”.

Napisałem „świat idealny”, ale chyba powinienem napisać „Nowy wspaniały świat”, przywołując nie tyle tytuł klasycznej antyutopii Aldousa Huxleya, co świetnej książki Guillema Balague’a, opisującej najlepsze chwile Mauricio Pochettino w Tottenhamie, a ukazującej się po polsku, jak na ironio, w czasie chwil najgorszych. Książkę tę, jak może zdążyliście się już zorientować, rozpoczyna zdanie z Tołstoja, że cała literatura sprowadza się do dwóch opowieści: albo jakiś człowiek wyrusza w podróż, albo w jakimś miejscu pojawia się ktoś obcy. Balague pisze, że obecność jego bohatera w londyńskim klubie łączy w sobie te dwa wątki – i ma oczywiście rację. Problem w tym, że wydarzenia minionego tygodnia układają się w zgodzie z logiką, w której z podróży nie ma już powrotu albo obcy, zamiast zostać uznany za swojego, zostaje w końcu odrzucony.

Owszem, kusi mnie wizja nowego wspaniałego świata. Kusi mnie także zobaczenie w Pochettino jeszcze jednego z mitycznych herosów, których wędrówki sprowadził do wspólnego mianownika Joseph Campbell w „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Chciałbym napisać, że to, co się dzieje dziś w trenowanym przezeń klubie, sprowadza się w gruncie rzeczy do jednej z prób, której musiał podlegać każdy z Campbellowskich herosów. Jeśli sprosta wyzwaniom, czeka go wielka nagroda. Kiedy zaczynam o tym myśleć, analogie sypią się jak z rękawa, ale czuję, że powinienem postawić tu kropkę. 

2. Cienie, zjawy, upiory

Świat współczesnego futbolu jest przecież raczej rodem z Huxleya niż Balague’a – i jest światem raczej superksięgowych niż superbohaterów. A Daniel Levy ma zbyt wiele do stracenia, by pozwolić zatrudnionemu przez siebie trenerowi do końca przejść jego ścieżkę przeznaczenia. Oczywiście: bierze pod uwagę odszkodowanie, jakie musi wypłacić za rozwiązanie wieloletniego kontraktu Argentyńczyka i jego sztabu, oczywiście: zdaje sobie sprawę, że nowy szkoleniowiec również będzie się domagał budżetu transferowego, z drugiej strony jednak sezon jest na tak wczesnym etapie, że szybkie działanie prezesa może dać nadzieję zarówno na powrót do walki o wyjście z grupy Ligi Mistrzów, jak o pierwszą czwórkę Premier League, ergo: występy w tejże w przyszłym sezonie.

Zresztą: jaka jest alternatywa? Dalsze tygodnie męczarni psychicznych trenera i piłkarzy, a potem styczniowa próba czyszczenia szatni? Gołym okiem widać, jakie się z tym wiąże ryzyko: ci, którzy mają do końca kontraktu niecały rok, mogą przecież chcieć doczekać do maja i odejść za zasadzie wolnego transferu, zapewniając sobie w nowych klubach dużo lepsze umowy. Odsunięcie od składu zawodników, którzy grali dla tego klubu od lat, przez cały czas zostawiając na boisku wszystko, co najlepsze; zawodników, którzy przecież nie stracili z tygodnia na tydzień nieprzeciętnych umiejętności i statusu pozwalającego im wywierać gigantyczny wpływ na resztę grupy? To nie jest kwestia jednego Adebayora, którego przed laty Pochettino mógł się pozbyć lekką ręką. Tu chodzi na przykład o Christiana Eriksena, który choć wciąż biega najwięcej, jest dziś cieniem zawodnika wykręcającego rekordy asyst w Premier League i nawet z rzutu wolnego nie potrafi już zaskoczyć żadnego z jej bramkarzy. Albo o jeszcze tak niedawno najlepszą parę stoperów w tej lidze, Jana Vertonghena i Toby’ego Alderweirelda, którzy nie potrafili zablokować drogi do bramki nawet dziewiętnastoletniemu żółtodziobowi z Brighton. Albo o zawsze niełatwego we współżyciu i od lat mówiącego wprost o marzeniach powrotu na północ Anglii Danny’ego Rose’a. Albo o kapitana drużyny i jednego z najlepszych ponoć bramkarzy świata Hugo Llorisa, który w ciągu ostatnich dni popełnia kolejny już straszliwy błąd – a jego bolesna kontuzja także prosi się, by interpretować ją w kategoriach szerszych niż nieszczęśliwy upadek; człowiekowi pozbawionemu pewności siebie podobne upadki zdarzają się, niestety, częściej niż komuś tkwiącemu w dobrostanie.

