Archiwa tagu: Chorwacja

Chorwacka lekcja futbolu

I niech mnie ktoś jeszcze spróbuje przekonywać, że piłka nożna to kwestia taktyki, ustawienia, wyrafinowanych koncepcji trenerskich i tych wszystkich rzeczy, którym zwykle dziennikarze sportowi poświęcają wielostronicowe artykuły. Wszystko w tym meczu wydarzyło się w głowach.

Od chwili, w której Perisić strzelił bramkę wyrównującą, patrzenie na Anglików było doświadczeniem w sensie ścisłym dramatycznym. Jakby ktoś poodłączał ich od prądu albo powyjmował bateryjki. Pochowali się. Spuścili głowy. Nie było komu poderwać drużyny. Wszystkie drugie piłki wygrywali Chorwaci, którzy nareszcie mieli przestrzeń na boisku. Ruszyły akcje oskrzydlające. Modrić z Rakiticiem zaczęli dyktować tempo. Z Anglików grała już tylko orkiestra dęta.

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Anglicy błyskawicznie objęli prowadzenie, strzelając dziewiątego z dwunastu goli na tym turnieju po stałym fragmencie gry. Pozwoliło im to grać tak, jak lubią: szukając okazji do szybkich wyjść i stawiając na wymianę ciosów. Przy tych wymianach brakowało im jednak zdecydowania. Mieli, owszem, jeszcze jedną znakomitą sytuację, kiedy to po bardzo ładnym skądinąd i szybkim rozegraniu Harry Kane strzelił najpierw prosto w Subasicia, a potem z ostrego kąta nie zmieścił piłki między słupkiem a bramkarzem, ale na tym się skończyło. Im dalej w mecz, tym bardziej nie było komu utrzymać się przy piłce, zwłaszcza na połowie rywala. Im dalej w mecz, tym Sterling stawał się jeźdźcem bez głowy, a Kane cofał się coraz głębiej i głębiej, co wszakże nie przekładało się na jakiś szczególnie wielki udział w grze: nie było połączenia między ofensywną dwójką a resztą zespołu. Po wyrównaniu Chorwatów atakowali już tylko oni, a jedyne, na co było stać Anglików, to jeszcze jedna okazja po stałym fragmencie gry, kiedy zmierzającą już do bramki główkę Stonesa wybił z linii Vrsajko.

Zmęczenie? Trzecia na mundialu dogrywka? Parę godzin mniej na regenerację po ćwierćfinale? Wszystko to nagle przestało mieć dla Chorwatów znaczenie. Adrenalina buzowała. Oni po prostu wiedzieli, że tego meczu już nie przegrają. Sam Perisić mógł przesądzić o wyniku jeszcze przed dogrywką, ale szczęśliwie dla Anglików trafił w słupek, później strzelał Mandżukić. Luka Modrić, o którym Jorge Valdano napisał przed tym finałem, że przypomina nam, śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni, i który nie robi rzeczy niemożliwych, jak, powiedzmy Maradona, tylko rozsnuwa nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku („Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem, >>Na jego miejscu zrobiłbym tak samo<<”, choć argentyński mistrz świata zastrzega później, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi), nawet gdy zdarzyło mu się stracić piłkę, natychmiast rzucał się do – zwieńczonej powodzeniem – walki o jej odbiór. Naturalność, z jaką podawał do kolegów, często zewnętrzną częścią buta, kazałaby właściwie myśleć, że piłka nożna jest najłatwiejszą grą na świecie – gdyby w tym samym meczu nie biegali jeszcze Anglicy. Czy kiedykolwiek jeszcze ich reprezentacja doczeka się piłkarza podobnej klasy?

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Najbardziej poruszającym momentem było chyba tych kilkadziesiąt sekund już w doliczonym do dogrywki czasie, kiedy angielscy obrońcy wymieniali piłki między sobą na własnej połowie, z lęku przed wzięciem odpowiedzialności za zagranie długiego podania w pole karne rywali. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsca: po jednej stronie biegali rutyniarze z Realu, Barcelony, Juventusu, Bayernu, z których każdy uczestniczył już wiele razy w meczach o wielką stawkę, po drugiej – sympatyczni niewątpliwie chłopcy, dla których była to najboleśniejsza lekcja futbolu, z jaką mieli kiedykolwiek do czynienia.

