Archiwum kategorii: Soul of football

Tottenhamie, robisz to dobrze

Stali czytelnicy bloga przecierają pewnie oczy, bo zdanie w stylu „Tottenhamie, robisz to dobrze”, nie padło tu pewnie od czasów środkowego Pochettino. Od razu zastrzegę jednak: nie mam na myśli kwestii sportowych, choć nawet i o nich można by w tych dniach napisać niejedno miłe słowo. Na kilka godzin przed meczem z Crystal Palace w angielskich mediach natrafiam zresztą na całkiem sporo artykułów, których autorzy zastanawiają się, czy drużyna Ange’a Postecoglou jest już materiałem na mistrza kraju, czy może stanie się nim z upływem najbliższych miesięcy. Z mojej perspektywy są to oczywiście rozważania przedwczesne – wystarczy kontuzja jednego z dwójki stoperów, o Maddisonie nie wspominając (odpukać), żeby uświadomić sobie, na jak kruchych podstawach zbudowana jest dotychczasowa dobra passa, ale to temat na inną okazję. Kiedy piszę, że Tottenham robi to dobrze, mam na myśli coś związanego z klubowym dziedzictwem – co jednak również może przyczyniać się w przyszłości do powstawania materiału nawet, no dobrze, wygłoszę tę frazę: na mistrza kraju.

O tym, jak wyglądają dziś relacje piłkarzy z klubami napisano setki stron. Against modern football, wiadomo, tu nikt nie robi sobie wielkich złudzeń. Wiemy, jak weryfikuje się wartość osławionego przywiązania do barw, całowania herbu itd., kiedy przychodzi lepsza oferta od innego potencjalnego pracodawcy. Wiemy, że najważniejsze są z jednej strony pieniądze, z drugiej zaś – sportowe ambicje, szansa na wygranie trofeum, wyjazd z reprezentacją na wielki turniej etc. Kto by się przejmował jakimś dziedzictwem?

Ale przecież są w tym dziwnym świecie również rzeczy niematerialne, niedające się zmierzyć wysokością tygodniówki czy premiami wypłacanymi za strzelone bramki, mające jednak przełożenie na fakt, że na boisku piłkarzom chce się jeszcze bardziej. Trener Tottenhamu wie o tym znakomicie i w ciągu ostatnich miesięcy zdążyliśmy się już trochę nasłuchać od jego podopiecznych o tym, że przedmeczowe pogadanki Australijczyka o życiu i moralności robią na nich wrażenie równie wielkie, jak odprawy o charakterze czysto taktycznym. Bycie piłkarzem Tottenhamu oznacza dziś nie tylko odwagę i skłonność do ryzyka na boisku, nastawienie na grę ofensywną i nieustanny pressing, ale także szacunek do wszystkich pracowników klubu, o kibicach nie wspominając. Od pierwszego dnia w klubie Postecoglou tworzy środowisko – słowo, którego używa równie często jak słynne już „mate” – sprzyjające nieustającemu rozwojowi, podkreślam jeszcze raz: i na boisku, i poza nim. A gesty typu zaproszenie do wspólnego zdjęcia nie tylko zawodników pierwszej drużyny, ale i wszystkich pracowników ośrodka treningowego, albo umożliwienie chłopcu z niepełnosprawnością intelektualną zadanie pytania podczas spotkania prezesa, trenerów i kapitanów drużyn z fanami (Postecoglou upomniał się o to, kiedy prowadzący chciał już zamknąć imprezę) pokazują, w jaki sposób to środowisko się tworzy.

Pomysł dodania na klubowej koszulce jeszcze jednego numerka, drobną czcionką tuż pod kołnierzykiem, jest dla mnie pomysłem właśnie z tego porządku. Dzięki pracy klubowych historyków w Tottenhamie sporządzono listę wszystkich zawodników, którzy od 13 października 1894 roku reprezentowali klub w oficjalnych meczach, i przydzielono im kolejne numery (kiedy debiutowali równocześnie, decydowała kolejność alfabetyczna, rezerwowych uwzględniano w kolejności wejścia na boisko). Okazuje się, że na przestrzeni tych 129 lat było ich dotąd 879: najświeższy debiutant, Alejo Veliz, będzie więc miał koszulkę z tym numerem; Brennan Johnson to numer 878.

Sporo na tej liście gwiazd światowej piłki, sporo angielskich i klubowych legend. Pierwszy czarnoskóry zawodnik z pola w dziejach brytyjskiego futbolu, żołnierz I wojny światowej Walter Tull, ma numer 170, legendarny trener i zdobywca podwójnej korony z sezonu 1960/61 Bill Nicholson – numer 354, kapitan tamtej drużyny Danny Blanchflower to 420, rekordzista, jeśli idzie o rozegrane mecze w Tottenhamie, Steve Perryman, to 477, Glenn Hoddle – 498, Ossie Ardiles zaś – 511. Jak widać, nazwiska, od których dla mnie zaczynała się ta historia (świadomie zaczynałem kibicować Tottenhamowi w sezonie 1986/87), można odnaleźć na przełomie piątej i szóstej setki. Gary Mabbutt to numer 538, Gascoigne – 573, Lineker – 580, Sheringham – 599, Klinsmann – 617, Ginola – 636, King – 649, Keane – 672, Davids – 706, Berbatow – 715, Bale – 726, Modrić – 736. Jedyny, jak dotąd, polski akcent, Grzegorz Rasiak, to numer 710. Harry Kane debiutował jako zawodnik numer 767. Najdłużej występujący w klubie z zawodników obecnej kadry Lloris to 781, Dier – 795, Davies – 796, Son – 805. Asystent Ange’a Postecoglou Ryan Mason, który opowiadał członkom pierwszej drużyny o istocie pomysłu: o tym, że noszenie tej koszulki to przywilej, że bycie piłkarzem Tottenhamu zawsze coś znaczyło i zawsze będzie coś znaczyć, ma numer 743; zadebiutował w sezonie 2008/09.

Nie wiem, jak dzisiaj pójdzie Tottenhamowi w meczu z Crystal Palace. Wiem jednak, że tych kilkunastu chłopaków, którzy założą na Selhurst Park wyjazdowe koszulki, jest częścią historii większej niż ich ambicje, marzenia, stany kont, liczba obserwujących w mediach społecznościowych itd. Dobrze to sobie czasem uświadomić, niezależnie od nadziei, że rozdział, który zaczęli właśnie pisać, będzie jednym z piękniejszych.