Żeby Llorisa i obrońców usprawiedliwić: nie tylko w meczu z Brighton – kiedy Lamela raczej markował krycie niż naprawdę próbował przeszkodzić w dośrodkowaniu, które zaskoczyło Francuza – widać było, że napastnicy i pomocnicy nie wspierają ich tak skutecznie, jak przed laty. Ze wszystkich zatrważających statystyk – niewygranych meczów na wyjazdach, porażek w 2019 r. itd. – najbardziej przejmuje ta dotycząca odpuszczenia gry pressingiem. Zespół niegdyś niepozwalający przeciwnikom nabrać swobodnego oddechu, kasujący ich akcje w ciągu pierwszych trzech sekund po stracie piłki, w dodatku często jeszcze na ich połowie, sam stał się przedmiotem podobnych zabiegów. Może najbardziej przykre z perspektywy fana Tottenhamu jest właśnie to: patrzy na grę Brighton, Leicester, Olympiakosu, i ma poczucie, że doszło do niespodziewanej zamiany koszulek. Że to rywale grają tak, jak niegdyś grali ludzie Pochettino. Że z drużyny, która była dla nas powodem do chluby właśnie ze względu na zerwanie ze stereotypem miłych frajerów, których da się ograć bez wielkiego wysiłku („Lads, it’s Tottenham”) na boisku zostały cienie i zjawy, by nie rzec: upiory.

3. Fatum i fatalna cisza

W historiach mitycznych herosów istotną rolę odgrywa również fatum. Rzec by można: Mauricio Pochettino także wszystko to przewidział. Od miesięcy mówił o konieczności rozpoczęcia nowego rozdziału. Zapowiadał „bolesną przebudowę”. Wyjeżdżając na tournee do Azji zostawił w Londynie Rose’a, Auriera, Wanyamę, którzy mieli szukać sobie nowych klubów. Niemal wszystkie konferencje prasowe przed rozpoczęciem sezonu i w trakcie domykania okienka transferowego podszyte były jego frustracją: mówił, że powinno mu się zmienić tytuł z menedżera na trenera, bo nie wie, jaka jest sytuacja kontraktowo-zakupowa, mówił, że ma najbardziej zdestabilizowany skład w ciągu tego pięciolecia, mówił, że musi nadrabiać stracony czas.

Owszem: po sprowadzeniu Ndombele, Lo Celso i Sessegnona, wielu z nas miało nadzieję, że nowi piłkarze dadzą pożądany efekt odświeżenia – tyle że ten pierwszy uczy się wciąż tempa gry w Premier League, a dwaj ostatni są kontuzjowani i minie jeszcze parę tygodni, w których skazani będziemy na oglądanie zamiast nich wciąż tych samych cieni i zjaw, by nie rzec: upiorów. Eriksen, Lloris, Vertonghen, Kane, Lamela, Dier, Davies (wszyscy wyszli w pierwszym składzie z Brighton), a także Rose – to piłkarze, których oglądaliśmy w Tottenhamie już przed pięcioma laty. Wtedy byli młodzi, głodni sukcesu, zdolni do wymaganej zawsze przez Pochettino harówki. Czy można im się dziwić, jeśli po tylu latach słuchania wciąż tych samych sztuczek motywacyjnych (nawet jeśli zalicza się do nich chodzenie po rozżarzonych węglach czy przykładanie sobie indiańskich strzał do gardeł) i wytrzymywania tych samych morderczych treningów, czują się wypaleni albo zwyczajnie mają poczucie, że dalej niż finał Ligi Mistrzów w Madrycie już nie zajdą? Jak widać to nie takie proste: dać pełne wsparcie trenerowi i skreślić piłkarzy. Zdanie „Żaden nie jest ważniejszy niż klub” można przecież zastosować także do szkoleniowca.

W Tottenhamie Pochettino nigdy nie było gwiazd, a o sile drużyny stanowiło to, że stanowiła jeden zbiorowy organizm, obejmujący zarówno piłkarzy, jak sztab szkoleniowy. „Piłka nożna to gra zespołowa i jeśli zacznie się obracać wokół indywidualności, jeśli zespół przestanie być jednością i w jego poczynania wkrada się chaos, spadkowicz z ligi może wbić ci pięć goli” – komentował w „Nowym wspaniałym świecie” feralną porażkę z Newcastle na zakończenie sezonu 2015/16. Otóż od miesięcy mamy w tym organizmie nie tylko problem indywidualności otwarcie mówiących o tym, że nadszedł czas na nowe wyzwania. Mamy też problem szkoleniowca, który przez wiele tygodni wysyłał podwójne sygnały na temat swojej przyszłości i którego dotychczasowe metody motywowania tej grupy zawodników chyba się wyczerpały. To też było dojmujące podczas oglądania meczu z Brighton: oni nie działali jako grupa, każdy próbował sam (albo, co gorsza, próbował pozbyć się odpowiedzialności), a kiedy już próbował, wypracowane automatyzmy zawodziły – przecież i Son, i Kane mieli naprawdę dobre okazje do strzelenia bramek. Obecni na miejscu dziennikarze „The Athletic” cytowali później morderczą obserwację zawodników gospodarzy, których zdziwiła nie tylko łatwość, z jaką byli w stanie zabiegać piłkarzy Tottenhamu, ale i panująca między londyńczykami cisza: to, że żaden na kolegów nie pokrzykiwał, nie próbował poderwać do walki, zmobilizować.

