Archiwum kategorii: Europa League

Mourinho bez parasola

Fortuna sprzyja odważnym. W zasadzie powinienem zacząć od zdania, którym kończyłem w niedzielę po derbach, bo przecież poza siedmioma nazwiskami w pierwszym składzie Tottenhamu nic się od tamtej pory nie zmieniło. Znów jedna drużyna grała w piłkę, mając jakiś pozytywny pomysł, a druga postanowiła wziąć na przeczekanie. W Zagrzebiu, spotykając się z zespołem rozbitym wyrokiem więzienia dla trenera Mamicia i pod okiem jego dotychczasowego asystenta, Tottenham próbował obronić dwubramkową zaliczkę z pierwszego meczu – a Dynamo w imponującym zaiste stylu zdołało ją zniwelować. Bo przecież nie mówimy tu o żadnym fuksie: gospodarze wiedzieli, jak grać z Tottenhamem, początkowo dbając o uśpienie londyńczyków, cofając się na własną połowę i pozwalając im jałowo rozgrywać piłkę, a potem wyprowadzając szereg akcji, o których płynności piłkarze José Mourinho mogli jedynie pomarzyć. Cudowne strzały Orsicia w drugiej połowie i dogrywce wieńczyły przecież jedynie dzieło całej drużyny, a przecież i podczas pierwszych czterdziestu pięciu minut były sygnały ostrzegawcze, zwłaszcza po niecelnym uderzeniu Lovro Majera i zablokowanej w ostatniej chwili przez Sancheza próbie jednego z najlepszych w Dynamie Ademiego. Tottenham w tamtej fazie gry miał, owszem, przewagę w posiadaniu piłki, ale wszystkie jego akcje były tak rozlazłe, jak rozlaźli wydawali się niepowołani do reprezentacji Anglii (czy ktokolwiek się może dziwić decyzji Garetha Southgate’a?) Winks i Alli; o kontrolowaniu wydarzeń na boisku nie było rzecz jasna mowy.

Pierwsze nazwiska już padły, ale zarzuty można przecież postawić niemal wszystkim: przy kolejnych golach Dynama odpuszczali krycie, pressing, powrót pod własne pole karne zarówno grający od pierwszej minuty Sissoko i Aurier, jak wprowadzeni dla ratowania wyniku Bale i Ndombele. A skoro zarzuty postawić można niemal wszystkim, raz jeszcze wypada zacząć od tego, który ich trenuje, pobierając za to zresztą niebotyczną pensję. Mourinho i tym razem krytykował w pomeczowym wywiadzie piłkarzy, podkreślając zwłaszcza, że dokładnie takie gole, jakie zdobywał wczoraj Orsić, pokazywał im wcześniej w trakcie analiz gry przeciwnika. Problem w tym, że dokładnie takich wywiadów Portugalczyk udzielał także w ostatnich miesiącach pracy w Chelsea czy w Manchesterze United; mówił wtedy wręcz, że czuje się zdradzony, a zdanie o bramkach traconych dokładnie na sposób, który im wcześniej pokazywał, stawało się niemalże mantrą.