PS. Gdyby ktoś jutro miał chwilę i był między godziną 14:00 a 15:00 na Targach Książki w Krakowie – zapraszam na stoisko „Tygodnika Powszechnego” w EXPO Kraków, ul. Galicyjska 9, Hala Wisła, stoisko C1. Możemy rozmawiać o Tottenhamie, o „Stałych fragmentach”, o „Tygodniku” i o czymkolwiek chcecie.

Stałe fragmenty

To jest jednak niezwykły moment: trzymać w ręku coś, nad czym się tak długo pracowało. Wydawało mi się, że nie przeżyję go z aż taką intensywnością, bo przecież wcześniej było tyle innych, z pewnością ważniejszych: postawienia ostatniej kropki, wysłania do wydawnictwa, potem odesłania poprawionego tekstu, uzupełnień (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Dele Alli…) i korekt, a w końcu nadejścia wiadomości, że poszło do druku i nie poprawi się już ani przecinka (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Harry Kane…). Dziś jednak stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza „Stałych fragmentów” i mam poczucie, że to nie koniec, ale początek jakiejś przygody: że może będę miał teraz okazję rozmawiać o tematach, jakie tu poruszam, z tymi, którzy zechcą książkę przeczytać. Że może sprawdzę, jak te tematy rezonują – piękna i wstrętna twarz futbolu, zachwyty i zgroza, jakie budzi w nas świat zawodowego sportu, podziw, współczucie, czasem niechęć wobec ludzi, którzy w tym świecie tkwią, przekonanie, że to, jak on wygląda, wiele mówi także o nas samych… Dużo tu jest kwestii, o których chciałbym mówić i o których chciałbym słuchać – hejt w mediach społecznościowych, plemienność, pytanie, czy zawsze najważniejszy jest wynik, czy chodzi o coś jeszcze, czy w tym tak bardzo sztucznym, wydawałoby się, produkcie, jest jeszcze miejsce na radość. Czy będąc takim Messim można się jeszcze czuć wolnym człowiekiem…

Pisałem „Stałe fragmenty” przez dwa lata, zazwyczaj w pośpiechu, czasami w hotelowym pokoju, bardzo często w pociągu, próbując poradzić sobie z emocjami, które uwolnił obejrzany właśnie mecz, ale niekiedy także usiłując złapać dystans i obkładając się w tym celu książkami, które o futbolu – i nie tylko o futbolu – napisali inni. W końcu są. Można zamawiać (na przykład w Empiku, link tutaj), dzielić się, udostępniać, a nade wszystko rozmawiać, bo jeśli miałbym zakończyć czymś w rodzaju credo, to byłoby nim przekonanie, że futbol (i szerzej: sport) stał się jednym z ostatnich pól w naszym pozamykanym w bańkach świecie, na którego temat ludziom, których poza tym różni tak wiele, udaje się czasem wymienić kilka bezinteresownych myśli.

Moje życie ze szczególnym uwzgędnieniem odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu

1. Tak naprawdę nie jestem z siebie dumny. Żyję na planecie postępującej klimatycznej katastrofy. Żyję na kontynencie, w którym półtora tysiąca kilometrów od mojego domu toczą się krwawe walki i do którego przez morze płyną wciąż szukający lepszego życia migranci. Żyję w kraju toczonym przez plemienny spór, w którym poziom wzajemnej nienawiści zdaje się czasem przekraczać tę znaną mi z trybun. Znam wiele instytucji i ludzi pokiereszowanych przez pandemię. Niejedna bliska mi osoba naprawdę nie ma się dobrze, a ja pośrodku tego wszystkiego mierzę się z poczuciem końca świata, bo jakiś piłkarz postanowił zmienić klub?!

2. Jasne: chodzi o klub, któremu kibicuję niemal całe życie, i piłkarza, który spędził w nim niemal całe życie, przechodząc wszystkie szczeble, od zespołów chłopięcych do pierwszej drużyny. Jasne: chodzi o piłkarza, który strzelił dla niego rekordowe 280 bramek, miał 64 asysty, rozegrał 435 spotkań – w tzw. dzisiejszych czasach, kiedy tego typu wierność jednemu zespołowi jest niemal niespotykana, trudno sobie wyobrazić, by ów rekord miał kiedykolwiek zostać pobity. Mówiąc wprost: chodzi o najwybitniejszego piłkarza w historii klubu i to w dodatku wychowanka, drugiego takiego nie będzie.

Jasne: pamiętam nie tylko jego fenomenalne mecze i niebywałe gole, ale też swoje własne życie upływające w ich cieniu; kiedy on zaczął siadać na ławce pierwszej drużyny, ja z pewnością nie byłem jeszcze siwy i zmieniałem pieluchy pierwszemu dziecku; pamiętam, gdzie byłem, gdy stawał w bramce na ostatnie minuty meczu z Asterasem, gdzie zastały mnie wieści o strzelonym Arsenalowi golu w masce, i co robiłem, kiedy dawał koncert gry Manchesterowi City. Jasne: napisałem o nim rozdział w nowej książce w gruncie rzeczy tak, jakby miał się nigdzie nie ruszyć (choć zostawiając przecież ostrożnościowe furtki). Jasne: chodzi o piłkarza, który był dla klubu skarbem nie tylko ze względów sentymentalnych (a także marketingowych, bo chodziło również o kapitana i najlepszego strzelca w historii reprezentacji Anglii), ale i z powodów sportowych; Harry Kane ze względu na swoją skuteczność i inteligencję, na gole zdobywane głową i nogami, z pola karnego i z dystansu, ale także ze względu na precyzję dalekich podań i liczne asysty, słusznie jest uważany za jednego z najlepszych w świecie i z perspektywy neutralnego kibica można by się zastanawiać jedynie nad tym, dlaczego zostawał w Tottenhamie tak długo.

