Archiwa tagu: Ronaldo

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Oddech Ronaldo, cień Lopeteguiego

Nawet jeśli lepszego meczu już przez najbliższy miesiąc nie obejrzymy, będę zachwycony tym mundialem.

Kiedy na pisanie będzie więcej czasu, niż tych kilkanaście minut po ostatnim meczu tego dnia, trzeba będzie zająć się Cristiano Ronaldo nieco bardziej gruntownie. Teraz więc tylko w telegraficznym skrócie wypada przypomnieć te fale hejtu, spływające na Portugalczyka przez lata kariery, te niezliczone żarty na temat niemęskich rzekomo łez i niemęskiego rzekomo dbania o własny wygląd, te – w specyficznie polskim wydaniu – przeróbki imienia na żeńskie. Ileż to razy pisano, że jest narcyzem albo że płaczliwym zachowaniem próbuje wymusić na sędziach korzystne decyzje. Ileż to razy sprowadzano go do marketingowego produktu. Ileż razy mówiono, że się skończył albo że zaraz się skończy. Ciekawe, co usłyszymy teraz, gdy od początku do końca brał odpowiedzialność za losy drużyny, nie tylko strzelając bramki w kluczowych momentach, nie tylko wytrzymując presję wykonywania karnego na samym początku spotkania i strzelając bajecznego wolnego w jego końcówce, kiedy drużyna przegrywała, ale także fantastycznie rozprowadzając kolegów w serii kontrataków Portugalii w pierwszej połowie. Ile dojrzałości, ile pewności siebie, ile opanowania i determinacji trzeba mieć, by udźwignąć to wszystko – nie tylko sprostać oczekiwaniom, ale wielokrotnie je przewyższyć? Cóż to była za scena, tuż przed rzutem wolnym, który przyniósł Portugalczykom remis w tym meczu, kiedy z każdą kolejną sekundą Cristiano Ronaldo uspokajał oddech, by za chwilę uderzyć w to jedyne miejsce, którego hiszpański mur i bramkarz ochronić nie mogli? Cóż to za paradoks, że w trzech poprzednich mundialach wykonywał już 44 rzuty wolne i nie trafił ani razu?

Inna sprawa, że ten mecz, a wraz z nim ten mundial przeszedł do legendy jeszcze zanim się rozpoczął – i jeszcze zanim się rozpoczął, zrodził fundamentalne pytania o moralną kondycję współczesnego futbolu. I nie, nie mam w tym przypadku na myśli tych wszystkich niepokojących kwestii, jakie wiążą się z obrazem uśmiechniętego szeroko Putina, dzień wcześniej witającego „drogich przyjaciół” przed inauguracyjnym pojedynkiem między Rosją a Arabią Saudyjską (starszym kibicom musiał przypomnieć się w tym momencie wąs generała Videli i mistrzostwa świata pracujące dla junty w Argentynie w 1978 r., młodsi wspomnieli głodującego w łagrze Ołeha Sencowa); tym razem chodzi mi o hierarchię, którą wyznaczył prezes Realu Madryt Florentino Perez. Zaskoczony nagłą rezygnacją z funkcji trenera tego klubu przez Zinedine’a Zidane’a (kilka dni po tym, jak Francuz wywalczył ze swoimi podopiecznymi trzeci z rzędu triumf w Lidze Mistrzów), wobec niedostępności kilku narzucających się kandydatów, m.in. Mauricio Pochettino z Tottenhamu, a mając poczucie, że prestiż największego klubu świata wymaga szybkiego działania, zadzwonił do selekcjonera reprezentacji Hiszpanii Julena Lopetegui. Nic to, że Lopetegui wyjechał już z drużyną narodową do Rosji, nic to, że ogłoszenie jego nominacji musiało mieć wpływ na atmosferę w kadrze, gdzie nie brakuje i graczy Realu, i rywalizującej z nimi Barcelony, o Atletico nie wspominając – Perez ani myślał czekać, do tego stopnia, że o ich rozmowie, i decyzji selekcjonera prezes hiszpańskiej federacji piłkarskiej dowiedział się na pięć minut przed ogłoszeniem jej na stronie Realu Madryt. Nie miejcie złudzeń: w tym świecie klub jest ważniejszy niż kraj, a decyzje o letnich zakupach prezesa Pereza nie mogą czekać do lipca.

Owszem, chcę przez to powiedzieć, że decyzję o zwolnieniu Lopeteguiego uważam za słuszną – nawet jeśli nie uważam, że po ogłoszeniu decyzji o objęciu posady trenera Realu starałby się mniej jako selekcjoner, nawet jeśli piłkarze ponoć chcieli, by został, i nawet jeśli autorytet świeżo wybranego prezesa federacji nie może się równać z autorytetem byłego już selekcjonera czy z poczuciem własnej mocy kapitana Sergio Ramosa, który na konferencji prasowej z nowym trenerem reprezentacji, Fernando Hierro (Hierro, zauważmy, mimo iż na boisku był legendą, na ławce trenerskiej nie odniósł sukcesu w Realu Oviedo, a jeszcze niedawno mówił, że ani myśli o posadzie selekcjonera) nie starał się nawet ukryć, kto w tym przypadku dzierży pierwsze skrzypce. Reprezentacja i tak została przygotowana do turnieju przez Lopeteguiego, a jej zalety i wady nie zmieniają się mniej więcej od dekady: wielkiego przewrotu po odejściu Vicente del Bosque nie było. Fakt, że poprzednik Hierro trzy tygodnie wcześniej przedłużył kontrakt z federacją, świadczy o jego wiarygodności jak najgorzej.

Prezentacja Lopeteguiego w Madrycie, choć często przerywały ją oklaski, nie wypadła dobrze, zaś zdanie, że choć wczoraj był najsmutniejszy dzień w jego życiu, to dziś jest najweselszy, nie zabrzmiało wiarygodnie. A jego cień unosił się nad pierwszym meczem Hiszpanów na mundialu nie tylko z powodu medialnej otoczki (kiedy już w trzeciej minucie Nacho podciął Ronaldo, nabierając się na kroczki znane z boisk całego świata od dobrych 15 lat, kamera natychmiast pokazała prezesa hiszpańskiej federacji, a wkrótce potem zdenerwowanego Hierro), ale także z powodów czysto sportowych. Lopetegui, zanim rozpoczął karierę trenerską, był przecież bramkarzem – a bramkarz Hiszpanów, David de Gea, popełnił błąd przy drugim golu Portugalii, wypuszczając piłkę z rąk po silnym, ale przecież dającym się obronić strzale Ronaldo.

Niezależnie od tego cienia jednak, fantastyczne to było widowisko. Automatyzmy Hiszpanów w posiadaniu piłki: minimalizm Iniesty i Silvy, świetny ruch Isco z piłką i bez niej, rajdy Alby pod pole karne rywala, stałe fragmenty, łącznie z tym, który przyniósł im drugą bramkę. Z drugiej strony: wspomniane już, błyskawicznie wyprowadzane kontrataki Portugalii (o tym, że takiej taktyki możemy się spodziewać niezależnie od scenariusza boiskowych wydarzeń, pisano wiele, i z pewnością w dossier pozostawionym przez Lopeteguiego współpracownikom, było o nich niemało). Również wspomniany, imponujący sprintem, widzący kolegów, ale przede wszystkim zabójczo skuteczny Ronaldo. Przydatny w pressingu, choć niewykorzystujący podań swojego kapitana Guedes. Gol, który pozwolił Hiszpanom wrócić do gry po raz pierwszy? Upieram się jednak, że VAR powinien był go anulować, za ewidentne wejście łokciem Costy w Pepe, nawet jeśli późniejsze zachowanie Hiszpana w polu karnym – walka z obrońcami, strzał – było arcydzielnym przykładem tego, jak może i powinien grać środkowy napastnik w starym stylu.