A może inaczej: problem w tym, że nie licząc może zaiste fenomenalnego w tym sezonie Kane’a o niemal każdym piłkarzu Tottenhamu można dziś powiedzieć, że pod okiem José Mourinho nie stał się lepszym zawodnikiem. To nie jest tylko to, że wyszli na mecz z Dynamem dziwnie niezmobilizowani i że podobnie było podczas derbów (sic!) z Arsenalem. O tym, że narzekają na zbyt mało intensywne, nadmiernie skupione na przeciwniku i na organizacji defensywy treningi, Jack Pitt-Brooke pisał w portalu The Athletic miesiąc temu, akurat kiedy po pięciu porażkach w sześciu meczach Premier League Portugalczyk upierał się w rozmowach z dziennikarzami, że jego metody szkoleniowe nie mają sobie równych. To w tamtym tekście można było znaleźć potwierdzenie własnych intuicji w wypowiedziach anonimowych źródeł z szatni Tottenhamu, że ofensywni gracze tej drużyny korzystają wciąż ze schematów rozegrania akcji, które wypracowali jeszcze pod Mauricio Pochettino. O tym, jak destrukcyjny wpływ na drużyny Mourinho miewa przygotowywanie meczowej strategii wyłącznie w reakcji na silne i słabe strony rywala, a nie w oparciu o własną tożsamość, więcej przeczytacie w „Dziedzictwie Barcelony”. Futbol reaktywny może czasem działać – i nawet w Tottenhamie działał jesienią, kiedy przez parę tygodni drużyna była na pierwszym miejscu w tabeli i ogrywała MC, MU czy Arsenal – w tym klubie i z tymi piłkarzami nie wydaje się jednak przepisem na sukces. A w meczu takim, jak z Dynamem – skoro Mourinho mówił, że zależało mu na jego wygraniu, nie zaś na obronieniu korzystnego wyniku z pierwszego spotkania – potrzebne są właśnie jakieś pomysły na rozegranie akcji przeciwko dobrze zorganizowanej defensywie; inne niż laga do Kane’a lub Sona albo liczenie na to, że środkiem zdoła się przepchnać Ndombele. Tak, piłkarzy w tym wszystkim żal mi najbardziej; to ich świetnie rozwijające się za poprzedniego szkoleniowca kariery znalazły się w fazie stagnacji (uwierzylibyście, że para środkowych pomocników Winks-Sissoko wyszła niecałe dwa lata temu na finał Ligi Mistrzów w pierwszym składzie?), a spodziewanie się, że po czymś takim Harry Kane będzie chciał zostać i nadal gonić osiągi najlepszego strzelca w historii klubu Jimmy’ego Greavesa byłoby dowodem nie lada naiwności.

Gorzkie dowcipy, błyskotliwe memy i rubaszne komentarze świadczyły za to, że wczoraj wieczorem w fantastycznej formie była społeczność kibiców Tottenhamu. Klęska, jaką ich ukochana drużyna odnosiła pod wodzą José Mourinho troszeczkę przypominała – by użyć niezapomnianego porównania, jakie poczynił Terry Venables w kontekście transferu Paula Gascoigne’a do Lazio – przyglądanie się teściowej spadającej w przepaść twoim nowym samochodem, nade wszystko jednak: nareszcie mogliśmy znów w pełni poczuć się sobą. Przestać się łudzić (ja tam się raczej nie łudziłem…), że Portugalczyk okaże się jednak specem od wygrywania i pomoże klubowi wejść na ten ostatni poziom, o którym mówił kiedyś Pochettino. Wrócić do miejsca, w którym kibicujesz drużynie miłej i fajnej, ale takiej, której – jak przyjdzie co do czego – i tak wszyscy wleją. W którym nic na to nie poradzisz i możesz się jedynie z tego śmiać – najlepiej pierwszy, jeszcze zanim inni zrobią to za ciebie.

Północny Londyn, czas zmian

A gdybym znalazł w dzisiejszych gazetach analizy porównawcze problemów, które trapią Arsenal i Tottenham (tak, tak, przy pełnej świadomości dysproporcji między tymi dwoma zespołami: jedni od lat w Lidze Mistrzów, drudzy bezskutecznie się do niej dobijają; jedni zaczynają sezon mierząc w mistrzostwo, drudzy w czwarte miejsce), to tyleż bym się nie zdziwił, co miałbym ochotę pisać polemiki.

Nie zdziwiłbym się, bo porównania narzucają się same: obie drużyny poniosły właśnie bolesne klęski w Europie i obie na własne życzenie. W obu łatwo wskazać winowajców: nieskutecznych Soldado i Giroud, rozkojarzonych i nieruchawych Mertesackera i Fazio (Vertonghena bym mimo wszystko oszczędził, choć podarował Fiorentinie drugą bramkę). W obu kwestionować można decyzje trenerów: w przypadku Wengera zbyt otwartą taktykę, umożliwiającą rywalowi przeczekanie pierwszej presji i znalezienie przestrzeni do wyprowadzenia szybkiego ciosu, przy kompletnym braku asekuracji; w przypadku Pochettino zbyt dużą rotację w składzie, a zwłaszcza pozostawienie na ławce rezerwowych Kane’a, Walkera, Masona czy Dembele. Mówił przed meczem Wenger, że Monaco jest jak niebezpieczny gad, który zaczaja się gdzieś w zaroślach gotów, by zabić – ale jego piłkarze wyszli na boisko, jakby mieli wypędzać żaby z kałuży leżącej pośrodku drogi. W pierwszej połowie spotkania w Londynie Fiorentina gubiła się przy szybkiej grze Kogutów, wczoraj jednak akcje Tottenhamu toczyły się zbyt jednostajnie – spowalniane w środku pola przez grzejącego zwykle ławę Stamboulego. Czytaj dalej