3. Bo przecież naprawdę było mnóstwo okazji, żeby się z perspektywą tego odejścia oswoić. Nie tylko dlatego, że za mojego kibicowskiego życia musiałem się już godzić z opuszczeniem Tottenhamu przez Hoddle’a, Gascoigne’a, Linekera, Klinsmanna, Ginolę, Sola, ekhem, Campbella, Carricka, Berbatowa, Bale’a, Modricia i tylu innych. Także dlatego, że – wspomniałem o tym również w książce „Stałe fragmenty”, której premiera już za trzy tygodnie – przez ostatnie sezony Tottenham nie dawał Kane’owi żadnych argumentów za pozostaniem: po zwolnieniu przed czterema laty Mauricio Pochettino i późniejszych chaotycznych decyzjach (z zatrudnieniem Nuno Espirito Santo jako przykładem najbardziej chyba kuriozalnym), po dymisji Antonio Conte i dyrektora sportowego Fabio Paraticiego, po zatrudnieniu na posadzie szkoleniowca niesprawdzonego dotąd w Premier League Australijczyka Ange’a Postecoglou i po imponujących inwestycjach innych klubów (tak kochany przez Kane’a i fanów Spurs Pochettino przyjął ofertę Chelsea), nic nie wskazuje na to, by dystans między tą drużyną a angielską czołówką miał się stać mniej przytłaczający. Owszem: w ostatnich miesiącach Kane wciąż strzelał gola za golem, ale wiosną 2023 roku wydawało się, że w całym Tottenhamie jest jedynym dobrze wykonującym swoją pracę. Nawet na okres przygotowawczy do zaczynającego się dziś sezonu Premier League, oprócz jego transferowej sagi rzecz jasna, rzuciły się cieniem odwołany z powodu ulewy mecz z Leicester w Bangkoku (względy marketingowe takich wyjazdów są zrozumiałe, ale czy naprawdę muszą się odbywać w porze monsunowej?) i zmiana rywala sparingu w Singapurze z Romy na miejscowych słabeuszy. Przyjście Postecoglou wydaje się wprawdzie odświeżające, a styl, jaki drużyna prezentowała w meczach towarzyskich, nawiązywał w końcu do najlepszych klubowych tradycji, ale styl to przecież nie wszystko. Harry Kane ma 30 lat, czas ucieka, z każdym kolejnym sezonem ma coraz mniej szans na wygranie czegokolwiek – w tym roku Tottenhamu zabraknie w europejskich rozgrywkach, a Bayern, do którego się przenosi, walczyć będzie o triumf w Lidze Mistrzów; jeśli Anglik zadebiutuje jutro w superpucharze Niemiec, pierwsze trofeum może zdobyć już pierwszej doby. Doprawdy: patrząc czysto racjonalnie, nie można było znaleźć żadnych argumentów za jego dalszym pozostawaniem w środowisku, które go wychowało. W Bawarii zarobi dwa razy więcej, stanie się najjaśniejszą gwiazdą ligi, zdobędzie mistrzostwo kraju, a i o Ligę Mistrzów będzie walczył z regularnością będącą z pewnością poza zasięgiem dotychczasowego pracodawcy.

4. Chętnie przyznaję w tym miejscu, bo często Daniela Levy’ego krytykowałem i bo wkurza mnie fakt, że unika konfrontacji z mediami: prezes Tottenhamu bronił interesów swojej firmy jak lew, nie kogut. Jasne, że na ocenę jego prezesury rzutować będzie także utrata takiego skarbu, jak Kane, ale wydarzenia tego lata są już tylko konsekwencją błędów z przeszłości, kiedy skupiony na budowie stadionu Levy nie wsparł w kluczowym momencie Pochettino, a potem roztrwonił kolejne lata z futbolem reaktywnym spod znaku Mourinho i Conte. Trzeba podkreślić, że o sprzedaniu klubowej ikony do któregoś z angielskich rywali nie chciał słyszeć. Bayernowi nie dał sobą pomiatać, na agresywne i publiczne próby kaperowania zawodnika reagował ignorowaniem kolejnych dedjalnów i odrzucaniem niesatysfakcjonujących ofert. Za piłkarza 30-letniego, mającego zaledwie rok do końca kontraktu i niekwapiącego się do jego przedłużenia, wycisnął sumę imponującą, do ostatnich godzin negocjując jak najlepsze warunki umowy. To Alex Ferguson powiedział kiedyś, a propos transferu Berbatowa, że dobijanie targu z Levym było dlań bardziej bolesne niż operacja biodra – z perspektywy Tottenhamu wygląda to, rzecz jasna, zupełnie inaczej. A umowę dopina się, nawet jeśli na dwa dni przed pierwszym meczem drużyny w Premier League, co z pewnością nie jest optymalne, to na trzy tygodnie przed zamknięciem okienka transferowego; jest jeszcze sporo czasu, by zarobione pieniądze ponownie zainwestować. Zresztą: równolegle z umową Bayern-Tottenham Chelsea i Liverpool biją się o wartego podobną kwotę Caicedo z Brightonu; duże zakupy wymagają dużo czasu.

Podkreślam również, bo w świecie współczesnego futbolu to rzadkość: Harry Kane przez wszystkie te niespokojne tygodnie zachowywał się wzorowo. Żadnych strajków i spóźnień, żadnej presji na klub. Arcyprofesjonalna postawa na treningach i meczach oraz jasny sygnał: jeśli strony się nie porozumieją, zostanie jeszcze jeden rok i będzie robił wszystko, żeby bliski jego sercu Tottenham radził sobie jak najlepiej. Naprawdę, takich zwierząt nie ma, nie tylko w dzisiejszej piłce. Ileż to razy, przy pełnej świadomości, że żaden zawodnik nie powinien być większy od klubu, kibice Spurs mieli poczucie, że w gruncie rzeczy to klub nie dorasta do klasy Kane’a i że zamiast wymalowania mu pamiątkowego muralu mógłby po prostu stworzyć mu normalne warunki pracy?

5. Dzisiejsza piłka, skądinąd, jest światem ciągłej zmiany. Odejścia piłkarzy i sprowadzanie w ich miejsce nowych są potrzebne, by nadawać drużynom nową dynamikę. Wiedział to sir Alex Ferguson, żegnający się bez żalu z kolejnymi wielkimi i zasłużonymi gwiazdami, wie to Pep Guardiola (nie wiedział, niestety, Pochettino albo nie dość mocno akcentował to rozmowach z Levym jakieś pięć sezonów temu…). Ange Postecoglou od pierwszych dni w Londynie sprawiał wrażenie, że wyobraża sobie życie bez Kane’a i prosił tylko, by nie przeciągać sprawy w nieskończoność; w czasie sparingu z Barceloną, kiedy Harry odpoczywał po wcześniejszym o dwie doby meczu z Szachtarem, nowi podopieczni Australijczyka momentami grali futbol niebywałej jakości, aż się nie chciało wierzyć, że byli to ci sami ludzie, na których nie dało się patrzeć w ostatnich miesiącach pracy Contego. 