Czy wielkim tematem tego mundialu będą błędy bramkarzy? Dziś zawalił David de Gea, w ostatnim sparringu Francuzów, ze Stanami Zjednoczonymi, pomylił się Hugo Lloris. Błąd de Gei, jednego z najlepszych w świecie, po strzale Nacho przestał już jednak mieć znaczenie. Piękniejszej bramki obrońca Realu w życiu już nie zdobędzie (inna sprawa, że trzeba też oddać sprawiedliwość walczącym do końca w trakcie tej akcji kolegom, zwłaszcza Silvie), ale też lepszej sceny na strzał życia wyobrazić sobie nie mógł. Zważmy: mowa o człowieku, po którego faulu Ronaldo po raz pierwszy wyprowadził Portugalię na prowadzenie i który o tej chwili bodaj ani razu nie wsparł drużyny w ofensywie.

W świetle dzisiejszego spektaklu opowieść o zwolnieniu Lopeteguiego jest więc w tym sensie opowieścią z happy endem. Drużyna Hiszpanii przeszła przecież podwójny test charakteru – przed meczem i, co ważniejsze, w jego trakcie. Być może Lopetegui obroniłby strzał Ronaldo, ale za to gol Nacho był w stylu dawnych uderzeń Hierro. Być może Loptegeui inaczej dokonywałby zmian i jego drużyna do końca utrzymywałaby się przy piłce, kontrolując przebieg wydarzeń na boisku i przyprawiając Portugalczyków o zawroty głowy nieustanną wymianą podań. Na trzeciego gola jego nowego podopiecznego z Madrytu nie poradziłby nikt.

Król abdykował, ale Hiszpanie mogą mieć nowego. Książę Portugalii nie zamierza zrezygnować nigdy. Jestem zbyt zachwycony meczem, by myśleć o tym, że najwięcej w ostatnich dniach, łącznie z dzisiejszym, wygrał Florentino Perez.

 

Debata alternatywna

Istnieją także przyjemne debaty, których uczestnicy mówią pełnymi zdaniami, nie przerywają sobie i nie atakują ad personam. Istnieją, pod warunkiem, że dotyczą piłki nożnej. W ramach Copernicus Festival miałem przyjemność wziąć udział w takiej debacie, zatytułowanej „Messi kontra Ronaldo”, a poświęconej geniuszowi w sporcie – moimi rozmówcami zaś byli dziennikarz „Gazety Wyborczej” i autor bloga „A jednak się kręci” Rafał Stec, trener i komentator Rafał Ulatowski, skaut Arsenalu Tomasz Pasieczny oraz współgospodarze z Centrum Kopernika i „Tygodnika Powszechnego”, Bartek Kucharzyk i Łukasz Kwiatek.

Odpowiedzi na tytułowe pytanie, rzecz jasna, nie udzieliliśmy – choć niektórzy z nas, w jej poszukiwaniu, skłaniali się ku tej z dwóch megagwiazd współczesnej piłki, która lepiej operuje lewą nogą (czy wiesz, czytelniku, o którą chodzi?). Próbowaliśmy za to rozróżnić między geniuszem i artystą, i dociekaliśmy, czy każdy może zostać geniuszem – pod warunkiem, że wystarczająco ciężko pracuje na treningach. Oglądaliśmy najpiękniejsze akcje futbolu ostatnich lat – gole Messiego z Getafe, Maradony z Anglią, Ibrahimovicia z tym samym rywalem, ale też Al Owairana z Belgią oraz będącą efektem zbiorowego wysiłku bramkę Wilshere’a w meczu z Norwich), zastanawiając się, ile w nich kunsztu, a ile przypadku, i czy to, co niektórym wydaje się niepotrzebnym może efekciarstwem, nie jest po prostu wynikiem optymalnej decyzji, w tym konkretnym momencie jedynej gwarantującej powodzenie. Zastanawialiśmy się, czy Garrincha ze swoimi ułomnościami mógłby zrobić karierę we współczesnej piłce, mówiliśmy o Moneyball i kłamstwie statystyk, o szczęściu i pechu w karierze trenera, a także o tym, dlaczego dzisiejsi młodzi piłkarze wydają się zbyt grzeczni. Słowem: mówiliśmy o piłce, która nas kręci i którą wciąż chcemy oglądać, choć często nasze narracje prowadzą w stronę historii alternatywnych, czyli co by było, gdyby…

O ile wiem, spotkanie było nagrywane, więc zapis wideo powinien być wkrótce dostępny. Z optymistyczną puentą, że świat zmierza ku lepszemu: nawet jeśli za dwie doby uznacie, że wynik wyborów prezydenckich trudno uznać za jej potwierdzenie, pomyślcie o tym (kwestię przekonująco wyłożył dziś Rafał Ulatowski), że najlepsi piłkarze świata nurkują i udają sfaulowanych znacznie rzadziej niż jeszcze kilka lat temu. Może jakość polskiej polityki też się poprawi.

Messi i Ronaldo, czyli tu i teraz

Nie wiem, czy też tak macie, ja tak miałem z całą pewnością aż do wczoraj: wychowany w kulcie przeszłości, pracujący w gazecie o siedemdziesięcioletniej historii karzeł na ramionach olbrzymów, tkwiłem w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, dokonało się zanim przyszedłem na świat. Najlepsza płyta w historii muzyki rockowej? No wiadomo: „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów. Najlepsze wykonanie „Pasji Mateuszowej”? Nagranie Nikolausa Harnoncourta z 1970 roku. Najlepsza książka o podróżowaniu? „Obrazy Włoch” Muratowa, z której każdy kolejny eseista wybierający się na Południe przepisuje pełnymi garściami. Najlepsi piłkarze w historii futbolu? Oczywiście Pele, a poza tym Puskas, Cruyff, Eusebio, Beckenbauer – z tych, co mogłem widzieć na własne, w miarę rozumiejące oczy, tylko Maradona ewentualnie mieściłby się na tej liście. Wszystko już było, „za moich czasów to były napady”, jak mówił na ulicy Pif-Paf City bohater jednego z komiksów także narysowanych dobre czterdzieści lat temu, czyli „Tytusa na Dzikim Zachodzie”. Czytaj dalej

Smutek Ronaldo

Czasem myślę, że dla kibica-inteligenta to najtrudniejsza rzecz na świecie: przyznać przed samym sobą i przed całym światem, że facet, którzy straszy z okładek pism dla nastolatków, którego plakaty i koszulki nabywają dzieci już w wieku przedszkolnym, i o którym fantazjują damy, będące z kolei przedmiotem jego fantazji, jest rzeczywiście najlepszym piłkarzem świata. Widzisz gościa na reklamie gaci? Na billboardzie zachęcającym do kupna perfum? W magazynie kobiecym w poczekalni u dentysty? W piśmie modowym u fryzjera? Ba: w naukowym periodyku, analizującym fenomen, cytuję, „seksualizacji widowiska sportowego” i „ciała zawodowego piłkarza jako formy kapitału zarówno w sensie dosłownym, fizycznym, jak i kulturowo-symbolicznym”?

Przecież nie takich zawodników uczono cię podziwiać. Przecież jako obiekt uwielbienia odruchowo wybierasz zespół, nie jednego piłkarza, a jeśli już wybierasz piłkarza, to takiego, który dla zespołu pracuje, np. Makelele albo (jeśli już trzymać się zestawu okołotytułowego) Moutinho. Przecież cenisz Aleksa Fergusona, a w związku z tym pamiętasz fragment jego autobiografii, z którego wynika, że David Beckham przez związek z „tą kobietą” (ergo: przez drogę kariery realizowanej także poza boiskiem) tak naprawdę nie stał się nigdy wielkim piłkarzem. Pamiętasz Harry’ego Redknappa, naśmiewającego się z misternie trefionych fryzur Garetha Bale’a, do których nadmierne przywiązanie nie pozwalało ponoć piłkarzowi na pełne zaangażowanie w treningi. Uczestniczyłeś w dziesiątkach debat na temat gwiazd i gwiazdeczek nurkujących na boisku, nie dostrzegając faktu, że często zwyczajnie boją się bólu albo uciekają z nogami, żeby obronić się przed kontuzją. Z pewnością nie odrobiłeś lekcji gender i większość zachowań charakteryzujących postaci, o których tu mowa (dbałość o wygląd, fryzurę i strój, okazywanie bólu, łzy i nadmierna ekspresja), uważasz za niemęskie.