Dlaczego Pochettino nie cieszył się z gola Lameli

Najbardziej we wczorajszej bramce Erika Lameli podobał mi się kompletny brak reakcji Mauricio Pochettino. Wokół euforia i wrzawa, piłkarze w niedowierzaniu kręcą głowami, Ben Davies zasłania sobie oczy, nawet asystenci trenera Tottenhamu klaszczą, a jemu nie drgnął ani jeden muskuł w twarzy. Oczywiście: gdzieś w głębi duszy musiał być zadowolony, że jego zespół strzelił drugą bramkę, że przez resztę meczu będzie się grało łatwiej, pewnie także że Erik Lamela egzorcyzmuje demony ścigające go w poprzednim sezonie. Od wczoraj o argentyńskim skrzydłowym nie będzie się już mówiło jako o tyleż kosztownym, co niespełnionym następcy Garetha Bale’a – od wczoraj będzie on autorem jednej z najpiękniejszych bramek roku, głównym kandydatem do nagrody Puskasa. Sami wiecie, co się działo na serwisach typu Youtube czy Vine jeszcze w trakcie pierwszej połowy meczu Tottenhamu z Asterasem.

A jednak Mauricio Pochettino nie cieszył się ani wówczas, ani później. Po pierwsze, fakt, że Lamela uderzał lewą nogą w sytuacji proszącej się o uderzenie prawą, każe pytać o wytrenowanie tejże prawej. Po drugie, szkoleniowiec Tottenhamu, zwolennik myślenia systemowego i ciężkiej pracy – zarówno na treningach, jak w trakcie spotkań – wyżej oceniłby zapewne gola będącego kopią wypracowanego w klubowym ośrodku schematu niż błysk indywidualnego geniuszu.

Po trzecie, fenomenalna bramka Lameli odwraca uwagę od Harry’ego Kane’a, ciężko pracującego wychowanka Tottenhamu, który zdobył wczoraj pierwszego hat-tricka w klubowej karierze. Każda z bramek Kane’a była inna: pierwszą zdobył po precyzyjnym uderzeniu zza pola karnego, przez gąszcz nóg i po odbiciu od wewnętrznej strony słupka. Druga była dobitką strzału Dembele: Kane wykazał się snajperskim instynktem, błyskawicznie startując do wypuszczonej przez bramkarza futbolówki. Trzecią strzelił głową. Jeśli zsumować statystyki z tego sezonu (zgoda: młody Anglik gra przede wszystkim z gry w pucharach, ze słabszymi rywalami), nie ma piłkarza Tottenhamu, który miałby na koncie tyle bramek i asyst. To ostatnie słowo wydaje się ważne, bo Kane coraz przytomniej uczestniczy w rozegraniu. Na grę w roli jedynego napastnika jest w jego przypadku za wcześnie (wciąż miewa kłopoty z przyjęciem piłki), ale w duecie z Adebayorem czy Soldado, albo – jak wczoraj – cofnięty za plecy snajpera, wypada świetnie.

Po czwarte, zalewająca internet fala zachwytów nad Lamelą odwraca uwagę od rzeczywistych zmartwień trenera, czyli powtarzających się wciąż błędów w grze obronnej Tottenhamu. To był tylko Asteras, siódma drużyna greckiej ekstraklasy, a przecież jej piłkarze aż cztery raz potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej defensywy gospodarzy. Fakt, że żadnej z tych sytuacji nie wykorzystali, Tottenham zawdzięcza tyleż błyskawicznym wyjściom Llorisa (raz, jak wiadomo, spóźnił się z interwencją: na trzy minuty przed końcem, przy stanie 5:0, przewrócił szarżującego rywala i wyleciał z czerwoną kartką), a także fenomenalnej interwencji Francuza po jednym ze strzałów, co swoim fatalnym celownikom. Podobne błędy w ustawieniu, podobne braki szybkościowe Kaboula i Vertonghena (Fazio będzie pauzował po czerwonej kartce z meczu z MC), w Premier League obnażane są z całą bezwzględnością.