4. Pieśni wędrowców

Jako kibic, cały jestem w krainie dziwów i marzeń. Po klęsce z Brighton, tak samo jak po klęsce z Bayernem, wyobrażam sobie Mauricio Pochettino siadającego w szatni między piłkarzami i umiejącego zaszczepić w nich wiarę, że są jeszcze w stanie stoczyć swoją ostatnią walkę. Jako dziennikarz nie mogę jednak w tym miejscu pozostać. Źle znoszę histerię mediów społecznościowych, linczujących drużynę i domagających się głowy trenera po jednym kiepskim tygodniu – ale z drugiej strony widzę, że kryzys Tottenhamu trwa dłużej niż tydzień i głębsze ma przyczyny. Zdaję sobie sprawę, że statystyki podawane przez autorów „Piłkonomii”, Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, kwestionują wiarygodność tezy, iż zmiana szkoleniowca przynosi trwałą poprawę wyników – ale z drugiej strony wydaje mi się, że taniej i łatwiej pożegnać się z jednym szkoleniowcem niż wyrzucić połowę składu. Godzę się więc z tym, że Mauricio Pochettino nie przejdzie swojej próby, a przynajmniej nie w tym klubie, i że zamiast „nowego wspaniałego świata” przyjdzie na Tottenham stara bieda.

Wiem: naprawdę było blisko. Przyznaję: ze wszystkich pięknych wspomnień, jakie zebrałem w ciągu ponad trzydziestu lat kibicowania tej drużynie, niemal wszystkie wiążą się z obecnością na ławce trenerskiej zdradzającego niejakie skłonności do tycia Argentyńczyka o włoskim nazwisku. Na samym końcu tego przydługiego wywodu dochodzę jednak do prostej w gruncie rzeczy konkluzji: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica to on sam jest klubem i to on jeden odbędzie swoją wędrówkę do końca, niezależnie od tego, jak okropnie dziś grają i jak okropnie będą grać jutro jego piłkarze i nawet jeśli pojutrze ich trenerem miałby zostać, zachowajcie nas bogowie, Jose Mourinho.

PS. A książkę Balague’a naprawdę powinniście przeczytać i w związku z tym mam dla Was konkurs. Pięcioro erudytek lub erudytów może otrzymać od wydawnictwa SQN egzemplarze „Nowego wspaniałego świata” – warunkiem jest odpowiedź na pytanie, kto z klasyków literatury podróżniczej napisał nieodległy wbrew pozorom od dzisiejszego wpisu akapit: „Historia Buenos Aires zapisana jest w książce telefonicznej tego miasta. Pompey Romanov, Emilio Rommel, Crespina D.Z. de Rose, Ladislao Radziwiłł oraz Elizabeta Marta Callman de Rotschild – te pięć wybranych na chybił trafił nazwisk spod litery R opowiada o wygnaniu, rozczarowaniu i strachu za koronkowymi firankami”. Odpowiedzi zbieram do końca przerwy na kadrę pod adresem mailowym futboljestokrutny@gmail.com.

Mauricio Pochettino i teoria lustra

Z porucznikiem Columbo było tak, że najlepsze pomysły zawdzięczał żonie. No więc oglądaliśmy dzisiaj przy śniadaniu skrót meczu Tottenhamu z Southamptonem (a może właściwie należałoby powiedzieć: Tottenhamu z Tottenhamem, bo przecież główną przyczyną kłopotów gospodarzy we wczorajszym meczu byli oni sami: gapiostwo i nadmierna brawura Auriera, który w ciągu czterech minut dostał dwie żółte kartki, oraz gapiostwo – a może również nadmierna brawura – Llorisa, który dwa metry przed własną bramką postanowił nagle kiwać się z atakującym go napastnikiem) i moja żona powiedziała nagle, że jeśli ktokolwiek zdestabilizował tę drużynę w ciągu ostatnich miesięcy, to był to sam Maurycy. Że jeśli zdarzało mu się w ostatnich tygodniach narzekać, że to najbardziej zdestabilizowany Tottenham, z jakim miał do czynienia, a potem jeszcze krytykować piłkarzy, że mają głowy gdzie indziej, to w gruncie rzeczy dlatego, że klub i piłkarze byli dla niego lustrem: że dostrzegał w nich cechy u siebie wyparte.

No bo rzeczywiście: w trakcie ubiegłorocznego rajdu do finału Ligi MIstrzów to sam Pochettno dawał do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa z Liverpoolem może odejść z Tottenhamu, a i wcześniej stawiał swoją przyszłość na szali w trakcie rozmów z dziennikarzami na temat koniecznych zmian klubowej polityki. Po przegranym finale to on zamknął się w domu na dwa tygodnie i nie potrafił się pozbierać, a potem szeroko o tym opowiadał. To on tego lata czuł się wypalony, a na czwartkowej konferencji prasowej mówił nawet, że był w depresji i porównywał swój stan po porażce w Madrycie z innym najgorszym momentem w swojej karierze, zawodniczej tym razem: kiedy Argentyna na mundialu 2002 odpadła z turnieju już w fazie grupowej po tym, jak sfaulował Michaela Owena w polu karnym. No więc może to nie obudzona nagle u Eriksena chęć spróbowania czegoś nowego jest przyczyną problemów, może nie nieprzedłużone kontrakty Alderweirelda i Vertonghena, nie tajemnicze sprawy osobiste Auriera czy Rose’a, a to, co działo się w głowie ich trenera i co – trudno, żeby nie – miało wpływ na całą drużynę?