Są pewnie jeszcze powody wtórne: problem, nazwijmy to, klasowy – oto bogaty chłopak z bogatego klubu, po rekordowym transferze i z rekordowym kontraktem, najwyraźniej świadom własnej wartości (Leo Messi przecież, równie bogaty, przynajmniej udaje skromnego); czy w ogóle jest coś, czego mu brakuje? I w końcu także poczucie złamania regulaminu konkursu w trakcie jego trwania: skoro głosowanie w plebiscycie na Złotą Piłkę miało trwać do 15 listopada, nie można go nagle przedłużać tylko dlatego, że 19 listopada jeden z kandydatów rozegrał fenomenalne spotkanie. Dlaczego nie można by wziąć pod uwagę tego meczu w przyszłym roku, jak – powiedzmy – w plebiscycie „Grand Press” teksty opublikowane po 31 października?

Najtrudniejszy akapit tekstu: uzasadnić wybór oczywisty. Rafał Stec wszakże zwolnił mnie z tego obowiązku. „Ten wyżyłowany rewolwerowiec zwyczajnie zasłania wszystkich – napisał z mocą swojego autorytetu. – Wielomiesięczną kanonadę właśnie zwieńczył strzelaniną na szczycie. Ze Zlatanem Ibrahimoviciem, którego życiową misją jest chyba udowadnianie, iż futbol można zamienić w grę solową”. Poprzestańmy na tym, nie dopisując już tych wszystkich goli (66, jeśli dobrze pamiętam) i asyst (16, o ile mnie pamięć nie zawodzi).

Kiedy przed rokiem w mediach całego świata rozpętała się dyskusja na temat sławetnego wyznania „Estoy triste”, jedną z interpretacji podsunął pracujący wówczas z Ronaldo na co dzień Jose Mourinho: miało chodzić właśnie o pominięcie gwiazdy Realu przy wręczaniu nagrody dla najlepszego piłkarza sezonu. Problem w tym, że nawet jeśli ostatecznie ją otrzyma, jego smutek nie zniknie. Nawet zostawiając na boku kwestie proceduralne (a także niedawny afront ze strony Seppa Blattera): on wie, że żaden współczesny Pindar nie napisze ody na jego cześć. Kibicu-inteligencie, po prostu: nie kochasz go tak mocno, jak na to zasługuje.

Liga Mistrzów na żywo: Real-MU

09.15

Dwie legendarne drużyny. Dwóch legendarnych trenerów. Napisałbym największych, gdyby nie ten trzeci, który zwykł z nimi wygrywać, odpoczywający właśnie w Nowym Jorku przed czekającymi go nowymi obowiązkami w Bawarii. Wielkie gwiazdy, z van Persiem czy Ronaldo. Napisałbym największe, gdyby nie ci trzeci, z Katalonii, którzy zwykli odbierać im ostatnio Złote Piłki. No ale nic, nie ma co narzekać – o tych trzecich (pierwszych?) także będzie okazja napisać. I tak mamy pojedynek, co się zowie. Z podtekstami.

09.25

Podtekst pierwszy: jeszcze paręnaście miesięcy temu napisalibyśmy, że oto obecny menedżer Manchesteru United mierzy się z przyszłym. Dziś już tak nie napiszemy. Po tym, co się stało w Madrycie, i przy całej aurze, którą przyniósł ze sobą do Hiszpanii z Interu, wątpię, by klub z Old Trafford zdecydował się na zatrudnienie Jose Mourinho. Za dużo kontrowersji, za dużo konfliktów i skandali, jak na wizerunek i profil największego klubu Premier League. Jasne: także sir Alex potrafi się pieklić, skrytykować sędziów i zbluzgać dziennikarzy, ale palca do oka rywala dotąd nie wkładał. Zdarza mu się toczyć wojny, ale nie przeciwko wszystkim. I nie są to wojny osobiste, raczej toczone w imię klubu: w przypadku Jose Mourinho „ja” jest zawsze ważniejsze od „my” – a na to w Manchesterze przyzwolenia nie będzie. Już prędzej Mourinho dogada się z Abramowiczem albo poszuka pracy w Paryżu.

Ciekawe, że pisząc to mam wrażenie, iż wszystkie strony w ten sposób coś stracą.

10.00

Podtekst drugi: Hiszpania kontra Anglia, Premier League kontra Primera Division. Niewątpliwie najlepszy klub na Wyspach (najlepszy nie znaczy w tym przypadku: niemający problemów) kontra klub, o którego kryzysie pisze się od miesięcy: z podzieloną szatnią, z trenerem kwestionowanym jak nigdy dotąd, z największym rywalem, którego plecy dawno zniknęły w oddali. Rzecz w tym, że wynik tej konfrontacji wcale nie jest oczywisty. Że mocne strony Manchesteru United, chwilowo wystarczające, by dzielić i rządzić w angielskiej ekstraklasie, mogą nie wystarczyć do zatrzymania „kryzysowego” Realu. Jakie to mocne strony, w przypadku obu drużyn, jeszcze sobie powiemy – na razie zauważmy, że ten dwumecz ocenia się również pod kątem dyskusji o wyższości jednej z lig.

Osobiście uważam, że angielska ekstraklasa przeżywa rok kryzysowy.

10.20

Podtekst trzeci: powrót Ronaldo. Faceta, który wyjeżdżał z Manchesteru PRZED osiągnięciem szczytu swoich możliwości. Faceta, który w Madrycie strzelił 182 gole w 179 występach, notując przy okazji 20 hat-tricków (to właściwie niewiarygodne, że cytuję te statystyki w kontekście człowieka, który przegrywa rywalizację na najlepszego piłkarza świata). Który wyrasta ponad podzieloną szatnię, nie zawraca sobie głowy stratą do Barcelony i wojnami swojego menedżera – który po prostu robi swoje. Czy zdoła go zatrzymać Rafael da Silva, zawodnik, dla którego obecny sezon jest najlepszy w karierze (patrz choćby świetny występ z Evertonem), dojrzalszy, bardziej skoncentrowany, lepiej się ustawiający i niemający już takich skoków adrenaliny jak w pamiętnym ćwierćfinale z Bayernem przed trzema laty? Czy Brazylijczyka będzie wspierał Phil Jones? A może – pyta Daniel Taylor, przypominając taktykę Borussi na mecze z Realem – kluczem będzie nie tyle powstrzywanie szarżującego Ronaldo, co uniemożliwianie jego kolegom podawania piłek w kierunku Portugalczyka?

Innymi słowy: najlepszym sposobem pozostawienia Ronaldo poza grą nie jest ścisłe pilnowanie jego samego, ale ścisłe pilnowanie np. Xabiego Alonso (co w drużynie Jurgena Kloppa robił Gotze). Sposobem drugim jest nie tyle odcięcie Ronaldo od piłek, co pozbawienie go miejsca, w którym mógłby się z piłką rozpędzić; zagęszczenie pola gry na własnej połowie. Tylko że to kompletnie wbrew instynktom, z jakimi Alex Ferguson traktuje piłkę nożną…

10.40

No chyba że Cristiano Ronaldo wyeliminuje dziś sam siebie: spali się emocjonalnie w starciu z klubem, w którym tak naprawdę narodziła się jego gwiazda. Pod okiem tamtego trenera i tamtych kolegów, z którymi przez lata dzielił szatnię i którzy znają jego słabe strony – nie tyle nawet piłkarskie, których w zasadzie nie ma, co emocjonalne – lepiej niż każdy z rywali na Półwyspie Iberyjskim.