Oto dlaczego Mauricio Pochettino nie śmiał się w czwartkowy wieczór i oto dlaczego nie przeczytacie tu – fascynującej skądinąd – historii magicznej sztuczki zwanej rabona. O Eriku Lameli myślę z uznaniem nie dlatego, że potrafi strzelać takie gole. W sobotę, w trakcie meczu z MC, to po jego stracie Aguero strzelił pierwszą bramkę, to po jego interwencji we własnym polu karnym Frank Lampard wymusił karnego. Zmieniony wówczas po godzinie, miał wszelkie powody, żeby przystępować do spotkania z Asterasem z nadwątloną wiarą we własne umiejętności. Trzeba mieć wiele wewnętrznej siły, żeby zdecydować się na coś takiego: wyobraźcie sobie zresztą, że Lamela (mając piłkę podaną jak na tacy, dużo miejsca, teoretycznie proste uderzenie prawą nogą) pudłuje…

Tylko dla dorosłych

Najsmutniejsze obrazki z dzisiejszego meczu Tottenhamu z Benficą? Nie, bynajmniej nie chodzi mi o zachowanie Younesa Kaboula, który – sądząc przynajmniej po tym, gdzie stał w początkowej fazie obu incydentów, bo nie po tym, co wydarzyło się później – był odpowiedzialny za krycie Luisao przy rzutach rożnych. I nie o incydenty przy linii bocznej między Timem Sherwoodem i Jorge Jesusem. Najgorzej zniosłem wszystkie te obrazki smutnych, na oko pięcio- czy sześcioletnich chłopców na trybunach, z lubością pokazywanych przez realizatora podczas przerw w grze. Nie płakali wprawdzie, pod czujnym okiem ojców i starszych braci zachowywali elementarną godność, ergo: przedwcześnie dorastali, zdobywali ten rodzaj wiedzy o świecie, który mógł jeszcze im zostać oszczędzony przynajmniej do momentu, w którym znajdą się w gronie starszych kolegów gdzieś za rogiem szkolnego budynku.

Nigdy nie zabiorę dzieci na Tottenham, postanawiałem sobie po raz kolejny, niech sami wybiorą sobie drużynę do kibicowania, a najlepiej zostaną przy planszówkach. Niech będą im oszczędzone te wszystkie złudzenia, że jeśli nie udało się w poprzednim, to już na pewno powiedzie się w tym sezonie, a w ostateczności w kolejnym. Niech nie próbują zrozumieć logiki działań klubowego zarządu, prezesa i dyrektora sportowego, kupujących i sprzedających piłkarzy oraz decydujących o zmianie trenerów. Niech nie inwestują nadziei w tych ostatnich – niech nie okłamują się skutecznie, że jeden czy drugi wiedział, co robi, delegując do gry albo sadzając na ławce poszczególnych piłkarzy, pracując nad tym czy innym ustawieniem, zwłaszcza mającym coś wspólnego z organizacją gry obronnej. Niech nie kupują koszulek z nazwiskami zawodników, którzy zaraz odejdą, tracąc zainteresowanie klubem, którego od Ligi Mistrzów rzeczywiście dzielą całe mile. Niech nie rozpamiętują momentów, w których wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, i niech nie próbują zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Odpowiedź na to ostatnie pytanie dotyka samej istoty: popsute było zawsze, na tym właśnie polega bycie kibicem piłkarskim.

Dobra, jak słusznie wytknął mi dzisiaj ktoś z użytkowników Twittera, całą książkę o tym napisałem, więc tym razem mógłbym zmienić ton. Mój problem polega na tym, że okropnie nie lubię takich meczów. Patrzę na rywala i od pierwszych minut widzę, że jest drużyną dobrze zorganizowaną, że jej trener odrobił lekcje i wie, co to znaczy, że Tottenham postanowił wyjść w ustawieniu 4-4-2. Że opracował stałe fragmenty gry i powiedział swoim podopiecznym, że kiedy obrona Londyńczyków raz czy drugi wyjdzie wysoko, wystarczy zagrać prostopadłą piłkę pomiędzy ustawionymi zbyt daleko od siebie jej elementami. Patrzę i martwię się, że podobny fachowiec już u nas nie pracuje. Próbuję zrozumieć decyzję o wystawieniu Harry’ego Kane’a zamiast Roberto Soldado, skoro Hiszpan niedawno w końcu strzelił bramkę, a jego współpraca z Adebayorem zawsze układała się nieźle. Albo powody, dla których kiepski ostatnimi czasy Aaron Lennon gra częściej niż Andros Townsend. Próbuję dociec, jaki efekt mogła mieć tyrada Tima Sherwooda po meczu z Chelsea i jaki skutek przyniosła późniejsza pyskówka pomiędzy piłkarzami, o której wczoraj opowiedział Sandro, ba: staram się nawet nie dopuścić do siebie miażdżącej ironii Gary’ego Linekera, który chwilę po pierwszej bramce dla Benfiki napisał, że nadchodzi moment, w którym Tim Sherwood musi oprzeć się na tych, na których oprzeć się nie może. Próbuję, innymi słowy, pogodzić się z faktem, że poszukiwanie w piłce nożnej jakiejś wersji kosmiczno-matematycznego porządku, metafizycznego sensu i ładu, jaki potrafi cechować najlepsze systemy prawne, nie jest najlepszym pomysłem.

