Archiwa tagu: Wenger

Tottenham jako La Máquina

A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu. Czytaj dalej

Arsenal-Tottenham, zamiana ról

„Ten mecz ewidentnie się nam nie ułożył”, mógłby powiedzieć Mauricio Pochettino, gdyby był trenerem polskiej ekstraklasy. I szczerze mówiąc wolałbym wysłuchać kilku komunałów w tym stylu, niż przyglądać się zasłonie dymnej, jaką próbował wznosić wokół stylu derbowej porażki, mówiąc niemal wyłącznie o decyzjach sędziego Mike’a Deana. Że faulu Sancheza nie było, że bramka padła ze spalonego, przekonywał Argentyńczyk dziennikarzy, dodając jeszcze coś o tym, że tak naprawdę w statystykach strzałów czy posiadania piłki mecz był wyrównany. Zasłona dymna, powiadam wam, albo mydlenie oczu, bo ani mecz nie był wyrównany, ani decyzje sędziego nie były główną przyczyną porażki. Już prędzej bym się zastanawiał, czy nie próbować tłumaczyć przegranej faktem, że Harry Kane i Dele Alli dopiero we czwartek wznowili treningi po kontuzjach, a w meczu z Arsenalem zwłaszcza ten drugi był cieniem siebie. Tylko że przyznając, iż obaj nie nadawali się do gry, Pochettino przyznawałby się równocześnie do kolejnego błędu: ryzykowania zdrowiem zawodników. Czytaj dalej

Arsene Wenger musi odejść

Napisałem kilkanaście wariantów pierwszego zdania i wszystkie następnie wykreśliłem, w przekonaniu, że każde z nich już kiedyś pojawiło się w przestrzeni publicznej. To chyba największa trudność w zabieraniu głos na temat Arsenalu: wszystkie problemy zostały skatalogowane, wszystkie argumenty sformułowane, pozostaje tylko czekać, aż właściciel klubu podejmie jedyną w tej sytuacji słuszną decyzję, albo aż podejmie ją sam Arsene Wenger. Im szybciej Francuz przestanie być trenerem tej drużyny, tym lepiej dla wszystkich stron. Dla nas, żebyśmy nie mieli poczucia, że piszemy w kółko to samo. Dla coraz bardziej rozwścieczonych i sfrustrowanych kibiców. Dla drużyny, u której powtarzalność wciąż tych samych błędów można już uznać za rozpaczliwe wołanie o nowe otwarcie. Dla niego samego w końcu – żebyśmy zachowali choć trochę dobrych wspomnień na jego temat. Czytaj dalej

Nieostatnie takie derby

Arsene Wenger ma oczywiście rację. A przynajmniej ma ją, kiedy mówi, że nie sposób zestawiać jednego słabszego roku, kiedy to ostatecznie okazuje się, że jego drużyna zakończy sezon w tabeli za Tottenhamem, z dwudziestoma laty, kiedy rywale z północnego Londynu nie byli w stanie jej przeskoczyć. Problem w tym, że ów słabszy rok nie zdarzył się w połowie tamtych dwudziestu, tylko przyszedł po nich i wiele wskazuje na to, że powrotu do złotej ery już nie będzie, a derby kończone porażką wydarzać się będą znacznie częściej.