Z pewnością można więc na odejście Kane’a patrzeć bez paniki i myśleć, w jaki sposób spożytkować uzyskane dzięki niemu pieniądze – na środku i bokach obrony przydałoby się przecież więcej jakości, a i w przedniej formacji Richarlison (lider brazylijskiej ofensywy – przypomnijmy jego grę na mundialu i świetną formę w Evertonie…) pogodzi się z tym, że do Alejo Veliza dołączy mu wkrótce jeszcze jakiś konkurent.

6. Wszystko to są jednak tematy na inny tekst. Bo przecież ja nie jestem klubowym prezesem, mającym poczucie, że właśnie zrobił świetny interes. Nie jestem trenerem, u którego system zawsze będzie ważniejszy od jednostki. Jestem kibicem i wyznawcą wiary w sport, w którym oprócz pieniędzy i pucharów chodzi o coś jeszcze – a tu już się sprawa komplikuje.

Wczoraj, kiedy przez niemieckie i angielskie media przetaczały się informacje, że Kane się waha, nie brakowało takich, którzy zaczęli stawiać pytania najważniejsze: czy miarą udanej kariery są jedynie medale w gablocie i miliony na koncie, czy może jeszcze coś? Czy obsesja ciągłej drogi na szczyt nie bywa niszcząca, zwłaszcza jeśli po drodze czyha tyle porażek? Jak zważyć na szali ekscytację związaną z rekordowym transferem i fenomenalnym kontraktem, oszałamiającą prowizją dla reprezentującego interesy Kane’a brata, przeprowadzką, perspektywami pobytu w superklubie, i komfort najbliższych (czwarte dziecko Harry’ego i Kate urodzi się w ciągu dwóch tygodni, a pierwsze za kilkanaście dni zacznie szkołę)? No i wreszcie: jaką lekcją dla nas wszystkich byłoby pozostanie jednego z najlepszych piłkarzy świata przez całą karierę w jednym klubie?

Wdzięczny jestem Harry’emu Kane’owi nie tylko za tych kilkanaście lat, podczas których tyle razy śpiewałem na całe gardło „On jest jednym z nas”. Wdzięczny jestem także, że za tych kilkanaście godzin, w trakcie których pozwolił wybrzmieć tym pytaniom, niezależnie od tego, jaką decyzję ostatecznie podjął. Na niektóre miałem zresztą własną odpowiedź zanim okazało się jasne, że odchodzi: duszy klubu nie da się wycenić nie dlatego, że to Harry Kane ją usoabiał. Uosabiam ją przecież ja. I dziesiątki tysięcy podobnych mi fanów, nawet jeśli przez całe życie przychodzi nam się zmagać z nietrafionymi decyzjami klubowego zarządu.

7. A co będzie dalej? Dalej będzie tak, jak było. Będę kibicował drużynie, która najprawdopodobniej nigdy niczego nie wygra, choć wśród tylu klęsk i rozczarowań dała mi (także dzięki Harry’emu Kane’owi) nieco chwil szczęścia. Przestanę Kane’a obserwować w mediach społecznościowych, tak jak zrobiłem z Pochettino, żeby rzadziej rzucał mi się w oczy. Nie zapomnę tego, co było dobre, ale nie zaskorupię się w rozpamiętywaniu. Co oczywiste: nie zgorzknieję. Samemu zaś piłkarzowi zadedykuję ukochany wiersz Kawafisa w przekładzie Zygmunta Kubiaka, tak jak to robiłem, kiedy odchodzili inni. Tak naprawdę wiem przecież, że na monachijskich boiskach trawa nie jest bardziej zielona.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne

Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce. 

Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia 

i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce. 

Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia. 

Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, 

ruiny mego życia czarne 

widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”. 

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. 

To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach 

będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. 

Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach 

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – 

nie ma drogi w inną stronę. 

Jakeś swoje życie roztrwonił 

w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.

Wszystkie pożegnania Lucasa Moury

Skończyło się dobrze. Właściwie najpiękniej, jak się da. Futbol lubi takie opowieści: oto w ostatniej akcji ostatniego meczu sezonu żegnający się z klubem niezwykle zasłużony dla niego piłkarz dostaje piłkę gdzieś w okolicy połowy boiska i z prawego skrzydła ścina do środka. Rusza w kierunku bramki rywali. Balansem ciała zwodzi jednego przeciwnika, potem dwóch kolejnych. Nie daje się przewrócić trzeciemu, naciskającemu go z tyłu. Jest już sam na sam z bramkarzem. Widzi, że ten strzeże bardziej lewego słupka, uderza więc w stronę prawego. Trafia. Jest na boisku od kilku zaledwie minut, pojawił się na nim naprawdę po raz ostatni. Teraz tonie w ramionach kolegów, którzy po chwili unoszą go w górę. Dziękuje kibicom, trenerowi, pozostałym członkom ekipy. Dziękuje Jezusowi, o którym mówi niemal przy każdej możliwej okazji. Ma łzy w oczach.

Kilka tygodni temu wydawało się, że ta opowieść będzie miała smutne zakończenie. Lucas Moura pojawił się przecież na boisku również w końcówce dramatycznego meczu Liverpoolu z Tottenhamem. Przegrywająca po kwadransie już trzema bramkami jego drużyna zdołała odrobić straty, zdobywając wyrównującą bramkę w 93. minucie. Później jednak, w trakcie ostatniego zrywu gospodarzy – w dość niegroźnej, wydawałoby się, sytuacji – Brazylijczyk zagrał piłkę tak nieszczęśliwie, że trafiła pod nogi Diago Joty, który strzelił gola na 4:3. W jednym z najbardziej spektakularnych meczów sezonu żegnający się z klubem Moura stał się twarzą klęski i symbolem zmarnowanych wysiłków. Wtedy również płakał, daremnie pocieszany przez kolegów.