Widz niezaangażowany powiedziałby pewnie, że wygrała lepsza drużyna. Ta, która oprócz większego doświadczenia, miała też wyższe umiejętności techniczne i zdecydowanie wyższy poziom energii. I w której nie było zawodnika mylącego się tak często i kosztownie, jak Kyle Walker. Znowuż jednak: skądś się te błędy brały, a gigantyczną zasługą trenera Southgate’a było to, że tak długo w trakcie turnieju potrafił je minimalizować.

Skądinąd: miesiąc to jednak bardzo dużo czasu. Spróbujcie sobie przypomnieć pierwsze dni czerwca. Gazety, które typują wówczas potencjalne gwiazdy turnieju (owszem, można było wśród nich znaleźć nazwisko niejakiego Piotra Zielińskiego, nie mówiąc o Robercie Lewandowskim). Albumy do zbierania kart z mającymi wystąpić na mundialu piłkarzami i przyznawane im przez producenta punkty, mające stanowić jakieś odzwierciedlenie boiskowego potencjału. Gry typy fantasy football. Sprzedawane fanom piłki koszulki z nazwiskami zawodników na plecach. W żadnym z tych światów panowie Pickford, Maguire, Trippier nie odgrywali najmniejszej roli. Nawet w ich ojczyźnie optymizm był raczej umiarkowany: w odróżnieniu od tylu poprzednich turniejów Anglicy myśleli chyba głównie o tym, żeby tym razem ich reprezentanci się nie skompromitowali. Niby Gareth Southgate podziękował już za usługi Joe Hartowi czy Wayne’owi Rooneyowi, ale i tak aż jedenastu kadrowiczów pamiętało katastrofę sprzed dwóch zaledwie lat na Euro 2016, kiedy Anglia odpadła po porażce z maleńką Islandią, a ich najlepszy napastnik Harry Kane był wydelegowany do wykonywania rzutów rożnych.

Tym razem zastąpił go Kieran Trippier. Człowiek, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu w Tottenhamie był zmiennikiem Kyle’a Walkera, wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych na świecie, a miejsce w najlepszej jedenastce turnieju miał zagwarantowane jeszcze przed bramką, jaką zdobył w dzisiejszym półfinale. Urodzony w Bury, dorastał wprawdzie w akademii Manchesteru City, ale jak wielu zawodników z tego pokolenia nie był w stanie przebić się do składu napakowanego zagranicznymi gwiazdami – wyrobił sobie markę podczas wypożyczenia do grającego na zapleczu ekstraklasy Burnley. W swoim obecnym klubie, o czym może nie wiecie, nigdy wolnych i rogów nie wykonuje.

Ten miesiąc, patrząc z angielskiej perspektywy, pokazuje więc miarę osiągnięć młodego angielskiego selekcjonera. Kiedy teraz, już przegranym półfinale przewijam sobie w pamięci poszczególne sceny, mam wrażenie że w Rosji do Anglików stosowała się miejscowa zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Zasada, dodajmy, odnosząca się także do mundialowej bazy – położonego 30 kilometrów od Petersburga Repina, gdzie w nadmorskim lasku reprezentanci Anglii pozostawali z dala od całego panującego już w ojczyźnie szaleństwa. Zabawna rzecz: osiem lat temu skoszarowani przez Fabio Capello na odludziu w południowoafrykańskim Rustenburgu Anglicy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać, dwanaście lat temu w Baden Baden nie schodzili z czołówek tabloidów z przyczyn pozasportowych, w dużej mierze związanych z pobytem w tym słynnym kurorcie sławetnych WAG’s. O tym, ile się zmieniło (skądinąd w sposób niekoniecznie oczywisty, patrząc z perspektywy rewolucji feministycznej; interesujący felieton o niespodziewanym powrocie modelu „Stand by your man” przeczytałem paręnaście dni temu w „Guardianie”), wiele mówił niedawny wywiad z żoną Jamiego Vardy’ego Becky, która mówiła, że nie wyobraża sobie, by mogła się dać sfotografować mediom bawiąc się na całego, gdy tymczasem mąż przygotowuje się do arcyważnego meczu o wszystko.