Wczorajszy mecz na White Hart Lane mówi o tym wyraźniej niż fatalna passa Arsenalu sprzed kilku tygodni, zwieńczona naprawdę kompromitującą porażką z Crystal Palace. Niby bowiem można by powiedzieć, że przeciwko drużynie Mauricio Pochettino piłkarze Wengera nie grali aż tak źle, jak przeciwko zespołowi Sama Allardyce’a (skądinąd po meczu na Selhurst Park zdarzyły się im trzy zwycięstwa; jedno po świetnym meczu w półfinale Pucharu Anglii nad Manchesterem City); że przez długie minuty Tottenham miał problemy, zwłaszcza kiedy próbował rozpoczynać swoje akcje rozegraniem przez bramkarza i obrońców – naciskani przez Kanonierów, gubili się wówczas, tracili piłkę (szansa Ramseya w pierwszej połowie przydarzyła się po takiej stracie) bądź zmuszani byli do dalekich wykopów. Z drugiej strony: wszystko zawaliło się, jak tylko Tottenham strzelił pierwszego gola. Kolejny kwadrans, z błyskawicznym drugim golem i kaskadą następnych okazji, udaremnionych przez świetnie broniącego Petra Cecha (dziewięć interwencji: żaden bramkarz Arsenalu nie miał tyle w meczu Premier League od 2003 roku) i decyzją sędziego o niepodyktowaniu drugiego karnego, tym razem za rękę Sancheza, był najdobitniejszą moim zdaniem ilustracją, że w Arsenalu naprawdę czas na zmiany.

Czytaj dalej

Urodziny, konkurs, Wenger

Kiedy urodził się mój pierwszy syn, trenerem Tottenhamu był Juande Ramos, pierwszym meczem był finał Pucharu Ligi z Chelsea, wygrany 2:1, a strzelcem pierwszego gola – Dymitar Berbatow.  Kiedy urodził się drugi syn, era Ramosa dobiegała właśnie końca – Tottenham przegrał 2:1 ze Stoke, kończąc mecz w dziewiątkę po czerwonych kartkach Dawsona i Bale’a, bramkę dla Kogutów strzelił Darren Bent; epoka Harry’ego Redknappa miała się zacząć dopiero tydzień później. Kiedy przyszedł na świat syn trzeci, trenerem był Mauricio Pochettino, Tottenham wygrał 1:0 z Sunderlandem, a pierwszego gola strzelił Harry Kane. Pierwszym meczem Kogutów w Lidze Mistrzów, jaki obejrzę ze starszymi synami, będzie spotkanie z CSKA – Monaco nie oglądaliśmy, bo tamtego wieczora rodził się syn trzeci.

Darujcie przydługi wstęp osobisty – mam nadzieję, że usprawiedliwił moją nieobecność na blogu w ciągu ostatnich paru tygodni. Inna rzecz, że pisząc go uświadomiłem sobie, iż przez wszystkie te lata pojawiało się tu z natrętną regularnością kilka tematów. Na jakiej pozycji powinien grać Wayne Rooney i czy legendarny ten piłkarz nie stanowi aby obciążenia dla kolejnych trenerów klubu i reprezentacji. Co do reprezentacji z kolei: jak to się dzieje, że dobra gra poszczególnych zawodników w klubach nie przekłada się na równie dobre występy w koszulce z trzema lwami i czy aby na posadę selekcjonera nie rzucono jakiejś klątwy (dzisiejsze awantury wokół Sama Allardyce’a mogą świadczyć o tym równie mocno, jak karma Glenna Hoddle’a). Czy makiaweliczny styl Jose Mourinho wyczerpał się ostatecznie. Nade wszystko jednak: jak historia oceni Arsene’a Wengera. Czytaj dalej

Północny Londyn i zmiana

Wśród mnóstwa rzeczy, które nie mają dla mnie najmniejszego znaczenia jest i ta: czy Tottenham ostatecznie zakończy sezon przed Arsenalem, czy też po nim. Szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie znaczenia do tego stopnia, że wyjeżdżam na weekend bez zamiaru sprawdzenia, jak to się skończyło. Wszystko, co najważniejsze, już wiem. Nawet jeśli w końcówce sezonu – zgodnie zresztą ze spodziewaniami – drużyna Mauricio Pochettino nie wytrzymała tempa, nawet jeśli w trzech kolejnych meczach nie była w stanie obronić prowadzenia i przegrywała bądź remisowała, ba: nawet jeśli przegra jutro z Newcastle i da się przeskoczyć Arsenalowi, i tak ma za sobą najlepszy sezon od wielu, wielu lat, a jej przyszłość (także po podpisaniu przez Argentyńczyka nowej umowy z klubem) rysuje się w wyjątkowo jasnych barwach. Nawet jeśli Arsenal będzie ostatecznie wicemistrzem, nawet jeśli Arsene Wenger i tym razem okazał się lepszy od menedżerów Manchesteru United, Manchesteru City, Chelsea, Liverpoolu czy Tottenhamu, przyszłość klubu pod jego rządami nie wygląda różowo. Czytaj dalej