Kibice, dodajmy, nie mieli mu za złe. Od chwili, gdy ogłoszono, że jego umowa z Tottenhamem nie będzie przedłużona, wielokrotnie wspominali, że to Lucasowi Mourze zawdzięczają najpiękniejsze chwile we współczesnej historii klubu – to on zdobył pamiętnego hattricka w półfinałowym meczu Ligi Mistrzów z Ajaksem, z tą ostatnią bramką, dającą wygraną i awans również w doliczonym czasie gry. Nie był to pierwszy raz, kiedy ratował swój klub: jego gol w końcówce meczu na Camp Nou (wszędzie te końcówki…) umożliwił drużynie awans do fazy pucharowej Champions League. Wcześniej i później strzelał inne ważne bramki, choćby w wygranym meczu na Old Trafford czy w zremisowanym spotkaniu na Etihad, gdzie trafił do siatki głową po rzucie rożnym bezpośrednio po wejściu na boisko. Choć nic nie mogło się równać z tym, co zrobił tamtego wieczora w Amsterdamie.

Futbol lubi takie opowieści. Rozpięte gdzieś pomiędzy piekłem a niebem. Rozstrzygane w ostatnich sekundach. Ostatecznie zwieńczone jakimś rodzajem happy endu, choć przecież niewolnego od goryczy. W północnolondyńskiej karierze Moury było ich zresztą więcej: bohater amsterdamskiego półfinału podczas finałowego meczu w Madrycie był tylko rezerwowym, bo do wyjściowej jedenastki wrócił, niebędący skądinąd w pełni sił po kontuzji, Harry Kane. Czy mam dodawać, że Kane w finale Ligi Mistrzów nie zachwycił?

Tak, wiem. Obiektywnie rzecz biorąc opowieść o tych pięciu latach Moury w Tottenhamie jest opowieścią o niespełnieniu. Szczęście tak blisko. Trofeum o krok. Odrzucenie w finale. Kosztowny błąd w jednym z ostatnich spotkań. Brzmi jak metafora ludzkiego życia.

Ale brzmi też jak metafora kibicowania, w którym wspomnienie o jednej akcji i jednym golu Lucasa Moury rozjaśnia wciąż szarą codzienność tysięcy jego bliźnich. Bo przecież były w tym życiu chwile, o których z wielką dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że nie zostaną zapomniane nigdy. Nie tylko ta z maja 2019 roku: ci, z kibiców Tottenhamu, którzy mają małe dzieci, pamiętają pewnie, jak po hattricku z Huddersfield, w kwietniu 2019 roku, wniósł na boisko swego półtorarocznego, trzymającego jeszcze w buzi smoczek syna, i bawił się z nim piłką, a widownia każde dotknięcie przez dziecko piłki nagradzała burzą braw.

Dobrze, że wczoraj tymczasowy trener Tottenhamu Ryan Mason pozwolił wejść na boisko nie tylko dwójce debiutantów, ale także jemu. Dobrze, że strzelił tego gola. Dziękuję, Lucas. Zawdzięczam Ci dużo więcej niż okładkę książki. Niech Twój Jezus nadal ma Cię w opiece.

Nie będzie jankes pluł nam w twarz

Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.

Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.

Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.

Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.

Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.

Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.

Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.

Najważniejsze jest życie

Podczas rozgrywanego w Kopenhadze meczu Dania-Finlandia zasłabł na boisku pomocnik gospodarzy Christian Eriksen. Mecz dokończono.

Każde słowo, jakie próbuję napisać, wydaje mi się teraz cytatem. Tytuł wziąłem na pewno od Marka Edelmana, skądinąd wielkiego lekarza i specjalisty od ludzkich serc. Być może zresztą nie ma słów, które można by powiedzieć i napisać po tym, jak się zobaczyło prowadzoną na boisku w Kopenhadze walkę o życie Christiana Eriksena. Nie ma słów, którymi można by w tej chwili oceniać sensowność kontynuowania meczu po tak krótkiej przerwie, jeszcze tego samego wieczora i mimo traumy, jaka stała się udziałem jego uczestników. Nie ma słów, którymi można by teraz analizować ów wznowiony mecz w kategoriach czysto sportowych, abstrahując od zasłabnięcia, które stało się przyczyną przerwy. Nade wszystko: nie ma słów, którymi można by dzisiaj dywagować nad tym, co spowodowało tak poważny kryzys zdrowotny zawodowego sportowca, wydawałoby się: mającego nadzwyczajną opiekę medyczną i od lat sprawiającego wrażenie jednego z najwytrzymalszych, a w czasach, kiedy grał w Tottenhamie, bijącego zwykle rekordy największej liczby przebiegniętych po boisku kilometrów. Nie ma słów, za pomocą których można by spekulować, czy jego organizm był przemęczony, czy może jednak nie, bo przecież podczas ostatnich miesięcy w Mediolanie wcale nie grał tak dużo. Wszystko to wydaje się kompletnie nie na miejscu, niestosowne, nieodpowiedzialne wręcz, bo przecież cóż my wiemy, żeby spekulować nad przyczynami kopenhaskiego dramatu.

Najważniejsze jest życie. I może jeszcze uczucia i emocje tych, dla których to życie jest najbliższe i najcenniejsze. Tych, którzy Christiana Eriksena kochają – to z myślą o nich jego koledzy i przyjaciele z drużyny otoczyli ekipę ratowniczą kordonem, by w chwili tak intymnej nie był podglądany przez kamerzystów i fotoreporterów. To zresztą jedna z lekcji, które chciałbym wynieść z tej dramatycznej historii: lekcję owej instynktownej solidarności, jaką wykazała się drużyna duńska, kompetencji i odwagi Simona Kjaera, który pierwszy rzucił się reanimować kolegę, a potem wraz z Kasparem Schmeichelem popędził uspokajać jego partnerkę. Lekcji solidarności także piłkarzy fińskich i kibiców obu zespołów, wysyłających w świat jednoznaczny sygnał, że są ważniejsze rzeczy niż jakaś tam piłka nożna i zwycięstwo ich ulubieńców. A w ślad za tym może jeszcze lekcję nieoceniania tych, którzy w sytuacji skrajnej nie przerwali transmisji odpowiednio szybko albo próbowali zagadać dramat. Nie byłem w tym studiu, nie wiem, czy bym potrafił. Widziałem zresztą i czytałem wielu dziennikarzy, którzy niemal natychmiast zaczęli w swoich kanałach dzielić się informacjami o tym, jak fachowo udzielać pierwszej pomocy.

Okładka „Przeglądu Sportowego” z 18 kwietnia 2019 r.