Anim się obejrzał, jak w ostatnich tygodniach ten blog zamienił się w kronikę szóstego sezonu. Pracować wspólnie przez sześć lat to naprawdę sporo i w angielskiej prasie można natrafić na anonimowe wypowiedzi piłkarzy Tottenhamu, skarżących się na wciąż te same treningi i wciąż te same sztuczki motywacyjne ich szkoleniowca. Można powiedzieć: Maurycy i tak długo wytrzymał (i z nim wytrzymali), takiego Mourinho jego zawodnicy mieli dość w trzecim sezonie, Guardiola w Barcelonie wypalił się po czterech latach, a ci, którzy pracowali w swoich klubach zdecydowanie dłużej, Ferguson czy Wenger, zaczynali jednak w kompletnie innych czasach. Na metody sir Aleksa – brutalne potrząsanie szatnią poprzez pozbywanie się z niej piłkarzy uchodzących wcześniej za nietykalnych, jak Beckham czy Keane – Pochettino jednak nie stać: potęga finansowa Tottenhamu pewnie nigdy nie będzie taka jak Manchesteru United, nie mówiąc już o tym, że żyjemy w epoce, w której pozycja piłkarzy wobec trenerów jest silniejsza niż była w latach największych sukcesów sir Aleksa. Być może czas na naturalną wymianę był przed rokiem, ale wtedy budujący stadion klub nie był w stanie dokonać żadnego transferu. Być może początek tego sezonu przebiegałby bardziej gładko, gdyby obok Ndombele (wczoraj strzelił drugiego gola i generalnie zagrał swój najlepszy mecz w klubie) mógł grać Lo Celso i wrażenie odświeżenia składu byłoby wyraźniejsze, ale Argentyńczyk po wielce obiecującym wejściu z ławki w trakcie meczu z Arsenalem złapał kontuzję podczas występu w reprezentacji i nie będzie grał jeszcze długie tygodnie. Być może w końcu, gdyby sędziowie uznali bramkę Auriera w ubiegłotygodniowym meczu z Leicester, Tottenham zajmowałby teraz trzecie miejsce w tabeli i o żadnym kryzysie nie byłoby mowy.

KiIlkanaście sekund przed tym, jak Eriksen, Son i Kane wyprowadzili kontrę dającą Tottenhamowi drugą bramkę, kibice Southamptonu śpiewali do Maurycego, że jutro zostanie wylany. KIlkadziesiąt sekund przed końcem meczu fani Tottenhamu śpiewali z kolei, że jest magikiem. Pomiędzy tymi dwiema pieśniami była godzina tyleż ciężkiej, co szczęśliwej walki o obronienie korzystnego wyniku. Okazja do pokazania charakteru i jedności, które zawsze były kluczem do sukcesów tej drużyny pod tym trenerem. Lloris pozbierał się po błędzie i bronił fenomenalnie. Eriksen jak w swoich najlepszych meczach bił rekordy przebiegniętych na boisku kilometrów. Winks i Kane pokazywali, ile może znaczyć dla zawodnika gra w klubie, który go wychował. Przestawiony na prawą obronę Sissoko wydawał się na tej pozycji najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Skończyło się dobrze: mimo iż trzeba było grać w dziesiątkę, a okoliczności utraty gola mogłyby załamać dużo większych twardzieli, udało się strzelić drugą bramkę, a potem obronić wynik. Dziennikarze, piszący w ostatnich dniach o kryzysie, ogłaszają teraz, że mecz, w którym trzeba było stawić czoło tylu przeciwnościom, mógł być przełomowy dla całego sezonu. Z pewnością Mauricio Pochettino kupił czas i nawet ewentualna porażka z Bayernem nie wytrąci go ze strefy komfortu.

Może i dobrze. W strefie komfortu łatwiej spojrzeć w lustro. Łatwiej wtedy powiedzieć: „Zacznij od siebie, zanim zaczniesz sugerować, że to inni są przyczyną twoich problemów”. Szczerze mówiąc, tę ostatnią myśl również zawdzięczam żonie.

Nieżółta ściana

Nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy sezon w karierze Hugo Llorisa. Kilka zawalonych bramek, kilkadziesiąt fatalnych wykopów, po których kolejni rywale zyskiwali świetne sytuacje, nawet przed tygodniem do jego postawy w trakcie meczu z Chelsea (zwłaszcza do tego, jak się dał zaskoczyć Pedro przy krótkim słupku), można by mieć niejedno zastrzeżenie. Do tego jeszcze pamiętny skandal, kiedy to jego – kapitana mistrzów świata i kapitana Tottenhamu, uważanego za wzorowego ojca rodziny i świetnie prezentującego się w mediach – przyłapano na jeździe po pijanemu, a potem rozpisywano się na temat torsji, jakie dopadły go w trakcie kontroli drogowej. Wśród fanów Tottenhamu nie stał się wprawdzie kozłem ofiarnym na miarę – w pierwszej fazie sezonu, bo teraz francuski pomocnik jest jednym z naszych ulubieńców – Moussy Sissoko, ale temat zastąpienia go w bramce przez Paolo Gazzanigę pojawiał się na forach niejeden raz.