Wspominam o tym dla porządku, ale kompletnie w to nie wierzę. Pięć lata temu Ronaldo mógł się spalić przed finałem Ligi Mistrzów w Moskwie. Dziś to kompletnie niemożliwe.

11.00

Alex Ferguson i jego mind games… Czy skoro zapowiada otwartą grę, skoro mówi, że będzie atakował i że mecz z pewnością nie skończy się 0:0, oznacza to właśnie, że zagra asekuracyjnie? Po co atakować Real Madryt, który – tak samo zresztą jak Manchester United – specjalizuje się w kontratakach i gorzej czuje się zmuszony do pedantycznego rozgrywania piłki? Rozumiem, że patrząc w kategoriach dwumeczu warto myśleć o strzeleniu bramki na wyjeździe, ale czy nie łatwiej o nią po uprzednim zagęszczeniu tyłów, nawet z Rooneyem biegającym raczej między rywalami na własnej połowie i czyhającym na szybki atak? Tak, spodziewam się raczej rozsądku niż brawury, raczej ograniczania wolnej przestrzeni na boisku niż jej stwarzania.

Poza wszystkim menedżer MU ma mniej do stracenia: nawet jeśli odpadnie z Ligi Mistrzów, ma wielkie szanse zakończyć sezon z podniesionym czołem i mistrzostwem Anglii, odebranym hałaśliwemu sąsiadowi. Presja nałożona na Jose Mourinho przez klub, przez kibiców i dziennikarzy, przez cały piłkarski świat, ale i przez samego siebie, zaczyna uwierać jak nóż przyłożony do gardła. Zawsze był kunktatorem, umiał planować taktykę nie na jedno spotkanie, ale na dwumecz (albo wręcz: na końcówkę rewanżu)… Boję się powiedzieć głośno: może i on w dzisiejszym spotkaniu postawi przede wszystkim na ostrożność i wyczekiwanie? Widowiska z tego nie będzie, ale Mourinho gra o coś więcej niż widowisko.

11.20

Czasem widowiska stwarzają się same. Także między tymi drużynami. Nie wiem, jak wiele widziałem w Lidze Mistrzów starć bardziej emocjonujących niż dwumecz Real-MU w 2003 roku. 3:1 dla Realu w Madrycie, później pościg MU, powstrzymany przez Ronaldo, tego brazylijskiego oczywiście, i niesatysfakcjonujące Czerwonych Diabłów zwycięstwo 4:3. Roberto Carlos i Michel Salgado sunący bokami, rozegrania w trójkącie Figo-Zidane-McManaman za plecami będącego wówczas w życiowej formie napastnika… Myślę, że dla wielu grających dziś w obu drużynach piłkarzy – dla takiego Modricia na przykład – oglądanie tamtego widowiska było przeżyciem formacyjnym. Czymś, co zapada w pamięć i po czym się myśli: tak, chciałbym kiedyś zagrać w takim spotkaniu.

Była 67. minuta. Zmęczony Ronaldo – człowiek, który pogrzebał nadzieje MU – opuszczał boisko przy owacji na stojąco kibiców z Manchesteru. To z kolei było przeżycie formacyjne dla mnie. Coś z kategorii słuchania „Fields of Athenry” w Gdańsku podczas meczu Hiszpanii z Irlandią. Coś przekraczającego piłkarską plemienność, pokazującego, że są w tym sporcie rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich (inna sprawa, że później rezerwowy Beckham strzelił dwa gole, co przy samobóju Helguery dało jeszcze Manchesterowi cień nadziei na cud porównywalny z tamtym monachijskim, z 1999 roku – awansować się nie udało, ale dumę i godność ocalić na pewno).

Nie miałbym nic przeciwko sequelowi.

11.50

Aha, z mojej perspektywy jest przecież podtekst czwarty: Luka Modrić. O ile Cristiano Ronaldo okazał się wart każdego zapłaconego za niego funta, o ile spłacił się Robin van Persie, to droższy przecież od tego ostatniego Chorwat okrzyknięty ponoć został najgorszym transferem obecnego sezonu w Hiszpanii. Przestroga dla Garetha Bale’a, żal Alexa Fergusona, któremu piłkarz tej klasy pasowałby w drugiej linii jak znalazł. Sentymentalny ze mnie dureń: w styczniu, zanim przyspieszono transfer Lewisa Holtby’ego, myślałem po cichutku, że prezes Levy załatwi w swoim partnerskim klubie wypożyczenie grzejącego ławę zawodnika na White Hart Lane…

12.10

Cholera, łapię się na tym, że najbardziej fascynujący w tym wszystkim wydaje mi się on. Wyjątkowy. Człowiek, w czterech czapkach (selekcjonera, trenera, menedżera, ale też manipulatora), że przypomnę cytowanego w „Anatomii zwycięzcy” Andy’ego Roxburgha. Pamiętam radę, którą podzielił się kiedyś z Patrickiem Barclayem znajomy psychoterapeuta, a mówiącą o przeniesieniu w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: „Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?”. Pisałem o nim w „Tygodniku” duży tekst, ale było to jeszcze przed tym feralnym sezonem. Z pewnością napiszę kolejny, próbując dociec przyczyn tego, co się stało. Wiem, że fani Realu ze wszystkich sił zaprzeczają pogłoskom o konflikcie w szatni, ale pojedyncze wypowiedzi Casillasa czy Sergio Ramosa raczej nie zostawiają wątpliwości – bardziej zresztą one niż rewelacje dziennika „Marca” o spotkaniu kapitanów klubu z prezesem Perezem i rzekomym ultimatum „albo odejdzie on, albo my”.

Z drugiej strony: to nie jest moment, w którym napięcie między piłkarzami a trenerem będzie dawało znać o sobie. Cel jest zbyt duży. Cel wspólny. Oni też mają coś do udowodnienia. W dodatku w składzie zabraknie kontuzjowanego Casillasa – w tym przypadku może i dobrze, że zabraknie. Jeśli się uda przejść Manchester, a potem następne przeszkody, zapewne nie zmieni to przesądzonego już losu Mourinho i nie przedłuży jego pobytu w Hiszpanii – tak było z Juppem Heynckesem, którego nawet wygrana w Lidze Mistrzów nie uratowała przed zwolnieniem. Ale wszystkim stronom pozwoli otworzyć nowy rozdział. Zachowanie twarzy to nie jest tak mało.

14.30

Przerwałem, żeby popracować w „Tygodniku”. Jeszcze mi trochę zejdzie, ale powrócę tu, bez obaw 😉 W tak zwanym międzyczasie poczytajcie sobie o Ronaldo i van Persiem. Statystyki Holendra pokazują, że Portugalczyk nie powinien być jedynym, na którego temat rozmawiamy.

14.50

A jest przecież także temat Davida de Gei – chłopaka z Madrytu skądinąd, co byłoby dla tego spotkania podtekstem piątym. Chłopaka, którego najbliższe trzy miesiące przesądzą o być albo nie być w klubie. Fenomenalnego na linii, niewiarygodnie interweniującego nogami, ale wciąż niepewnie wychodzącego do górnych piłek, wciąż przepychanego przez rywali i piąstkującego prosto pod ich nogi. Fakt, że Stoke w zimowym okienku transferowym sprowadził Jacka Butlanda, odczytałem jednoznacznie: w lecie do Tony’ego Pullisa zgłosi się jakiś wielki klub, żeby odkupić Asmira Begovicia. Wielki klub, któremu przydałby się lepszy bramkarz jest na wyspach jeden, a i ten transfer wydaje się pasować do Alexa Fergusona: sprowadzając van der Sara z Fulham, również sięgał po golkipera otrzaskanego już z Premier League. Doprawdy: jeśli mówimy o presji, mówimy cały czas o piłkarzach Realu, z tym jednym wyjątkiem w drużynie przeciwnika.