Czy Diego Costa był człowiekiem meczu

Po raz pierwszy od wielu tygodni Jose Mourinho miał naprawdę udany wieczór. Siedział, tak sobie wyobrażam, na wygodnej kanapie, i przy kieliszku wytrawnego Dão czy Douro z krzywym uśmiechem wysłuchiwał, jak eksperci Match of the Day marudzą coś na temat Diego Costy – zupełnie tak, jak przed kilkoma laty w jakimś telewizyjnym show w Hiszpanii marudzili coś na temat innego trenowanego przezeń wroga publicznego, Portugalczyka Pepe. Uwielbia ten stan. Moralne wzmożenie, zafrasowane twarze, przypominanie pryncypiów, wytykanie palcem. I komplet punktów na koncie. I jeszcze wpadka tych, którzy przez pierwsze pięć kolejek wygrali pięć razy, nie tracąc ani jednego gola: porażka Manchesteru City z West Hamem, powodująca, że strata jego piłkarzy do lidera zmalała do, ekhem, zaledwie ośmiu punktów.

Smakowało mu wszystko: że Dão czy Douro to jasne, ale także to, że znów wygrał z Arsenalem, i to, że Arsene Wenger po raz kolejny nie wytrzymał nerwowo ich konfrontacji, zarówno przed meczem, kiedy podawał mu rękę z zauważalną niechęcią, jak po, kiedy najpierw zbiegł jak najszybciej do tunelu, a potem aż krztusił się z oburzenia na zachowanie Diego Costy. Czytaj dalej

Miękkie podbrzusze Arsenalu

„Gole są przeceniane”, powtarzali ci z nas, co to zanim wczorajszego wieczora mieli kawał dobrej zabawy, zdążyli mieć w ręku choć jeden z numerów „Blizzarda”. Mniejsza o bramki: najpiękniejsza w piłce nożnej jest walka, wysiłek, w poniedziałek spotęgowany jeszcze w falach ulewnego deszczu, ale polegający także na próbach znalezienia sposobu taktycznego przechytrzenia rywala. W przypadku meczu Arsenal-Liverpool wypada przecież przyznać, że obie drużyny znajdowały takie sposoby i że w związku z tym wynik bezbramkowy wydaje się nieprawodopodobieństwem. Gdyby nie dwaj bramkarze, zwłaszcza Petr Cech i jego interwencje po strzałach Benteke i Coutinho w pierwszej połowie… John Terry, który mówił, że jego dawny kolega zdobędzie dla Arsenalu dodatkowe dziesięć-piętnaście punktów w sezonie, już w trzeciej kolejce może odfajkować pierwsze dwa. Chociaż bo ja wiem: może raczej należałoby mówić o rehabilitacji za wpadkę podczas inauguracyjnego meczu z West Hamem…

Forma bramkarza to jeden powód do zadowolenia Arsene’a Wengera, drugi: fakt, że nieobecność pary stoperów Koscielny-Mertesacker nie zakończyła się katastrofą (na środku obrony zagrali Gabriel z Chambersem, Anglik jednak wypadł fatalnie, nie potrafiąc upilnować Coutinho i Benteke, źle się ustawiając przy pułapkach ofsajdowych i mając podstawowe problemy z wyprowadzaniem piłki), trzeci – wyraźnie lepsza gra po przerwie. Powód do narzekania? Niesłusznie nieuznany gol Ramseya. Ale przecież w przypadku Arsenalu nad tym emocjonującym i z pewnością nieprzynoszącym wstydu remisem unosi się coś jeszcze; coś, co podczas oglądania w Sky Sports poprzedzającego sam mecz Monday Night Football, wydawało mi się zawstydzającą niemal oczywistością. Czytaj dalej