A może jestem niesprawiedliwy. Może piłkarze chcieli i starali się, tylko nie bardzo wiedzieli, jak, bo w odróżnieniu od Jorge Jesusa Tim Sherwood nie zawracał sobie głowy odrabianiem lekcji, jeżdżeniem na mecze do Lizbony czy przeglądaniem taśm. Nie znali Amorima, nie słyszeli o Markoviciu, a Luisao poznają lepiej w przyszłym roku, bo jakże często efektem podobnych przygód w tym klubie, jest zgłaszanie się w kolejnym sezonie z propozycją transferu do jednego czy drugiego pogromcy (nawet skautingu nie mają porządnego…). Zwłaszcza, że dziur do załatania będzie jeszcze więcej niż ta jedna, skromna po Bale’u, i nie będą się ograniczały wyłącznie do piłkarzy. Ktoś jeszcze wierzy, że Tim Sherwood będzie prowadził tę drużynę dłużej niż do maja?

W niedzielę mecz z Arsenalem; nie rozpisuję się więc, bo jeszcze przed derbami trzeba będzie o Tottenhamie pisać dla Sport.pl. Jedyny pozytyw z kibicowania klubowi, który znajduje się w takim stanie, nazywa się wierszówka. Ale w trosce o harmonijny rozwój moich dzieci tego również nie powinienem im mówić zbyt szybko. Gdyby ktoś miał sposób na to, jak pokazać dociekliwym i ciekawym świata chłopcom rzut wolny Eriksena, a potem wykręcić się od odpowiedzi na pytanie, jaki był wynik, chętnie skorzystam.

Smutny jak kibic

Najpierw myślałem, że z klasyka ten mecz będzie miał tylko konieczność gry w ulewnym deszczu: Szwajcarzy pokazali się z tak dobrej strony w pierwszym spotkaniu, że nie chciałem sobie robić złudzeń. Potem, w miarę jak Tottenham obejmował prowadzenie, tracił je, przegrywał i doprowadzał do wyrównania, w miarę, jak musiał się rozpaczliwie bronić po czerwonej kartce Vertonghena, żeby doprowadzić do rzutów karnych, niechętnie, ale jednak dawałem się ponieść atmosferze. Zapominałem o wszystkich pretensjach, jakie miałem do Andre Villasa-Boasa po przeczytaniu składu na ten mecz i w jego trakcie. Zapominałem o wszystkich poprzednich doświadczeniach klubu z rzutami karnymi – sześć kolejnych podejść było wszak nieudanych, a ostatni raz powiodło się 19 lat temu. Zaczynałem fantazjować: o ataku w ostatniej minucie, uderzeniu Huddlestone’a zza pola karnego, dobitce i hat-tricku Dempseya…

Teraz jednak muszę napisać, że nie wszystko to było potrzebne. Że gdyby w bramce zagrał obdarzony lepszym refleksem, a nade wszystko szybciej ruszający z linii Lloris, oba gole dla Bazylei zapewne by nie padły, a być może nie byłoby również faulu Vertonghena i aż tylu trafień Szwajcarów w serii jedenastek. Że współodpowiedzialny za utratę pierwszej bramki Dembele ewidentnie powinien w tym meczu odpoczywać, a znakomicie podający dwaj Tomowie, Carroll i Huddlestone, powinni pojawić się na boisku wcześniej. Że za mało, jak na mokrą nawierzchnię i umiejętności zawodników drugiej linii, próbowano strzałów z dystansu…