Dobrych kilka tygodni temu Hugo Lloris udzielił jednak tak zwanego szczerego wywiadu. Opowiadał o tym szczególnym uczuciu wydrążenia, jakie dopadło go po wygranym mundialu. O tym, że zakończony wielkim sukcesem miesiąc intensywnych emocji pozbawił go właściwie energii życiowej. Że po powrocie z Rosji całymi dniami nie był w stanie wstać z łóżka. Nie mówię, że to tłumaczy pijacką wpadkę, ale z pewnością daje jakiś kontekst tych niełatwych miesięcy, w trakcie których musiał w sobie znaleźć nową motywację.

Musiał znaleźć i chyba znalazł. Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego rewanżu, kto wie, czy Tottenham nie rozsypałby się po pierwszym ciosie, za którym poszłyby kolejne, gdyby nie seria interwencji Llorisa w pierwszej połowie. Oczywiście ton nadał Jan Vertonghen, fantastycznie blokujący strzał Reusa już w jedenastej minucie, ale kluczowe były zdarzenia z okolicy trzydziestej minuty, kiedy kapitan Tottenhamu najpierw zatrzymał strzał Weigla, potem odbił uderzenie Guerreiro, a chwilę później jeszcze Sancho. Interwencja Llorisa po uderzeniu Alcacera pozwalała schodzić na przerwę z bezbramkowym remisem, a odbicie nogami próby tego samego piłkarza w końcówce meczu pozwoliła zachować czyste konto w całym spotkaniu.

Tylko dwadzieścia pięć procent posiadania piłki w pierwszej połowie, ciągłe oblężenie, płynne akcje Borussii – to zdecydowanie nie tak miało wyglądać. Oczywiście trudno nie zauważyć zmiany ustawienia, dokonanej przez Pochettino jeszcze w pierwszej połowie – przejścia z 3-4-1-2 na 5-4-1, które wyhamowało impet gospodarzy. Trudno nie cieszyć się z ostatnich kilku minut przed przerwą, kiedy to po raz pierwszy w tym meczu goście potrafili dłużej pograć piłką. Trudno nie zachwycić się skutecznością Kane’a, który miał jedną jedyną okazję i wykorzystał ją z zimną krwią. Trudno nie komplementować koncentracji pozostałych członków bloku defensywnego, trudno nie zauważyć, że gracze Tottenhamu w zasadzie nie faulowali, a zwłaszcza nie robili tego na własnej połowie, że ich błędy ani razu nie doprowadziły do strzału graczy Borussii, że mieli pięćdziesiąt cztery odbiory, trzydzieści pięć wślizgów, piętnaście przechwytów i sześć bloków. Trudno nie zachwycać się harówką Sissoko między dwoma polami karnymi – i trudno nie docenić faktu, że to po jego podaniu Kane pozbawił Borussię resztek nadziei. Trudno nie pamiętać (przypominał to zresztą poirytowany Pochettino w mediach), że kolejny raz musieli grać mając na odpoczynek o dobę mniej od rywala, że dla wielu z nich był to czwarty mecz w ciągu dziesięciu dni – a już w sobotę trzeba grać z Southamptonem, by bronić zagrożonego miejsca w pierwszej czwórce Premier League, być może zresztą czyniąc to bez zawieszonego po awanturze z sędzią Deanem Pochettino na ławce. Co jednak najważniejsze, i co Pochettino bez przerwy próbuje klarować dziennikarzom na coraz dłuższych konferencjach prasowych: takie mecze wygrywa się przede wszystkim w głowach. Hugo Lloris z pewnością miał dziś głowę na karku.

Tottenham w ćwierćfinale Ligi Mistrzów – kiedy zdarzyło się to Harry’emu Redknappowi, nie potrafiłem przestać blogować. Miarą postępu jest chyba to, że kiedy dziś awansował po raz kolejny, poważnie się zastanawiałem, czy jest o czym pisać. Chwilo, trwaj.

Futbol, który przestał być dziki

Miała być walka, i była. Miały być stałe fragmenty gry, i były. Ostatecznie jednak zdecydowali bramkarze.

Przełomowy moment meczu Francja-Urugwaj nie nadszedł w 61. minucie, kiedy po niegroźnym, wydawałoby się, strzale z dystansu Griezmanna piłka przebiła ręce Muslery. Nie nadszedł również w 40. minucie, kiedy zza pleców wchodzących w pole karne kolegów przy rzucie wolnym wyrósł, idąc na drugie tempo, Varane i zdobył bramkę dla Francji. To, co najważniejsze, wydarzyło się na chwilę przed przerwą, kiedy Hugo Lloris popisał się jedną z najlepszych interwencji rosyjskiego mundialu. Kilkaset sekund po golu Francuzów Urugwajczycy przedostali się pod jego bramkę. Oni również wykonywali stały fragment gry. Caceres, podobnie jak Varane, zgubił krycie. Uderzył idealnie. Kozłująca piłka szła w prawy dolny róg, ale Lloris zdołał ją wypchnąć, a następnie zasłonić tak dużą część bramki, że dobitka Godina poszła nad poprzeczką.