Mourinho-Wenger, do czternastu razy sztuka

Bardziej zależało oczywiście Wengerowi – dla Mourinho był to jednak jeszcze jeden sparing, w którego trakcie, zważywszy na statystykę jego trzynastu poprzednich spotkań z Arsenalem w ciągu blisko jedenastoletniej już rywalizacji, niczego udowadniać nie musiał. Siedem porażek, sześć remisów i ani jednej wygranej, „gdybym miał podobne statystyki, poważnie bym się zastanawiał nad przyczynami” – mówił jeszcze w piątek trener Chelsea, sugerując, że jego stary przeciwnik może mieć przed spotkaniem z nim rodzaj psychicznej blokady. Zaczynamy więc sezon tam, gdzie kończyliśmy poprzedni, ze świadomością, że napędzający Mourinho duch rywalizacji nie zdradza oznak słabnięcia. Podobnie zresztą, jak uraz Francuza, który również ani myślał podać na Wembley rękę Portugalczykowi.

O tym, że wynik meczu o Tarczę Wspólnoty niewiele mówi na temat zbliżającego się sezonu, dobitnie przypominają poprzednie starcia. Rok temu Arsenal popisowo ograł Manchester City, a sam sezon ligowy zaczął nienajlepiej, by zakończyć go za plecami MC w tabeli; przed dwoma laty David Moyes od zwycięstwa nad Wigan i zdobycia Tarczy Wspólnoty zaczynał swoją, pożal się Boże, pracę w Manchesterze United. „Trochę ważniejszy niż zwykły sparing, ale mniej ważny niż zwykły mecz ligowy” – skwitował Mourinho. Wenger byłby z pewnością innego zdania. Czytaj dalej

Północny Londyn, czas zmian

A gdybym znalazł w dzisiejszych gazetach analizy porównawcze problemów, które trapią Arsenal i Tottenham (tak, tak, przy pełnej świadomości dysproporcji między tymi dwoma zespołami: jedni od lat w Lidze Mistrzów, drudzy bezskutecznie się do niej dobijają; jedni zaczynają sezon mierząc w mistrzostwo, drudzy w czwarte miejsce), to tyleż bym się nie zdziwił, co miałbym ochotę pisać polemiki.

Nie zdziwiłbym się, bo porównania narzucają się same: obie drużyny poniosły właśnie bolesne klęski w Europie i obie na własne życzenie. W obu łatwo wskazać winowajców: nieskutecznych Soldado i Giroud, rozkojarzonych i nieruchawych Mertesackera i Fazio (Vertonghena bym mimo wszystko oszczędził, choć podarował Fiorentinie drugą bramkę). W obu kwestionować można decyzje trenerów: w przypadku Wengera zbyt otwartą taktykę, umożliwiającą rywalowi przeczekanie pierwszej presji i znalezienie przestrzeni do wyprowadzenia szybkiego ciosu, przy kompletnym braku asekuracji; w przypadku Pochettino zbyt dużą rotację w składzie, a zwłaszcza pozostawienie na ławce rezerwowych Kane’a, Walkera, Masona czy Dembele. Mówił przed meczem Wenger, że Monaco jest jak niebezpieczny gad, który zaczaja się gdzieś w zaroślach gotów, by zabić – ale jego piłkarze wyszli na boisko, jakby mieli wypędzać żaby z kałuży leżącej pośrodku drogi. W pierwszej połowie spotkania w Londynie Fiorentina gubiła się przy szybkiej grze Kogutów, wczoraj jednak akcje Tottenhamu toczyły się zbyt jednostajnie – spowalniane w środku pola przez grzejącego zwykle ławę Stamboulego. Czytaj dalej