Rzecz w tym, że obecna grupa piłkarzy zwyczajnie różni się od tamtego „złotego pokolenia”. Obserwowany przez nas w tym miesiącu fenomen ponownego zakochania się Anglików w swojej reprezentacji polegał przecież na tym, że nie tworzą jej wyłącznie rozjeżdżający się luksusowymi gablotami multimilionerzy rozleniwieni życiem w wieżach z kości słoniowej. Że wielu z nich, zanim podpisało doskonałe kontrakty z czołowymi klubami Premier League i zaczęło zarabiać po 200 tysięcy funtów tygodniowo (takich jest zresztą zaledwie garstka), poznało smak życia, rozpoczynając karierę w niższych ligach, tułając się po wypożyczeniach, dzieląc szatnie z półamatorami, desperacko walczącymi o to, by pieniędzy starczyło do pierwszego. Wśród licznych historii, jakimi dzielili się w ostatnich dniach z mediami (polityka otwartych drzwi dla dziennikarzy to też pewnie jeden z powodów odbudowanej więzi między angielską kadrą a angielskim społeczeństwem) upodobałem sobie wspomnienie Dele Allego o swoim najtrudniejszym meczu w życiu. Wbrew pozorom nie była to klęska z Islandią sprzed dwóch lat, i chyba także nie dzisiejsza porażka: w czasach, gdy pomocnik Tottenhamu występował jeszcze w trzecioligowym MK Dons, przyszło mu grać wyjazdowe spotkanie z Bradford – w trakcie wieczornego meczu na murawie, która ledwo nadawała się do gry, był nieustannie faulowany i wyzywany. Między słupkami drużyny przeciwnej występował skądinąd niejaki Jordan Pickford.

Co bowiem w tym wszystkim najważniejsze i o czym powinno się pamiętać, analizując angielską porażkę: kiedy spojrzeć na średnią wieku tej drużyny, kiedy posłuchać deklaracji jej trenera, nie sposób nie pomyśleć, że wszystko, co najlepsze, ma ona przed sobą: że u szczytu możliwości fizycznych, z dodatkowymi kilkoma sezonami doświadczeń, trzon tej drużyny będzie podczas mundialu w Katarze. Podnoszący z ziemi załamanych po porażce z Chorwacją Anglików Southgate wiedział, co robi. To był czas na wzniesienie głów wysoko i podziękowanie kibicom – i na dumę, że zaszli tak daleko. Niezwykłe było patrzenie na angielskiego selekcjonera na cały turniej: na radość, którą dzielił się z fanami po zwycięstwach, ale też na spokój, z jakim przyjmował niepowodzenia. W każdej dzisiejszej przerwie, kiedy rozmawiał ze swoimi podopiecznymi, uspokajał, dodawał otuchy, nie powiększał panującego wokół napięcia. Trener, który okazał się tak bardzo inny od wszystkich poprzedników (może jedynie z sir Bobbym Robsonem wytrzymywałby porównanie, nie tylko dlatego, że i on przegrał w półfinale mundialu), zaiste, nie tylko z wyglądu nadawałby się na bohatera którejś z Conradowskich powieści.

Chorwackie serce

W sobotę Leo Messi i Cristiano Ronaldo, w niedzielę Andres Iniesta: z mundialem żegnają się najwięksi artyści dzisiejszej piłki. Luka Modrić jeszcze w Rosji zostanie, choć niewiele brakowało.

To nie był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że będzie. Nie był, bo po dobrym początku i kilku świetnych podaniach na skrzydło, tak naprawdę Duńczycy Braithwaite, Delaney i Schoene potrafili go zneutralizować. Bo przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki Schmeichela. Bo kiedy miał okazję do strzału z dystansu – paskudnie spudłował. Bo kiedy na dwie minuty przed końcem dogrywki powinien był przesądzić o losach meczu, wykonując rzut karny dla Chorwacji – strzelił na tyle czytelnie, że duński bramkarz złapał piłkę. Bo tak naprawdę był to mecz bramkarzy, jak w transie broniących w trakcie serii jedenastek.

To był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że nie będzie. Był, bo choć przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki, a środkowi pomocnicy Danii robili wszystko, by uniemożliwić mu dyrygowanie grą swojej drużyny, w dogrywce zdołał dwukrotnie popisać się kapitalnymi podaniami z głębi pola, wypuszczającymi w bój Kramaricia i Rebicia. W pierwszym przypadku chorwackiemu napastnikowi się nie udało, w drugim Rebić zdołał wyminąć bramkarza i został sfaulowany przez obrońcę. W normalnych warunkach już same te dwa zagrania (a przecież było jeszcze dośrodkowanie z rzutu wolnego, po którym bramkę mógł zdobyć Lovren; w statystyce podań kluczowych kapitan Chorwatów i tak przewodził) wystarczyłyby do uznania go piłkarzem meczu, problem w tym, że to on zdecydował się wykonywać rzut karny – i strzelił tak czytelnie, że duński bramkarz… Dobrze, przestańmy się powtarzać. Tak, to był jego mecz, bo przecież kilka minut później zdecydował się podejść do rzutu karnego po raz kolejny – i tym razem trafił. Luka Modrić. Kapitan, lider, przywódca, kreator, dobry duch i serce drużyny – określenia można by mnożyć, choć tak naprawdę każde z nich pomija kwestię fundamentalną: czy nie jest aby najbardziej niedocenianym piłkarzem świata?