16.10

Kluczowe pojedynki? Prosta piłka: Ronaldo kontra Rafael (i Jones). Ozil kontra Carrick (i obrońcy MU). Pepe i Ramos kontra van Persie i Rooney. Rooney wszakże schodzący do lewej strony – spodziewa się Michael Cox – żeby przywrócić równowagę nadwerężoną koniecznością podwójnej pieczy nad Ronaldo (a może cofający się bliżej środka, żeby naciskać Xabiego Alonso?). 4-2-3-1 Realu, z wysuniętym Benzemą, Ozilem za jego plecami i Ronaldo atakującym ze skrzydeł oraz „metronomem” Xabim Alonso jeszcze głębiej. Po drugiej stronie zapewne z wysuniętym van Persiem i cofniętym Rooneyem, próbującym zapewne wyciągnąć za sobą któregoś z obrońców. Tu również spodziewam się 4-2-3-1, z Jonesem i Carrickiem przed obrońcami.

Wrócę do tematu za jakieś półtorej godziny.

17.50

Padła prośba o uszczegółowienie, więc zaryzykuję: przed Jonesem i Carrickiem trójka Kagawa, Rooney i Young, względnie Cleverley za Kagawę lub Younga. Jest w tym ustawieniu jakaś niepełność, albo – wyrażając to nieco inaczej – reaktywność, która mnie niepokoi (to on ustawia grę swojej drużyny pod rywala, a w gruncie rzeczy pod jego najgroźniejszego piłkarza; Mourinho nie przebudowuje składu pod kątem wyeliminowania z gry, powiedzmy, Rooneya). Jest również wyraz dylematu, przed jakim stoi sir Alex: czy, jak to robił dawniej w wyjazdowych meczach Ligi Mistrzów, skupi się na ograniczaniu rywalowi pola, bezpiecznej grze na bezbramowy remis, czy spróbuje jednak śmielej zaatakować? Za drugą strategią przemawia lęk przed utratą bramki u siebie: prawdziwą zmorą United jest w tym sezonie to, że ich bramkarze rzadko kończą mecz z czystym kontem.

Inna sprawa, że największych szans na zdobycie gola przez MU upatruję w rzutach rożnych. Ile wygrałbym u bukmachera za postawienie na bramkę Vidicia?

18.40

Gdybym miał dołączyć do zabawy, którą na swoim blogu podjął również podgrzewający atmosferę Rafał Stec, i spróbować złożyć jedenastkę z dwóch grających dziś drużyn, to wyglądałaby ona następująco: De Gea – Rafael, Ramos, Vidić, Coentrao – Khedira, Alonso – Ronaldo, Ozil, Rooney – Van Persie. W gruncie rzeczy wpisałem portugalskiego lewego obrońcę, żeby nie wyszło na to, że od Rafała odpisuję, bo w gruncie rzeczy Evra mógłby się tu załapać. Z drugiej strony czy Pepe nie byłby wyborem bezpieczniejszym niż wracający powoli po kontuzji Vidić? O ile oczywiście Pepe może być wyborem „bezpiecznym” w jakimkolwiek sensie tego słowa…

19.10

Jeszcze słówko o przyszłości Mourinho. „a może Mou zaskoczy wszystkich i wybierze opcję z niebieskiej strony Manchesteru? Nie od dziś wiadomo, że Mancini się w City nie sprawdza i według mnie wcale nie jest wykluczone, że Mou tam nie powędruje” – pisze w jednym z komentarzy Cwirek, a ja myślę, że ten most też jest już spalony. Że dla szejków, którzy pokazali już parę razy, że umieją dbać o wizerunek klubu, ten kandydat jest zbyt kontrowersyjny, z tych samych powodów, co dla właścicieli i prezesów MU. Jeśli Anglia, to Londyn…

19.20

Szkoda, że nie zobaczymy kontuzjowanego Scholesa. Szczęście, że zobaczymy Ozila. Czy tylko mnie technika, wyobraźnia i kreatywność, a nawet stosunkowo niepozorna figura Niemca przypomina Rudego z najlepszych czasów? Podania, jakie zagrywa do Ronaldo – nie tylko do Ronaldo przecież – kojarzą mi się z tamtymi podaniami… Biedny Modrić, tej rywalizacji nie mógł wygrać.

19.45

Są składy, są niespodzianki. Może nie tak wielkie w przypadku Realu: młody – i bardzo dobry ostatnio – Varane zamiast powracającego powoli do gry Pepe. W MU Evans zamiast Vidicia, którego nie ma nawet na ławce (jeden mecz na trzy dni, jak widać, wystarczy; Serb nie strzeli po rogu…), a z przodu, wraz z van Persiem i Rooneyem nie tylko Kagawa, ale też Welbeck. To ostatnie nazwałbym wręcz sensacją: trzeci bardzo ofensywny gracz z przodu?

Zapewne to młody Anglik będzie atakował z prawej strony, a Rooney z lewej, zaś Kagawa operował będzie za plecami van Persiego. Ryzykowna strategia, jeśli pamiętać o tym, że trzeba także naciskać na Xabiego Alonso. Ale… strategia na wyjazdową bramkę. I na nasze emocje.

Bo przecież o tym dotąd nie powiedzieliśmy: niby to dwumecz, niby dopiero ćwierćfinał, ale trudno o pojedynek wywołujący większe emocje. Może gdyby się jeszcze wplątała tu ta trzecia, co to ją wspomnieliśmy zaczynając ten dzionek na blogu, ale i na nią przyjdzie pora.

20.00

Tak ważnego meczu w MU Shinji Kagawa jeszcze nie grał. Podobnie Phil Jones. Anglikiem w ostatnich sezonach sir Alex żonglował niemiłosiernie, była i prawa obrona, i środek, i defensywna pomoc. Dziś będzie nie tylko uganiał się za Ronaldo (z Garethem Balem mu się udało) – wraz z Carrickiem i Kagawą właśnie musi mieć oko na Ozila, Khedirę i Xabiego Alonso. Nie zazdroszczę.

Alistair Magowan właśnie ćwierknął, że ostatni mecz, w którym Rooney, van Persie, Kagawa i Welbeck wyszli w pierwszym składzie, to spotkanie z Southamptonem, ledwo przez MU wygrane i z przewagą rywala w posiadaniu piłki. Hmmm…

20.15

A teraz odejdę na chwilkę, żeby mi się makaron do meczu nie rozgotował. Fajny wieczór przed nami.

21.30

Przepiszę na szybko kilka fiszek, bez ładu i składu. Pierwsza była o różnicy w szybkości: niewiarygodnym przyspieszeniu Realu, szybciej grającym piłką (klepka Ronaldo z Ozilem jako jeden tylko z przykładów) i szybciej biegającym. Druga o de Gei: fantastycznym na linii i niepewnym przy wyjściach do górnych piłek – znów to widzieliśmy. Trzecia o Rafaelu, który kwalifikuje się nawet do zmiany (ma już żółtą kartkę) i o tym, że miał grać na Ronaldo, a Portugalczyk tymczasem nader chętnie schodzi do środka, zostawiając miejsce i Ozilowi, i Xabiemu Alonso, i di Marii, i fantastycznemu w akcjach ofensywnych Coentrao. Wszystko, co najgroźniejsze w Realu (bramka CR z podania di Marii, główka CR obroniona z podania Coentrao, strzał Ozila z podania Xabiego Alonso) narodziło się po lewej stronie – tam, gdzie jest Rafael, gdzie miał wracać Rooney i skąd Ronaldo wyciągnął Jonesa. Czwarta fiszka o defensywnych pomocnikach MU, Carricku i Jonesie, dających sobie radę. Piąta o zagubionym Kagawie. Szósta o Welbecku, który dotknął piłki bodaj trzy razy, ale raz strzelił bramkę, a raz był o włos od gola. Siódma o van Persiem, który z całego ofensywnego kwartetu pracował może najwięcej. Ósma, na osobny tekst, o Cristiano Ronaldo: ile pracuje, ile biega, jaki jest groźny. Dziewiąta, również na osobny tekst, o najgenialniejszej z wymyślonych dotąd dyscyplin sportowych: oto mamy drużynę lepszą w każdym calu, z ogromną przewagą, łatwością stwarzania sytuacji, obrywającą nagle potężny cios po rzucie rożnym i mimo osiągniętej znów przewagi zaledwie remisującą. W koszykówce byłoby to niemożliwe. Jak fajnie, że to nie koszykówka…

Ale powiedzmy i to: celność podań MU w pierwszej połowie to 65 procent. Nie jest to przeciętna zespołu, który ma rządzić w Europie.