Łatwo oczywiście skupić się na błędzie Muslery, błędzie niespodziewanym w wykonaniu zawodnika tak doświadczonego (grał szesnasty mecz na mundialu) i stanowiącego dotąd jeden z najpewniejszych punktów drużyny. Ale do tego, że złe rzeczy dzieją się bramkarzom, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekawsze, że dziś – trochę podobnie zresztą, jak podczas karnych po meczu Hiszpania-Rosja, kiedy odradzał się krytykowany przed czterema laty Igor Akinfiejew – jednym z bohaterów Francji został bramkarz, którego forma niepokoiła Francuzów do tego stopnia, że Didiera Deschampsa pytano o niepodważalność jego pozycji nawet podczas konferencji prasowej poprzedzającej to spotkanie. Lloris popełniał błędy w ostatnich sparingach przed mundialem i – nie ukrywajmy – miał za sobą najsłabszy sezon w dziejach swoich występów w Tottenhamie. O jego formę na mistrzostwach naprawdę można się było obawiać. W dodatku przez cały mecz z Urugwajem nie miał prawie nic do roboty – teoretycznie miał prawo czuć się lekko zdekoncentrowany. Tymczasem, kiedy główkował Caceres zrobił coś naprawdę niezwykłego.

A może powinno się jednak napisać, że przełomowy moment meczu nastąpił na dobrych kilkadziesiąt godzin przed jego rozpoczęciem, kiedy Oscar Tabarez i jego podopieczni wiedzieli już, że Edinson Cavani nie będzie mógł zagrać? Bez zawodnika PSG Urugwajczycy mieli podcięte skrzydła: z przodu brakowało jego wzrostu, szybkości i telepatycznego wręcz zrozumienia z Suarezem, który dziś bodaj ani razu nie dotknął piłki we francuskim polu karnym. Stuani pracował jak mógł, próbował przeszkadzać Francuzom w rozgrywaniu piłki od obrony, ale jakości urugwajskim atakom nie dodawał. Większość urugwajskich dośrodkowań szła zresztą po ziemi – jakby z góry założono, że bez Cavaniego żaden powietrzny pojedynek nie zostanie tu wygrany.

Francuzi rosną z meczu na mecz, ale pytanie, do jakiego poziomu są w stanie dorosnąć, pozostaje nierozstrzygnięte. Dziś, kiedy cofnięty Urugwaj uniemożliwił Mbappe wybieganie za plecy obrońców (jedyny moment, z jakiego zapamiętaliśmy gwiazdkę Trójkolorowych, to próba nabrania sędziego na rzekomy faul rywala, po którym najsłuszniej w świecie gracz PSG dostał żółtą kartkę), kapitalny mecz rozegrał Griezmann, nie tylko samemu strzelając bramkę i nie tylko asystując przy golu Varane’a, ale mając największą na boisku liczbę podań kluczowych, imponując w dryblingu i w walce o odbiór piłki – także na własnej połowie. Jaką rolę odegrał w tym sukcesie biegający przed francuską linią obrony N’golo Kante, wie doskonale każdy widz meczów Premier League. Uwielbiam tę anegdotę Claudio Ranieriego, który podczas pracy w Leicester żartował, że defensywny pomocnik Francuzów jest w stanie wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy.

Urugwajczyków szkoda – ale trzeba powiedzieć, że nie pokazali tego, czym zachwycali w poprzednich spotkaniach. Eduardo Galeano pisał kiedyś o stylu pełnym szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu. Jonathan Wilson mówił o urugwajskich szarżach, będących manifestacjami garra, co dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość, determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy miejscowego charakteru narodowego. Do dziś brzmiało to, choć opisywało drużyny i mecze przed niemal stu lat, jak charakterystyka Suareza i Cavaniego. Podobnie współcześnie brzmiało zdanie przypisywane Che Guevarze, którego obecny szkoleniowiec Urugwaju od zawsze wielbił i w związku z tym zawiesił na ścianie swojego domu w Montevideo: „Trzeba nabierać twardości nie tracąc czułości”. Twardość oczywiście została, ale o czułości przypominały jedynie łzy Gimeneza, eksponowane przez realizatora już na kilka minut przed końcem spotkania.

Szkoda, bo miałem szczerą chęć pisać dzisiaj tekst pełen płomiennych zachwytów nad pięknem gry obronnej. Nad cechującym urugwajskich stoperów połączeniem pasji i minimalizmu. Nad heroizmem biegających przed nimi defensywnych pomocników. Dziś jednak tego nie pokazali. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, w szesnastej minucie, główkujący Mbappe wyrósł nagle nad polem karnym Muslery. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, Urugwajczycy psuli proste podania na własnej połowie – niby nic groźnego, ale Francuzi mieli z tego auty, po których znów trzeba było ustawiać szyki obronne, zamiast wymienić choćby kilka podań. Rwane to było i różniło się od naszej wiedzy o tej drużynie do tego stopnia, że nawet przykuty zwykle do ławki Tabarez ciężko się podnosił i kuśtykał do linii bocznej, by swoją obecnością pokazać zawodnikom, że coś tu jest nie tak.