Bo najważniejsze jest życie. Wiadomości, które płyną ze sztabu duńskiej federacji mówią, że Christian Eriksen żyje, że mówi i że chciał, by koledzy grali dalej. Jak dobrze. Jakie to jest dobre życie, chciałoby się dodać, jakie spełnione i piękne: i na łonie rodziny, i na boisku. Akurat ja mam mnóstwo sportowych powodów, by być za nie wdzięcznym: jego 226 meczów w Premier League w barwach Tottenhamu, 571 sytuacji wypracowanych kolegom, 62 asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie…), a do tego 51 goli, z czego 23 z dystansu… Ważne bramki w angielskiej ekstraklasie i Lidze Mistrzów, gole z rzutów wolnych (Łukasz Fabiański pamięta jeszcze z czasów Swansea…), odbiory i przechwyty na połowie rywala… Wśród moich najcenniejszych pamiątek kibicowskich jest zresztą okładka „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jest obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów – i na którym tak pięknie się uśmiecha. A po finale Ligi Mistrzów została mi koszulka z numerem 23 i nazwiskiem Eriksen na plecach.

Ale najważniejsze jest życie. Nie kariera, puchary czy sława piłkarza. Nie wspomnienia i pamiątki kibica. Nie medialny cyrk wokół wielkiej futbolowej imprezy. Nie pytania o dalszy ciąg kariery 29-letniego Duńczyka. Nie rozliczenia związane z okolicznościami, w których mecz został dokończony. To jeszcze jedna z lekcji, jaką dziś dostaliśmy – najważniejsza.

Mecz, w którym nikt nie wygra

Dwanaście najbogatszych klubów piłkarskich zapowiedziało powołanie europejskiej superligi, z której nie można spaść – ale w której można świetnie zarobić, pod warunkiem, że jest się jednym z dwunastu. To jeden z największych kryzysów w dziejach futbolu.

Na początku wszyscy mają to samo marzenie. Bardzo często bierze się ono jeszcze z pierwszych lektur dzieciństwa, albo lepiej: z pierwszych doświadczeń dzieciństwa, wywiedzionych z jakiegoś placyku za blokiem, położonego na terenie czegoś, co – zanim wszystko zabudował jakiś deweloper – było ogródkiem jordanowskim. Spotykająca się tam gromada dzieciaków najczęściej nie jest wystarczająco liczna, by stworzyć drużynę, ale i tak nie przeszkadza jej to po powrocie do domu, kiedy już zdoła jako tako domyć nogi i opatrzyć poobcierane kolana, śnić o tym, że kiedyś w przyszłości zagra razem na Camp Nou, Maracanie albo (najlepiej) Wembley. Sytuacja pewnego biednego chłopa, chałupnika nazwiskiem Kłapacz, wydaje się o tyle prostsza, że ma jedenastu synów. Długo nie wie, co z nimi zrobić, aż wreszcie tworzy z nich drużynę. Ładny, równy kawałek łąki przy domu zamienia na boisko, sprzedaje kozę, kupuje dwie piłki i chłopcy rozpoczynają treningi. Najstarszy Janek, chłop jak drąg, idzie na bramkę, dwóch najmłodszych, Franka i Jurka, którzy byli drobni i zwinni, Kłapacz stawia na skrzydłach.

Żadnych marzeń

Tak, wbrew pozorom, streszczając pierwszy akapit „Klaupzubowej jedenactki” Eduardo Bassa, którą w przekładzie Zdzisława Hierowskiego i z ilustracjami Franciszka Seiferta Wielkopolska Księgarnia Wydawnicza opublikowała 72 lata temu w nakładzie 5000 + 500 egzemplarzy, jestem w samym centrum rozważań nad sensownością tworzenia przez dwanaście najbogatszych klubów świata tak zwanej Europejskiej Superligi.

I nie, nie chodzi tylko o to, że w powieści Bassa (o tym, że należałoby ją wznowić, wiekopomny tekst napisał kiedyś Marek Bieńczyk) jedenastu braci Kłapaczów zagra i wygra z Barceloną. Nawet gdyby jej się to nie przydarzyło, podobnie jak nie przydarzyło się to przecież bohaterom innej dla niejednego kibica z tej części Europy formacyjnej lektury, czyli Bahdajowskiego „Do przerwy 0:1” – sama możliwość takiego zdarzenia jest sednem sportowej rywalizacji, w której nie tylko można przejść wiele szczebli ligowej piramidy, ale i w jednym meczu ograć potentata, żeby nie wiem, jak wielka byłaby jego sława i wielkie pieniądze.

Otóż w świecie, do którego zmierza dziś futbol – a przynajmniej w świecie, który kreuje owych dwanaście Klubów Założycieli – podobne przypadki mają być niemożliwe. Niemożliwe ma być to, że ni stąd, ni zowąd zabawę prezesom kilkunastu, ekhem, superklubów popsuje jakieś Leicester, które w 2016 r. po szalonym sezonie i wbrew wszelkim spodziewaniom (bukmacherzy obstawiali 5000:1, tyle co za znalezienie żywego Elvisa) nie dość, że nie zechciało posłusznie spaść z angielskiej ekstraklasy, to jeszcze ją wygrało, awansując tym samym do przynoszącej największe jak dotąd zyski w europejskim futbolu, najchętniej oglądanej, organizowanej przez UEFA Ligi Mistrzów – i pozbawiając tym samym miejsca wśród elity jakiegoś potentata.

Mówiąc prościej: niemożliwe ma być to, że na piłkarski szczyt – tam, gdzie spoczywają najbardziej wymarzone w piłce klubowej trofea i powiązane z nimi pieniądze z premii od sponsorów czy praw do transmisji telewizyjnych – zdoła wspiąć się ktoś, kto wprawdzie chce bardziej, kto mocniej wierzy i jest odważniejszy niż pozostali, ale po prostu nie ma kasy.

Jasne, już teraz było to utrudnione, by nie rzec: niemal nieprawdopodobne. Jasne, przewaga finansowa tych wielkich powodowała, że dla większości małych i średnich drużyn sny o potędze pozostawały jedynie snami. Ale przecież wciąż się zdarzało. W sezonie 2018/2019 młoda – i chwilę później rozkupiona przez gigantów – drużyna Ajaksu Amsterdam, w rankingach najbogatszych tułająca się gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożniejszy Juventus. W tym roku Juventus dostał baty od FC Porto, w ubiegłym z Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon; przykłady można mnożyć, pewnie najbardziej spektakularnymi są te z rozgrywek pomniejszych od Ligi Mistrzów, tzw. Ligi Europejskiej, gdzie dzisiejszy Klub Założyciel superligi, Tottenham, nie był w stanie poradzić sobie przed miesiącem z Dynamem Zagrzeb, a inny Klub Założyciel, Arsenal, do ostatnich chwil drżał o wynik dwumeczu ze Slavią Praga.