22.40

A to była dla odmiany bardzo udana połowa MU. Zamknięty sklepik, w końcówce niemal sklonowana linia obrony, bo Valencia, Jones, Carrick i Giggs grali parę zaledwie metrów przed kolegami, i wszystko łapiący de Gea. Łapiący albo odbijający nogami: z jego interwencji nogami właśnie można by w tym sezonie ułożyć niezłą antologię. Bez dwóch zdań piłkarz meczu i bohater Czerwonych Diabłów, przede wszystkim za dwie obrony strzałów Coentrao. Drugi to Michael Carrick, nie dość, że znakomity przed własną bramką, to bliski asysty przy strzale van Persiego. Zawiedli Kagawa i – zwłaszcza – Rooney, któremu wszak nie pomogło ustawienie przy linii bocznej. Nie było odciążenia obrońców i defensywnych pomocników, nie było szybkich wyjść. Ale jest wynik.

22.50

Zabawne, że chwalimy defensywę MU – jej najbardziej nieprzekonującą formację w tym sezonie. Może więc powinniśmy ganić raczej ofensywę Realu? Benzema i Higuain nie pokazali dosłownie nic, Ronaldo był nie do zatrzymania tylko w ciągu pierwszych 45 minut, reszta mogła jedynie strzelać z dystansu. Rozczarowanie brakiem pomysłów w końcówce. Rozczarowanie tym, że rezerwowi Mourinho nie zmienili obrazu gry. Modrić, owszem, podawał celnie, ale głównie po obwodzie – tylko raz znalazł Ronaldo w polu bramkowym. Szkoda mi Chorwata albo za łatwo przywiązuję się do ludzi…

22.55

Sami Khedira miał zostać bohaterem i był blisko: pięć stworzonych sytuacji, to najwięcej w meczu. Ale też miał Niemiec, wbiegający z głębi, dużo więcej swobody niż np. jego rodak Mesut Ozil.

Bohaterem mógł też zostać van Persie, który nie wykorzystał dwóch znakomitych okazji (jedną zapamiętamy dzięki ofiarnej interwencji Xabiego Alonso na linii i świetnemu podaniu Carricka). A może zostanie w meczu na Old Trafford? Może tam sir Alex nie będzie kłopotał się Kagawą i postawi np. na Cleverleya? Wybiegam już myślą w stronę rewanżu, w którym Real nie stoi przecież na straconej pozycji (choć prasa hiszpańska pewnie nie będzie Mourinho oszczędzać). Zwłaszcza, że ma Ronaldo, o którym za chwilę.

23.05

Jeśli ktokolwiek powtórzy jeszcze zdanie, że Ronaldo zawodzi w ważnych meczach, wyciągnę rewolwer. Jego wyskok do główki, która dała Realowi wyrównanie, zawiśnięcie w powietrzu niemal wbrew prawom fizyki, później zaś nienaganne uderzenie, przypominało wielkich koszykarzy. Bramki zdobywał też w pięciu na sześć ostatnich pojedynków z Barceloną, ma siedem goli w Lidze Mistrzów. Dziś robił wszystko, by Realowi udało się wygrać: zmieniał strony, uciekał kryjącym go zawodnikom do środka i na prawo, cofał się nawet na własną połowę, robiąc miejsce kolegom i nieustannie pokazując się do gry. Jak to podsumował Alex Ferguson: kiedy chłopak ma piłkę, możesz się jedynie modlić.

23.15

Jose Mourinho mówi o równych szansach przed rewanżem, i skłonny jestem przyznać mu rację. Gol wyjazdowy golem wyjazdowym, ale wciąż mam w pamięci imponujący początek Realu i nie mam wątpliwości, że może go powtórzyć na Old Trafford. Ciąg dalszy nastąpi.

23.20

Że jestem sentymentalny, pokazało się już przy Modriciu. Nie będzie więc niespodzianką, kiedy wyznam, że moim ulubionym momentem meczu była owacja fanów Realu dla wchodzącego na boisko Ryana Giggsa. Nawet mój iPad próbował zamienić słówko „Giggs” na „gigant”…

Euroniecodziennik: jednak mistrzowie

Futbol jest opowieścią. Żadne tam założenia taktyczne, żaden piłkarski talent, choćby i talent megagwiazdy, żadna tam technika, szybkość, siła i co tam jeszcze składa się na przygotowanie piłkarzy do meczu. Na końcu zostaje historia do opowiedzenia. Na końcu zostaje Cristiano Ronaldo, jeden z najlepszych piłkarzy świata. W decydującej serii rzutów karnych to on przesądzi o awansie Portugalii do finału. To znaczy nie przesądzi. Nie dane mu będzie strzelać, po tym, jak w przedostatatniej serii Bruno Alves trafi w poprzeczkę.

Futbol jest opowieścią. O tym, jak Bruno Alves już raz podchodził do jedenastki, ale na kilka metrów przed polem karnym odwołał go i zastąpił Nani. Nani strzelił, Bruno Alves musiał powtórnie przejść najdłuższą w piłce nożnej drogę – między połową boiska a polem karnym, w którym czeka bramkarz przeciwnika – i w jej trakcie spalił się psychicznie; tak jak to często bywa z zawodnikami, którzy z jakiegoś powodu muszą jedenastkę powtórzyć.

Albo o tym, jak będący niemal na granicy hipnozy Rui Patricio obronił karnego Xabiego Alonso (czy dlatego, że Ronaldo podpowiedział mu wcześniej, w który róg się rzucić?). Albo o tym, jak równie skupiony Iker Casillas zrobił to samo po strzale Moutinho. Albo o tym, że piłka po uderzeniu Alvesa odbiła się od poprzeczki i wyszła w pole, a piłka po strzale Fabregasa trafiła w słupek i wpadła. Jak wiele zdecydowało o awansie Hiszpanów do finału: centymetr, dwa centrymetry?