Kiedy po raz pierwszy przyjechali do Europy, na igrzyska olimpijskie w 1928 roku, „w Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu” (cytuję, rzecz jasna, za „Aniołami o brudnych twarzach”). W tamtej drużynie byli ponoć kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu, którzy płynęli na Stary Kontynent korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, opłaconych dzięki serii sparingów rozgrywanych już przed igrzyskami. Ich trener, Ondino Vieira, mówił wtedy o urugwajskiej szkole gry w piłkę nożną. „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, cechowała go pierwotność i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata”.

Dziś urugwajski futbol nie był dziki. Na mundialu nie ma już dzikich drużyn. Jest smutno, nie tylko dlatego, że do końca zostało tylko siedem meczów.

Gareth i inne chłopaki

Zasypiającym podczas meczu sezonu

Analogia z Robinem van Persiem, niemal samodzielnie wciągającym ubiegłoroczny Arsenal na trzecie miejsce w angielskiej ekstraklasie, narzuca się sama. „Nie chodzi o mnie, chodzi o drużynę” – mówił jednak przed kamerami Sky Sports Gareth Bale chwilę po wczorajszym meczu z West Hamem, w którym o zwycięstwie Tottenhamu zdecydowało jego fenomenalne uderzenie zza pola karnego. Godzinę później pisał na Twitterze, że to był „świetny występ chłopaków”, o sobie skromnie dodając: „zawsze miło strzelić zwycięskiego gola w derbach”. A zaraz po tym golu – co, nie ukrywam, ucieszyło mnie najbardziej – popędził w stronę ławki rezerwowych i wpadł w ramiona Andre Villas-Boasa. Pytanie o przyszłość Bale’a w świetle tego, czego dokonał w ciągu ostatnich tygodni, staje się pytaniem numer jeden wśród dziennikarzy piszących o angielskim futbolu. Dokąd odejdzie? Za ile? Zabawne: nikt się nie zastanawia, czy może zostać na jeszcze jeden sezon, jeżeli Tottenhamowi uda się awansować do Ligi Mistrzów.

Walijczyk jest oczywiście w życiowej formie, osiem goli w sześciu ostatnich meczach (piętnaście od początku sezonu) mówi samo za siebie, zwłaszcza że co bramka, to piękniejsza. Warto się jednak chwilę zatrzymać przy jego geście wykonanym w stronę menedżera. To Andre Villas-Boas w przerwie meczu z Norwich znalazł Bale’owi nową pozycję na boisku (nie na lewym skrzydle, tylko w środku), obdarzając w dodatku niezbędną swobodą taktyczną. Wczoraj Bale zaczynał jako drugi napastnik i do przerwy, mimo gola dającego prowadzenie, często bywał odcięty od piłki, później jednak cofnął się bliżej linii środkowej i stamtąd inicjował akcje, na które piłkarze West Hamu nie mieli pomysłu (zobaczcie, gdzie dostawał podania). Przy wysoko ustawionej linii obrony, grze toczącej się na niewielkiej przestrzeni i ruchliwości samego Bale’a, koledzy – mówiąc bardzo po prostu – mają do niego bliżej: może dostawać podania nie tylko od lewego obrońcy czy defensywnego pomocnika. W kontekście wybuchających z nową siłą spekulacji o możliwym odejściu walijskiej megagwiazdy znakomicie rzecz całą klaruje dziś Jonathan Wilson: jeśli mówimy o ustawieniu na boisku, Bale nie znajdzie klubu bardziej mu odpowiadającego niż dzisiejszy Tottenham.

Inna sprawa, że Bale’a można zatrzymać także na nowej pozycji. We czwartek w Lyonie Walijczyk próbował atakować zarówno z lewej, jak i grając w środku, Francuzi jednak „zamknęli okiennice i zaryglowali drzwi wejściowe” – nie tyle pilnowali jego samego, co ograniczyli teren, na którym mógł się rozpędzić.

W tym miejscu, jak widzicie, zaczyna się uruchamiać tradycyjny pesymizm kibica Tottenhamu. Owszem, gol Bale’a w ostatniej minucie meczu z West Hamem – gol fenomenalny, jeden z kandydatów do bramki sezonu – wprawił mnie w ekstazę, owszem groźnie strzelał jeszcze parę razy, a szans wykreował (także dzięki dobrze wykonywanym rzutom rożnym, zobaczcie) aż sześć, ale niemal natychmiast znów zacząłem się martwić. Po pierwsze, kalendarzem: bezpośredni rywale, Chelsea i Arsenal, mają zdecydowanie łatwiejszych rywali do końca sezonu. Po drugie, słabymi punktami drużyny.