Rzecz w tym, że teraz podobne boje mają być już ostatecznie niemożliwe. Żadnych marzeń, chłopaki z ogródka jordanowskiego. Nie wpuszczą was na salony. Z superligi nie będzie się dało spaść, jak się jest Klubem Założycielem, a kryteria awansu do niej, tzn. rozszerzenia listy tworzących ją drużyn do dwudziestu, z pewnością zostaną skonstruowane tak, by żaden kopciuszek się nie prześlizgnął. Założenie sportowej rywalizacji, w której najlepsi wygrywają, najsłabsi odpadają, na ich miejsce czekają kolejni itd., ma zostać jednym ruchem unieważnione.

Kasa, misiu

Zdążyliśmy to już zasugerować: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W piłce czasów pandemii jest ich znacznie mniej, w dodatku niektóre Kluby Założyciele (czuję, że będę tę frazę powtarzał, uparcie stosując wielkie litery, żeby podkreślić kuriozalność sytuacji, w której niektórym z nich do sportowej wielkości bardzo daleko) mają swoje kłopoty: wykosztowały się, jak Tottenham, na nowy stadion i nie dość, że nie mają spodziewanych zysków z biletów, to jeszcze kolejny sezon idzie im tak źle, że znowu nie awansują do Champions League i muszą ponosić koszty zwolnienia trenera-celebryty José Mourinho; skądinąd dziw bierze, że został w ogóle zatrudniony.

O tym, że podobnie kiepsko radzi sobie na boisku inny Klub Założyciel, Arsenal – już wspomniałem, w ogóle na sześć zakładających superligę angielskich klubów dzisiaj tylko dwa są pewne gry w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, jeśli oczywiście będzie istniała. AC Milan pod górkę miał od dobrych paru lat, ale teraz w lidze włoskiej zajmuje drugie miejsce – o grę w Lidze Mistrzów nie musiałby się martwić, no ale w superlidze może zarobić więcej.

Podobnie Manchester United, Chelsea, przechodzący kryzys ubiegłoroczny mistrz Anglii i niedawny zwycięzca Ligi Mistrzów Liverpool, oraz pozostali – z największymi, jeśli idzie o tak zwaną moc marki, Realem i Barceloną na czele. W ligach krajowych i w Europie idzie im ze zmiennym szczęściem, zmieniają trenerów, drżą o przyszłość, a tutaj na wejście mają dostać – bagatela – trzy i pół miliarda euro do podziału; tyle, ile dzielą dziś WSZYSTKIE kluby występujące w europejskich pucharach. Kwota tym bardziej niebagatelna, że WSZYSTKIE Kluby Założyciele zakończyły sezon 2019/20 – z którego pochodzą ostatnie dane finansowe – na minusie, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, Milan) przekraczającym 150 milionów euro. O długach Barcelony mówi się, że przekraczają miliard euro.

Rzecz w tym, iż pozycję w świecie współczesnej piłki Kluby Założyciele mają taką, że ich prezesom wydaje się, iż mogą dyktować warunki. To trochę jak z Barceloną i grającym w niej Messim: jeśli szukająca dodatkowych źródeł finansowania drużyna wyrusza na zagraniczne tournee, ma dwie stawki za rozegranie meczu towarzyskiego, podstawową i czterokrotnie wyższą, jeśli zagra Argentyńczyk. Większość kibiców współczesnej piłki – zdają się rozumować twórcy superligi – nie jest już, jak niegdyś, związana sercem z klubami z miasta czy regionu, którym pozostaje wierna niezależnie od tego, jak wyglądają sprawy na boisku. Ci ludzie chcą rozrywki, której mają dostarczać największe gwiazdy futbolu – te, które już znają, i w koszulkach, do których już przywykli. Ajax czy Porto mają, owszem, historyczne zasługi, ale w dzisiejszych czasach do elity futbolu już nie należą, nie życzymy więc sobie, by pozbawiały miejsca w ćwierć- czy półfinałach największych piłkarskich rozgrywek kontynentu któryś z Klubów Założycieli.

Jeśli więc Kluby Założyciele decydują się na taki ruch, to dlatego, że czują oparcie nie tylko w potencjalnych sponsorach czy platformach medialnych zainteresowanych pokazywaniem ich meczów: czują oparcie wśród konsumentów produktu zwanego niegdyś futbolem; konsumentów, dodajmy, nie tylko ze Starego, nomen omen, Kontynentu. Zwłaszcza, że model biznesowy, na jaki stawiają, został już przecież przećwiczony w USA, skąd bierze się coraz więcej inwestorów popatrujących na świat piłki: w koszykarskiej lidze NBA czy organizującej rozgrywki futbolu amerykańskiego NFL. Pierwsze wieści z giełd, na których notowane są Kluby Założyciele, mówią o wzroście ich akcji.

Samo zło

Na razie do kartelu – ta nazwa wydaje się jednak bardziej adekwatna – nie przystąpiły trzy spośród najbogatszych klubów świata, ale (cóż za niespodzianka…) przedstawiciele superligi zapowiadają, że trzy kluby mają dołączyć w najbliższych dniach, a tak w ogóle, łaskawcy, mają oprócz tego jeszcze wspomniane pięć miejsc dodatkowych. Z trójki nieobecnych szef Paris Saint-Germain Nasser Al-Khelaifi ma nieprzyjemność pełnić obowiązki wiceprezesa najbardziej stratnej na powstaniu superligi i monopolizującej Ligę Mistrzów UEFA, a co do Bayernu i Borussii Dortmund wygląda na to, że inne relacje między zarządami klubów i kibicami w Niemczech przyhamowały tymczasem ich mocarstwowe zapędy – ale trudno mieć wątpliwości, że gdy rozgrywki Champions League stracą kompletnie na znaczeniu, i one nie będą miały wyjścia; na tym polega piekielny pomysł superligi, że wydaje się skazany na (rynkowy) sukces. W tym po prostu nie można nie uczestniczyć, jeśli (rynkowo) chce się liczyć w piłce nożnej. 