Historia jego niedocenienia jest z pewnością długa. Pamiętam choćby jeden z najbardziej traumatycznych wieczorów i tak dość traumatycznej historii najnowszej angielskiego futbolu. 21 listopada 2007 roku na Wembley, w strugach lejącego deszczu, przed którym stojący przy linii bocznej selekcjoner gospodarzy chronił się pod niebiesko-czerwonym parasolem z logo sponsora drużyny (tabloidy nigdy nie darowały Steve’owi McClarenowi, że nie mókł wraz ze swoimi piłkarzami), Anglia przegrała z Chorwacją 2:3, co oznaczało, że traci szansę na awans do mistrzostw Europy 2008. Ból po klęsce był tak wielki, a pragnienie znalezienia winnych niespodziewanej katastrofy tak duże, że w angielskich mediach niemal nie zauważano oczywistej klasy rywala, który zresztą także podczas turnieju w Szwajcarii i Austrii grał kapitalnie i stracił awans do półfinału w dramatycznych okolicznościach dogrywki meczu z Turcją. Owszem, tu i ówdzie pojawiały się nazwiska strzelców bramek – Krajncara, Olicia, Petricia – ale o tym, że jednym z architektów zwycięstwa był stabilizujący środek pola Modrić nikt chyba nie wspominał. Kiedy pół roku później młody pomocnik Dynama Zagrzeb trafiał do Tottenhamu, dziennikarze również nie kryli sceptycyzmu. Szesnaście milionów funtów za takie chuchro?

Niedoceniany bywał i w następnych latach. W Tottenhamie – ustawiany początkowo na skrzydle – wywalczył sobie wprawdzie miejsce w środku pola i pomógł drużynie po raz pierwszy w jej dziejach awansować do Ligi Mistrzów, ale ileż to razy słyszałem, że jak na zawodnika grającego na tej pozycji strzela zbyt mało bramek (jedno, cudowne zaiste trafienie z Liverpoolem kibice z White Hart Lane wspominają wśród kaskady trafień w trybuny). W Realu Madryt uznano go początkowo za najgorszy transfer sezonu. Później wprawdzie czterokrotnie wygrywał z tą drużyną Ligę Mistrzów, ale jakoś tak się składało, że w Madrycie zawsze głośniej było o Ronaldo, Bale’u, Benzemie, a nawet o Kroosie, Ramosie czy Marcelo. Chyba dopiero na mistrzostwach świata w Rosji, zwłaszcza po pięknej bramce strzelonej Argentynie, zaczęliśmy sobie uświadamiać, jakiegoż to gościa mieliśmy i mamy. Zważcie jednak: jeden z licznych paradoksów futbolu polega na tym, że bardzo niewiele brakowało, by tego małego geniusza i współautora tylu chorwackich sukcesów obciążyć odpowiedzialnością za klęskę. Gdyby tylko w serii jedenastek Eriksen nie trafił w słupek…

Dobrze jest wiedzieć, skąd się wziął. Warto pamiętać, że w piłkę zaczynał grać w kraju odczuwającym jeszcze skutki wojny, która spowodowała, że jako sześciolatek musiał wraz z rodziną opuścić teren zagrożony działaniami militarnymi (ojciec zresztą poszedł do wojska, a dziadek został zabity). Jako uchodźca mały Luka trafił do Zadaru, gdzie najpierw biegał za piłką po betonowych parkingach (prezes jego pierwszego klubu wspominał, że tak właśnie usłyszał o nim po raz pierwszy: jako o dzieciaku, który obija futbolówkę o ścianę między samochodami, przyjmując ją i kiwając się z wyimaginowanymi jeszcze rywalami). Później, już jako młody zawodnik Dynama Zagrzeb, został wypożyczony do położonego w Hercegowinie Mostaru – opowiadał potem, że piłkarz, który poradził sobie w słynącej z ostrej gry lidze bośniackiej, poradzi sobie wszędzie. Może trudno się dziwić, że dziś po pierwszym niepowodzeniu postanowił wykonać rzut karny po raz drugi.