Owszem, były też w meczu pozytywy. Dobrze operujący piłką Lewis Holtby – konsekwentnie przyspieszający grę, szukający klepki, widzący kolegów i widziany przez nich (93 proc. celnych podań, trzy wykreowane szanse, a do tego sześć udanych wślizgów i sześć przechwytów!). Skuteczny znów Dempsey. Heroiczny Dawson (wybicie w 113. minucie, ratujące drużynę w beznadziejnej sytuacji, było jednym z wielu – spójrzcie na obrazek). Opanowany Carroll, w którego przypadku na wyróżnienie zasługuje nie tylko precyzja podań, ale także wślizgów (trzy w wykonaniu młodego rezerwowego, dodajmy dwa przechwyty). Świetne momenty gry w osłabieniu, kiedy udawało się przetrzymać piłką na połowie Szwajcarów i niepokoić ich stałymi fragmentami gry. Czy tak hartowała się stal, pytałem sam siebie, nieszczęsne dziecko PRL-u, w połowie dogrywki i potem – patrząc na wypluwającego sobie płuca Sigurdssona, który w sto dziewiętnastej minucie próbował jeszcze raz pociągnąć do przodu? Typowy ze mnie kibic, pełen nadziei i złudzeń, później zaś smutny i wyrzucający sobie, że kolejny raz dał się nabrać.

Jeśli nawet stal się hartowała, to okoliczności jej rozhartowania były wyjątkowo bolesne. Żal zwłaszcza czekającego na przełamanie Huddlestone’a, który podczas wielomiesięcznego leczenia kontuzji rozpoczął zbiórkę pieniędzy na cele dobroczynne, deklarując równocześnie, że do chwili, gdy strzeli następnego gola dla Tottenhamu, nie będzie się strzygł, i którego rola na boisku zmieniła się dramatycznie po wyrzuceniu Vertonghena, bo zamiast rozdzielać piłki musiał teraz stanąć na środku obrony. Dlaczego podczas serii jedenastek nie zdecydował się na uderzenie z całej siły?

W przypadku Adebayora żal nie tyle jego samego, co drużyny, która przecież w najbliższych tygodniach będzie potrzebowała napastników zdrowych i pewnych siebie. W ostatnich tygodniach piłkarz z Togo zaczął wreszcie trafiać, uciszając krytyków – ale nonszalanckie wykonanie jedenastki w ćwierćfinale Ligi Europejskiej krytyków pobudzi do ataków jeszcze gwałtowniejszych.

I co teraz? Miałem robić korektę książki, ale… oglądałem mecz. Drużyna pokazała charakter, ale… przegrała. W gruncie rzeczy pogodziłem się już z piątym miejscem na koniec sezonu, ale… ostatnią nadzieję pokładam w kalendarzu gier Chelsea. Wolałbym, żeby w tym pucharze ogrywali się rezerwowi, ale… miło mi czytać komplementy pod adresem AVB za to, że zdecydował inaczej. Jestem jak typowy kibic, głupi i smutny.

PS Od przedwczoraj można mnie znaleźć także na profilu FB książki i bloga „Futbol jest okrutny”. Lubcie, czytajcie i dyskutujcie – zapraszam.

Pożegnanie z Gallasem

Jednym słowem: koszmar. Nawet nie wynik, który udało się doprowadzić do przyzwoitego, ale jego konsekwencje, które odczujemy w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Fakt, że przygoda z Ligą Europejską wciąż się nie skończyła, a przecież i tak się skończy – rozczarowaniem, bo taką przebodli mnie drużyną. Że po odrodzeniu, o jakim mówiło się przy okazji zwycięstwa w Swansea, nie został ślad. Że w obronie wyglądało to tragicznie. Że przed ostatnią batalią o awans do Ligi Mistrzów kluczowi zawodnicy są kontuzjowani.