Warto też pamiętać, że twórcy obecnego systemu europejskich rozgrywek – organizowanego przez UEFA, sponsorowanego przez Gazprom itd. – nie wywodzą się bynajmniej ze szkółek niedzielnych. Powołanie superligi ogłoszono na kilkadziesiąt godzin przed zapowiadanymi już reformami rozgrywek Ligi Mistrzów, również zmierzającymi do wzmocnienia pozycji superklubów, choć w sposób nie aż tak radykalny. Ci, którzy grzmią, że teraz dwunastkę Klubów Założycieli należy wykluczyć nie tylko z europejskich rozgrywek organizowanych przez UEFA (z których, prosta rzecz, sami zrezygnowała), ale także z lig krajowych, w których nadal chciałaby uczestniczyć, a ich piłkarzy dodatkowo ukarać pozbawieniem prawa do gry w międzynarodowych turniejach – również nie bronią dobrej sprawy, ale jednak wciąż jeszcze bardziej sprawiedliwej niż pomysł na superligę.

Możliwe zresztą, choć coraz mniej prawdopodobne, że bomba, jaką odpaliła ta parszywa dwunastka ma być jedynie środkiem nacisku na UEFA, by zwiększyła jej przywileje i że w najbliższych tygodniach wypracowany zostanie jednak jakiś rodzaj – z pewnością jeszcze bardziej zgniłego niż wszystkie dotychczasowe – kompromisu.

Reality show

No i cóż Ty na to, biedny kibicu, który wcale nie marzysz o tym, by w kółko oglądać mecze Juventusu z Barceloną czy Realu z Manchesterem United? Cóż Ty na to, kibicu, który wierzyłeś, że kiedyś w Lidze Mistrzów zobaczysz Cracovię albo Wisłę? Który ściskałeś kciuki, by haendlowski hymn tych rozgrywek puszczono Łukaszowi Fabiańskiemu, grającemu w raczej broniącym się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy West Hamie, a dziś zajmującym w tabeli miejsce pozwalające poważnie myśleć o Champions League?

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia zamkniętej na rywalizację z innymi drużynami superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy tak naprawdę nienawidzą piłki nożnej – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tegoż podwórka na największym stadionie świata. Z perspektywy ich gabinetów takie marzenia to przeszkoda na drodze do dalszego bogacenia się; lepiej stworzyć zamknięte reality show niż wysyłać swoich (doskonale opłacanych, co pozostaje częścią problemu, zwłaszcza gdy w pandemii opustoszały trybuny) pracowników na jakieś rzekomo mniej atrakcyjne boisko w, powiedzmy, Bergamo.

Nic dziwnego, że reakcja przytłaczającej większości tych, którzy pamiętają jeszcze, że futbol miał kiedyś duszę – i którzy wciąż wierzą w jej istnienie, np. po tym, jak widzieli wczoraj, że skazany na degradację z Premier League Fulham do ostatniej sekundy doliczonego czasu gry prowadził w wyjazdowym meczu z Arsenalem – to gorycz i wściekłość, a niecenzuralne transparenty z niedawnych marszy na ulicach polskich miast (te, w których radzono rządzącym, by czym prędzej sobie poszli) z pewnością znalazłyby zastosowania na trybunach każdego z dwunastu Klubów Założycieli, gdyby tylko wpuszczono na nie publiczność.

Są tacy, jak Gary Neville, były piłkarz Manchesteru United i komentator telewizyjny, który domaga się, by parszywą dwunastkę pozbawiono karnie punktów w ligach krajowych i w ogóle siłą skłoniono do opamiętania; na razie oświadczenie UEFA i pięciu największych lig kontynentu grozi podobnymi krokami, ale to raczej prężenie muskułów. Są tacy, którzy mówią, że należy pozwolić im zamknąć się w bańce i do szczętu tam zdegenerować. Są tacy, którzy – jak członkowie klubu kibica Tottenhamu – oskarżają zarządy swoich drużyn o zdradę i bezsilnie wzywają do dymisji. Z pewnością przedstawiciele Klubów Założycieli przewidzieli i jakieś lokalne bojkoty, i może nawet kary – choć w kwestii tych ostatnich mają jednak świadomość, że np. zakazując jakimś piłkarzom gry na mundialu, organizator turnieju podcina gałąź, na której siedzi, bo cóż to za mundial bez Ronaldo czy Messiego?). Na razie, poza krótkimi oświadczeniami na klubowych stronach i paroma okrągłymi zdaniami o tym, że mają na myśli rozwój dyscypliny, bardziej sprawiedliwy niż dotąd podział środków itd., nie zamierzają się z niczego tłumaczyć. Ma to za nich zrobić farma botów, zasypująca obecnie portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała superliga.

Światło bramki

No to się wydało. O miłości do piłki i innych demonach – aluzja do Pilcha nieprzypadkowa, bo ostatnie rozdziały książki są poświęcone jego odejściu, piłce czasów pandemii i czekaniu na Euro. Choć przede wszystkim zamyśliłem „Światło bramki” jako wyznanie wiary w futbol, który wcale nie musi być okrutny i w którym ostatecznie nie liczą się pieniądze, transfery, a nawet… wyrafinowana taktyka czy wygrane mecze.

Mamy tu niemałą kolekcję bohaterów (Cruyff, Maradona, Messi, Ronaldo, Lewandowski, Guardiola, Bielsa, Klopp, Wenger, Ferguson i wielu innych), mamy też jednego jednego antybohatera i nie będzie nagrody za prawidłową odpowiedź, kto się nim okaże. Mamy polemikę z tymi, którzy z rozmaitych powodów futbolem gardzą i mamy próbę przekonania ich, że można o piłce mówić językiem przynależnym na codzień rozmowom o literaturze, filmie czy teatrze. Przede wszystkim jednak mamy tu opowieść o wielkich prawdach, jakie ten sport wciąż potrafi mówić – opowieść adresowaną w związku z tym nie tylko do kibiców i, oczywiście, nie tylko do mężczyzn.

Wydawca mówi, że to książka o ludziach szukających w piłce absolutu, o doświadczeniu wspólnoty na trybunach i na boisku, o sile podnoszenia się po porażkach, o odwadze odnajdywania nowych rozwiązań i o tym, że cuda naprawdę się zdarzają. Ja bym dodał jeszcze, że jest to także opowieść o wielkich meczach, z których ten, do którego odsyła fotografia na okładce, wciąż pozostaje dla mnie wspomnieniem najdroższym. Jak widać: jest to także opowieść osobista.

Data premiery „Światła bramki” to 2 czerwca, a więc tuż przed Euro. Wtedy książka ukaże się w księgarniach w całej Polsce, ale już dziś można ją zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.