Albo o tym, że Iniesta i Ronaldo, od lat mieszczący się w najróżniejszych plebiscytach w piątce najlepszych piłkarzy świata, mieli swoje momenty na przesądzenie o zwycięstwie: jak Ronaldo spudłował i jak Rui Patricio obronił strzał Iniesty. Albo o tym, jak poprawiła się gra Hiszpanów po zejściu kolejnego z tej piątki najlepszych na świecie, Xaviego („Xavi schodzi z boiska? To zgodne z przepisami?” – zażartował ktoś na Twitterze…). O zmęczonych Hiszpanach. O wygłodniałych Portugalczykach. O najzwyklejszym trenerze świata, którego przed laty uznano za nie dość galaktycznego, by prowadzić Real Madryt, a który właśnie kolejny raz awansował z reprezentacją Hiszpanii do finału wielkiej pilkarskiej imprezy. O zaskakujących bohaterach, takich jak Jordi Alba, biegający od jednej linii końcowej do drugiej. O tym, że historia może się powtarzać: wszystko zaczęło się przecież od tego, jak w ćwierćfinale Euro 2008, po bezbramkowym meczu, Hiszpania uporała się z Włochami, a wśród tych, którzy nie zawiedli podczas serii rzutów karnych, był Cesc Fabregas. Albo o tym, że historia nie powtarza się nigdy: jeszcze podczas meczu szukano analogii między turniejem, w którym Hiszpania zaczęła od porażki ze Szwajcarią, aby ostatecznie zwyciężyć, a tym, w którym to Portugalia zaczęła od porażki…

No dobra, można też po prostu mówić o tym, jak to wyglądało. Że choć wszyscy się spodziewali w pierwszym składzie Hiszpanów Fabregasa, ewentualnie, choć rzadziej Torresa i prawie nigdy Llorente, to Vicente del Bosque postawił na Negredo (licząc zapewne na podjęcie przez niego twardej walki z obrońcami, a także na uniemożliwianie im dogrywania długich piłek do Ronaldo) – i że mimo wszystko się rozczarował, choć w pierwszej fazie meczu Negredo wypracował strzeleckie okazje dla Arbeloi i Iniesty. Że Portugalczycy nie czekali na to, co zrobią Hiszpanie, tylko wyszli im naprzeciw: że nadzwyczajny pressing piłkarzy Paolo Bento kompletnie zneutralizował hiszpański środek (grający blisko siebie Meireles, Moutinho i Veloso naciskali Xaviego, Busquetsa, Xabiego Alonso, dobiegając także do Iniesty…) i uniemożliwił mistrzom świata uzyskanie wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki. Że traktowany przez ostatnie lata jak zwierzę Pepe tu grał znakomicie, wyprzedzając czy to Negredo, czy Fabregasa. Że Portugalczycy byli szybsi i bardziej zdecydowani. Że w ciągu 90 minut nie pozwolili Hiszpanom na ani jedno prostopadłe podanie w pole karne. Że ich kontrataki, nieliczne wprawdzie, wyglądały na jedyne momenty meczu, w których może paść bramka. Że po raz pierwszy w tym turnieju oglądaliśmy trochę kopaniny. Że w dogrywce Hiszpanie rzucili się do ataku i – z kolei po raz pierwszym w tym spotkaniu– osiągnęli wyraźną przewagę, atakując wszakże skrzydłami (dobra zmiana Pedro, po wcześniejszym wejściu Navasa), a nie środkiem. Że można się zastanawiać, na ile ta przewaga wzięła się z rozluźnienia szyków obronnych rywali z Półwyspu – po zejściu Veloso i Meirelesa.

A teraz posłuchaj. Opowiem ci historię. Historię o drużynie, która jako pierwsza i jedyna zdołała nie przejąć się tiki-taką. I o tym, że również ona została pokonana.

Euroniecodziennik: pieśń o bohaterze

Wzbierało to we mnie od miesięcy. Co weekend (a z Ligą Mistrzów i częściej) mecz Realu, co weekend informacje o bramkach Ronaldo: jednej, dwóch, trzech, w sumie uzbierały się bodaj siedemdziesiąt cztery w skali roku. I co weekend dowcipy o żelu. Ja wiem, że mieliśmy mnóstwo czasu, żeby utrwalić stereotyp, i że sam przed czterema laty, przed moskiewskim finałem Ligi Mistrzów pisałem o tym, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Pierwsza była i jest oczywista: Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling (słynne kroczki, tyle razy analizowane przez obrońców całej Europy, wciąż przecież działają…), precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja, kapitalną główkę i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Strzela bramki z karnych i wolnych, zza pola karnego i z szesnastki, prawą i lewą nogą (prawą częściej), a także głową czy nawet… plecami. Słowem: jako piłkarz umie wszystko, a dzięki temu, jak zachowuje się na boisku (te pantomimy radości i bólu, oczy wzniesione ku niebu, czasem łzy), ożywia otaczający go świat coraz lepiej funkcjonujących cyborgów.

Druga twarz futbolu? Wtedy pisałem o ćwierćfinale mundialu, podczas którego zmusił sędziego do usunięcia Rooneya z boiska, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. I o tym, jak nieraz zwijał się z bólu udając sfaulowanego, jak wymuszał karne, prowokował rywali, nagabywał sędziów… „W jakimś sensie Ronaldo jest ucieleśnieniem współczesnej piłki: nienagannym technicznie, szybkim, o uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów i, niestety, nie całkiem uczciwym”  – to przedostatni cytat z tekstu sprzed czterech lat. Ostatnim będzie obserwacja, że może tacy piłkarze są potrzebni nie tylko po to, by budzić uwielbienie, ale także by koncentrować nienawiść tłumu? Dziś w Warszawie buczano na niego niemiłosiernie; robili to nie tylko Czesi, ale także Polacy. Za co?

Rzecz w tym, że mnóstwo się zmieniło. Ronaldo nie jest oszustem, nie nadużywa brudnych sztuczek, nie psuje współczesnej piłki. Gdziekolwiek ustawi się go na boisku (dziś grał zarówno jako lewoskrzydłowy, jak i jako cofnięty i wysunięty napastnik, schodził też na prawe skrzydło), nie zawodzi. Nie ma co rozgadywać tego, co widać gołym okiem: gra fantastycznie, samemu przesądza o wynikach meczów, choć przecież pozostaje częścią drużyny – nie tylko dlatego, że potrafi również podać (dziś wyborną piłkę od niego zepsuł Meireles), ale również dlatego, że ściągając na siebie uwagę dwóch-trzech rywali (dziś bywało ich nawet pięciu), odciąża kolegów. Owszem: kiedy jest ustawiony na skrzydle, nie wraca za bocznym obrońcą, nie wspiera Fabio Coentrao. Owszem (zwrócił na to uwagę nieoceniony Jonathan Wilson): wszystkie stracone przez Portugalię gole na tym turnieju padły po akcjach „jego” stroną: jedno dośrodkowanie do Gomeza i dwa do Bendtnera, plus szarża Robbena, podającego do van der Vaarta. Owszem: jak nie dostanie dobrego podania, strzela focha (a inni tego nie robią?). Ale, po pierwsze, kiedy Ronaldo schodzi ze skrzydła do środka, na zwolnione przezeń miejsce pojawia się ktoś inny, lepiej usposobiony do pracy w defensywie (dziś tak pracował po lewej stronie Meireles), po drugie zaś: wszystkim, co robi w ofensywie, odpracowuje z nawiązką braki w grze obronnej.

Ale hejterzy Ronaldo hejtują go z zupełnie innych powodów. Chodzi o fryzurę i szerzej: niemęską rzekomo dbałość o własny wygląd. To dlatego ta „Krystyna”, prawda chłopaki? Bo przedstawicielom naszej płci nie wypada być aż tak zadbanym? Zastanawiam się tylko, dlaczego nie śmiejecie się równie mocno z facetów z hektarami wypieszczonych tatuaży? W czym żel jest gorszy od farby, a brak zarostu od wystylizowanej bródki? No i dlaczego nie nabijacie się z wyjątkowo niemęskiego zwyczaju zmieniania strojów na świeże przed rozpoczęciem drugiej połowy? Przecież prawdziwy mężczyzna powinien być brudasem, mieć brzuchol i nieświeży oddech, wtedy dopiero nadawałby się na idola, czyż nie tak?

Nawet jeśli dziś walny wkład w zwycięstwo Portugalii miał znakomity Joao Moutinho, nawet jeśli w dobrym tonie wśród futbolowej braci jest komplementowanie raczej specjalistów od odbioru i ostatniego podania (Pirlo, Iniesta, Modrić), albo wręcz od wślizgu (Hummels), powiem to raz a porządnie: zachwycam się Cristiano Ronaldo.