Tak, wiem: wszyscy rozpisują się teraz o stanie kostki Garetha Bale’a, koszmarnie skręconej podczas jednego z licznych bezproduktywnych zrywów tego zawodnika w trakcie dzisiejszego spotkania; podczas zrywu szczególnie absurdalnego, bo podjętego w 92. minucie, kiedy Tottenham po kontuzji Gallasa grał już w dziesiątkę, a Walijczyk pełnił rolę lewego obrońcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak strasznym ciosem dla drużyny i samego piłkarza może być ta kontuzja – w takim momencie sezonu, w życiowej formie, kiedy strzelał gola za golem… Zacznę jednak od Lennona, w poczuciu, że zawodnik ten niesłusznie pozostaje w cieniu słynnego kolegi, a jego praca – także w pressingu i defensywie – wciąż pozostaje niedoceniana. Niewykluczone, że gdyby przy stanie 0:0 Anglik nie zgłosił kłopotów z kolanem, ten mecz wyglądałby inaczej, a gra ofensywna gospodarzy nie opierałaby się wyłącznie na lewej stronie…

Inna sprawa, że nie ofensywa, albo nie wyłącznie ofensywa była dziś problemem. Zazwyczaj nie lubię zbyt prostych odpowiedzi i łatwego zwalania winy za kiepską postawę całej formacji na jednego piłkarza, ale dziś nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia: przyczyną totalnego chaosu w grze obronnej, nieudanych pułapek ofsajdowych, niedogadania, kto kogo kryje podczas akcji i w trakcie rzutów rożnych, był William Gallas. Po piłkarzu tak rutynowanym oczekiwalibyśmy komunikowania się z kolegami, uprzedzania i doradzania, a nie powiększania bałaganu. Znamienne, że pierwsza – po wymuszonym kontuzją zejściu Lennona – zmiana Andre Villas-Boasa polegała na wprowadzeniu Dawsona, który bałagan ten opanował przynajmniej w stopniu podstawowym. Znamienne też, że w końcówce sam Gallas uznał, iż nagrał się już w tym spotkaniu i mimo że limit zmian był wykorzystany, poszedł sobie do szatni zamiast chociaż asystować kolegom. Nie będę płakał, jeśli się okaże, że był to jego ostatni mecz w Tottenhamie.

Kolejny już raz w Lidze Europy AVB postawił na rotację w defensywie, a nie z przodu. Kolejny raz (patrz inny koszmar – rewanżowego meczu z Interem) z opłakanym skutkiem. Naprawdę nic a nic nie przesadzam: gdyby nie kiepska skuteczność Szwajcarów i kilka niezłych interwencji Friedela, goście mogli strzelić w Londynie nawet sześć bramek – podczas gdy Tottenham zmarnował tylko jedną naprawdę dobrą okazję, kiedy w 45. minucie uderzenie Scotta Parkera otrzymało nominację do pudła sezonu. Akcje rozwijały się wolno, brakowało przestrzeni między liniami, brakowało ruchu.

Owszem, byli piłkarze, którzy w tym meczu silnie mi zaimponowali. Nazywali się Marco Streller, Mohamed Salah i Valentin Stocker; wcale bym się nie zdziwił, gdyby w przyszłym roku wszyscy trzej zostali ściągnięci do Premier League (szybkiego Salaha, który ośmieszał zarówno Assou-Ekotto, jak później Vertonghena, oglądało już ponoć Newcastle). Wszyscy trzej mieli udział przy pierwszej bramce, wszyscy dawali się we znaki obrońcom i drugiej linii Tottenhamu. Nie oni jedni: mówiąc, że Tottenham jest faworytem, nie doceniliśmy rywala, zapomnieliśmy o jego występach w Lidze Mistrzów i punktach wyrywanych MU czy Bayernowi. Podczas ostatniego pół godziny, kiedy po zmianach w ustawieniu gości Tottenham nie był w stanie wymienić trzech składnych podań, wielu widzów musiało dojść do wniosku, że tak wymagającego rywala jeszcze w tym sezonie na White Hart Lane nie oglądało.

Co się zaś tyczy gospodarzy… Nienawidzę takich alibi. Nie znoszę mówić o zmęczeniu sezonem i grze w systemie czwartek-niedziela, nie lubię zasłaniać się kontuzjami Sandro, Defoe’a, Lennona, Bale’a albo obniżką formy po wielomiesięcznych przerwach w grze Parkera czy Assou-Ekotto. Wyobrażam sobie jednak, że w niedzielę z Evertonem w drugiej linii zagrają Parker i  Livermore, a przed nimi, nie na swoich pozycjach, Dembele, Sigurdsson i Dempsey… Wyobrażam sobie i przeklinam kibicowski los, którzy zmusi mnie do obejrzenia tego meczu. Do niedzieli zatem. To dopiero będzie koszmar.