Bo rzeczywiście wypada się z Balem zgodzić: nie chodzi o niego, chodzi o drużynę.
Jej najsłabsze ogniwo to dziś środek pomocy. Nie atak, z kontuzjowanym Defoem i wciąż niemogącym wejść w sezon Adebayorem (kiepski sezon przygotowawczy, kontuzje, czerwona kartka z Arsenalem, Puchar Narodów Afryki…), a druga linia po kontuzji Sandro. Brazylijczyk, jak pamiętamy, nie tylko rozbijał akcje rywali jak żaden z jego kolegów, ale umiał szybko pozbyć się piłki. Teraz koło zamachowe rozkręca się powoli. Podania Parkera pozostawiają wiele do życzenia zarówno jeśli idzie o precyzję, jak niebanalność, a i z wślizgami jest jakby gorzej (patrz wczorajszy rzut karny dla WHU). Dembele z kolei próbuje dryblingu, robi kółeczko i czasem nawet uwalnia się spod opieki rywala, ale wtedy pozostali są już na pozycjach, strefa obronna jest zamknięta i Tottenhamowi pozostaje wymiana piłki po obwodzie. W meczu z Lyonem było parę momentów, w których daremnie czekający na podanie Bale wściekał się zbyt wolnych kolegów.

Odpowiedzią na ten problem może być Lewis Holtby. Niemiec jako jedyny z pomocników próbuje grać z pierwszej piłki, umie też znaleźć miejsce między liniami. Byle tylko przełamał się Adebayor, wciąż niepotrafiący przekonać do siebie kibiców i dziennikarzy. Ci ostatni domagają się do niego goli, powtarzają klisze o piłkarzu grającym rzekomo tylko do czasu wywalczenia intratnego kontraktu, ja jednak miałbym ochotę go bronić, bo i bez goli bywa z niego pożytek. W meczu z Lyonem to od niego wyszły dwa kluczowe podania, po których znakomite okazje marnowali Bale i Dempsey. Wczoraj oczywiście sam spudłował w wymarzonej okazji, dobijając uderzenie Sigurdssona, ale jego współpraca z kolegami, wyciąganie obrońców, schodzenie do skrzydeł, wyglądały coraz lepiej.

Są oczywiście również niekwestionowane jasne punkty. Po pierwsze (inaczej niż w Chelsea, gdzie AVB poległ między innymi na tym problemie), obrońcy okazali się chętni do nauki. Wysoko ustawiona linia funkcjonuje niemal bez zarzutu (z Lyonem nawet w ostatniej minucie udawało się łapać na spalonym desperacko próbujących strzelić drugą bramkę Francuzów, wczoraj przy golu Joe Cole’a zagapił się wprawdzie Vertonghen, ale można usprawiedliwić go faktem, że nie grał na swojej pozycji). A jak nie funkcjonuje, ma za plecami błyskawicznie ruszającego na spotkanie rywali Llorisa, ubiegającego ich nawet kilkanaście metrów przed polem karnym. Podczas meczu z West Hamem wybiegając naprzeciw Taylora Francuz uratował drużynę przed utratą trzeciej bramki – a chwilę później było już 2:2; bez problemu wyłapywał też dośrodkowania i dobrze współpracował z kryjącymi strefą kolegami przy rzutach rożnych. O tym, że obrońcy są chętni do nauki, świadczy także przypadek Dawsona: w sierpniu o włos od sprzedania do QPR, dziś lider defensywy i pierwszy na liście do przedłużenia kontraktu.

Po drugie, chłopaki nie pękają. Od straszliwego meczu w grudniu, kiedy w kilku ostatnich minutach stracili dwa gole na Goodison Park i zamiast zwyciężyć, zeszli z boiska jako pokonani, podobne przypadki się nie powtarzają, ba: teraz to Tottenham zdobywa bramki i punkty w końcówce meczu. Po porażce z Evertonem Villas-Boas mówił, że kompletnie zmienił strukturę treningów – teraz ćwiczenia wymagające największej koncentracji serwuje drużynie pod sam koniec zajęć. Najwyraźniej działa, bo i w Lyonie, i w Londynie podczas derbów, i wcześniej z MU, gole dla Tottenhamu padały na kilkadziesiąt sekund przed końcem.

Po trzecie, chłopaki są elastyczne. 4-2-3-1, 4-4-2, 4-4-1-1, przez dobrych kilka minut w Lidze Europejskiej także gra trójką środkowych obrońców (z Assou-Ekotto przesuniętym na skrzydło) – drużyna bez większych problemów przystosowuje się do oczekiwań trenera. Zmieniający pozycję Bale, Dempsey i Sigurdsson jako fałszywi skrzydłowi, przemieszczający się między liniami Holtby, Lennon biegający także po prawej, napastnik wracający do linii środkowej i schodzący na skrzydła, by zrobić miejsce dla wbiegających z głębi pola kolegów – wszystko to już widzieliśmy i zapewne zobaczymy jeszcze więcej.

Oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy zobaczyli więcej bramek Garetha Bale’a. Ale nie tylko jego miałem ochotę wczoraj uściskać.