Euroniecodziennik: pomarańczowy wampir

Można z tej grupy awansować z trzema punktami, i można odpaść z sześcioma. Po dwóch seriach spotkań ani Niemcy nie są pewni awansu, ani Holendrzy jeszcze nie odpadli. Fantastyczny turniej, oczywiście nie tylko dlatego, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Także ze względu na emocje, których dostarczają wszystkie spotkania począwszy od meczu otwarcia. I ze względu na poziom, którym imponują prawie wszystkie mecze. Pogrzebani już Holendrzy zdołali się podnieść i zmniejszyć straty. Pogrzebani już Duńczycy podnieśli się, by w ostatnich minutach znów dać się strącić w otchłań. Napisałem kiedyś tekst o wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata – jeśli coś miałbym do niego dodać, to zastrzeżenie, że przepis na turniej idealny powinien zawierać zapis o tym, że liczba uczestników nie może przekraczać szesnastu drużyn. Przy dwudziestu czterech byłoby dużo więcej słabeuszy, a tak nikt tutaj nie dostarcza punktów za darmo.

Czy Holendrzy odpadną i czy bardzo ich żałujemy? Myśmy to już przecież brali, i to niejeden raz. Pisał Marek Bieńczyk w „Tygodniku Powszechnym” po Euro 2004 r., że Holandia to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata. A przecież obserwację tę autor „Melancholii” notował jeszcze przed Euro 2008, którego fenomenalna drużyna van Bastena była bodaj najjaśniejszym punktem, odpadając w sposób niepojęty, czyli… po holendersku.

Holandia jako wyrzut sumienia, Holendrzy to – pisze Bieńczyk – „dla kibiców europejskich rodzice toksyczni; tworzymy wraz z nimi klasyczny model familii judeo-chrześcijańskiej”. Wzbudzają w nas poczucie winy, kiedy przegrywają („tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?”) i kiedy nieco rzadziej wygrywają („czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?”). Nade wszystko jednak pozostają „potępieńcami własnej świetności, upiorami, które nie chcą pożegnać się z życiem. Właściwie wciąż najlepsi, lecz już przecież nie stąd; wciąż najbłyskotliwsi, lecz ontologicznie przeflancowani. Inny, obcy, wampir – ich miejsce jest raczej na warszawskim seminarium niż na boisku”…

Otóż tak właśnie: wciąż najbłyskotliwsi, jak van Persie czy Sneijder. Upiory, które nie chcą pożegnać się z życiem, jak Robben, z wciąż tym samym zwodem i strzałem lądującym gdzieś wysoko ponad bramką, czy jak de Jong i van Bommel, niepotrafiący zatrzymać środkowych pomocników Niemiec ani za pomocą udanych wślizgów, ani za pomocą fauli. Wielkie indywidualności, skłócone i niemogące stworzyć drużyny. Trener, który przed dwoma laty w RPA znalazł równowagę między chartami z przodu i czyhającym za ich plecami stadem buldogów, ale który najprawdopodobniej nie zdoła powtórzyć sukcesu, płacąc cenę przede wszystkim za fatalną skuteczność w pierwszym spotkaniu z Duńczykami. To wtedy Pomarańczowi stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, żeby bez kłopotów wygrać i to wtedy grali z rywalem – co udowodnili dziś nienajlepsi przecież Portugalczycy – bynajmniej nie zorganizowanym w sposób doskonały. Do teraz się zastanawiam, co by było, gdyby van Marwijk wstrzymał się w tamtym spotkaniu ze zmianami. Może grając swoje zdołaliby strzelić Duńczykom przynajmniej wyrównującą bramkę, może van Persie zdołałby się odblokować już wtedy?

Trudno się nie zachwycać Niemcami. To przecież oni przez większość spotkania grali właśnie jak Holendrzy, stosując analogię tak ściśle, że pierwsza bramka Gomeza po prostopadłym podaniu Schweinsteigera była ścisłą kopią akcji z soboty i z dziś; akcji, w których podającym był Sneijder, a strzelcem, tyle że pudłującym – van Persie. Trudno się nie zachwycać indywidualnościami w tej drużynie, zaczynając od Neuera, broniącego kolejne bomby napastnika Arsenalu. Trudno nie podziwiać Hummelsa, który nie tylko nie dawał się ograć van Persiemu, ale kilkakrotnie fantastycznie zabierał się z akcjami ofensywnymi, jednej z nich o mało nie kończąc golem. Schweinsteigera, o którym należałoby właściwie napisać osobny akapit (czy to nie Holender van Gaal stworzył tego potwora, zmieniając dawnego skrzydłowego w operującego głęboko rozgrywającego?), podobnie jak o Ozilu. Jeśli w środku pola zobaczyliśmy na tym turnieju piłkarza równie dobrego, to może właśnie Sneijdera. Co byłoby zresztą jeszcze jednym komplementem dla Schweinsteigera: nie pograł dziś sobie przy nim lider Holendrów… A kontynuując wyliczankę należałoby jeszcze wspomnieć o Gomezie, którego przyjęcie piłki przed pierwszym golem przypomniało mi, tak, tak, Holendra Dennisa Bergkampa. Ale można byłoby też komplementować Lahma za to, jak poradził sobie z Robbenem, Podolskiego, za sposób, w jaki go wspierał (żeby Ronaldo pracował tak w defensywie, ech…), albo Boatenga – za blok przy strzale Sneijdera, który na moment pozbawił go tchu.

Zachwycając się indywidualnościami prowadzę, jak widać, do konkluzji, że zachwycać się należy drużyną. Kiedy Holendrzy publicznie prali brudy (Sneijder mówił o „beznadziejnych egoistach”, a van der Vaart o tym, że jest rozczarowany rolą rezerwowego, ale „trener ma inne plany”), Niemcy przygotowywali plan szybszej i bardziej zdecydowanej gry niż z Portugalią. Dodając błysk do solidności i ciężkiej pracy, znów byli jak przed dwoma laty w RPA. Przepis na mistrza?

Ronaldo jako kłopot – tak mógłbym zatytułować ten wpis, gdybym poświęcał go jedynie meczowi popołudniowemu. Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia wybitnym w jego wykonaniu sezonem, czy tego, że wśród kolegów z reprezentacji talenty piłkarza Realu nie mogą się w pełni rozwinąć, ale zaryzykowałbym tezę, że Ronaldo należał do najsłabszych piłkarzy na boisku, a jego niecelne strzały i złe przyjęcia pozwoliłaby pewnie skomponować parominutowy teledysk. Co gorsza: ustawiony po lewej stronie Ronaldo nie wracał za swoim obrońcą, Jacobsenem, który w drugiej połowie stał się w związku z tym najgroźniejszym zawodnikiem duńskiej ofensywy.

W emocjach, które przeżyliśmy dzięki pięciu bramkom, Duńczykom odrabiającym dwubramkową stratę i Portugalczykom rzutem na taśmę ratującym się przed odpadnięciem z turnieju, pewne rzeczy nie powinny nam jednak umykać. Drużyna Bento grająca długą piłką, niepotrafiąca utrzymać się przy piłce i przeciętnie podająca. Rządzący w środkowej strefie boiska i fatalni w obronie Duńczycy – kolejny raz, bo przecież pisaliśmy już, że Holendrzy wypracowali w pierwszym spotkaniu wystarczająco wiele sytuacji, żeby komfortowo wygrać, tylko psuli jak nie przymierzając Ronaldo.

Co jeszcze? Turniej główek: po meczu popołudniowym policzono, że 40 proc. bramek na tym turnieju padło po uderzeniach głową. Gol Pepe jak gol Szewczenki: po rogu i ataku na krótki słupek. Kłopoty lewych obrońców, dziś np. osamotnionego Willemsa. Plus ekstaza o północy; ekstaza, którą zawdzięczam kolejnym wspaniałym mistrzostwom Europy.

PS Harry Redknapp opuszcza Tottenham… Temat na długaśny wpis, zwłaszcza, że mam bolesne poczucie rozumienia racji wszystkich stron i nie wiem w związku z tym, czy śmiać się, czy płakać. Może jutro.