Kiedy zdarzało mi się o nim pisać (a pisanie o nim należało zawsze do moich ulubionych zajęć), chętnie wracałem do anegdoty o tym, jak słynny trener Milanu, Niels Liedholm, postanowił ściągnąć do klubu Carlo Ancelottiego po tym, jak zobaczył, że młody wówczas Włoch – skądinąd później trenujący Modricia w Realu – nosi babci wiadra z mlekiem. „Dobry pomocnik to taki, który oddaje się do dyspozycji innych” – tłumaczył Liedholm i przez lata brzmiało to właśnie jak opowieść o Modriciu, nieustannie pokazującym się kolegom do gry nie po to, by ją sobie podporządkować, a raczej po to, by stworzyć taką możliwość innym. To właśnie dlatego – inaczej niż jego dzisiejszy rywal i kolejny mój ulubieniec z Tottenhamu, wspomniany Christian Eriksen – Modrić nie strzela wielu bramek i nie asystuje przy bramkach kolegów: jest raczej mistrzem podania przedostatniego albo rozpoczynającego akcję, która nie od razu zakończy się golem. Powiadają, że potrafi przewidzieć rozwój boiskowych wydarzeń na trzy podania do przodu. Że jest dla swoich drużyn jak fundament. Zapewnia harmonię i równowagę. Dba o balans. Poświęca się także w grze defensywnej: staje na drodze rywali, odbiera piłki, dziś zdarzało mu się wygrywać nawet walkę w powietrzu.

Wypada może dodać, że jak na fundament przystało, sam jest dobrze osadzony. Mówi się o nim, że stoi mocno na nogach (jeszcze jeden powód, dla którego nieudany karny wcale go nie załamał), co ma wymiar zarówno metaforyczny, jak zupełnie dosłowny. Mimo filigranowej sylwetki, rzadko daje się przewrócić potężnie nieraz zbudowanym rywalom; sekretem jest tu ponoć nisko zawieszony środek ciężkości, choć koledzy z Tottenhamu zachwycali się także siłą jego… łydek.

Oczywiście i tym razem musimy mówić o pięknie sportu zespołowego. O tym, że Chorwacja jest w ćwierćfinale nie tylko dzięki Modriciowi, ale także dzięki świetnie go dopełniającemu Rakiticiowi (i Kovaciciowi, który – jak trzeba – wejdzie z ławki, by wesprzeć ten kastylijsko-kataloński duet) oraz dzięki ciężko pracującym na skrzydłach Perisiciowi i Rebiciowi. O roli broniącego rzuty karne bramkarza napiszę pewnie jutro. Na razie ucieszę się tylko, że nie miał racji Nick Hornby, pisząc w „Futbolowej gorączce”, że „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami”. Owszem, Kroos i Oezil, Iniesta i Silva, a także Eriksen odpadli już z turnieju, a Andreę Pirlo oglądamy tylko w reklamach, ale pozostał jeszcze pewien maleńki Chorwat. Spróbujcie go docenić.

Messi bez pomocy

„Argentyńczycy to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych”, napisał kiedyś eseista i ekonomista Enrico Udenio, i cytat ten, zamieszczony w książce „Aniołowie o brudnych twarzach. Piłkarskiej historii Argentyny” Jonathana Wilsona, pasuje jak ulał do tego, co zobaczyliśmy dzisiaj podczas meczu w Niżnym Nowgorodzie. Pytanie tylko, czy frazę o działaniach autodestrukcyjnych możemy ograniczyć jedynie do bramkarza Willy’ego Caballero (gdyby nie kontuzja Sergio Romero pozostałby oczywiście na ławce rezerwowych), który sprezentował Chorwatom pierwszą bramkę, czy rozszerzyć – w pierwszym rzędzie na selekcjonera Jorge Sampaoliego, który mając do dyspozycji najlepszego piłkarza świata i grupę innych, w większości świetnych zawodników, nie potrafił zbudować z nich drużyny.

W jednym z wywiadów przed mistrzostwami świata Sampaoli mówił, że Messi jest absolutnie niedotykalny – w sensie, że pozostaje kluczowym punktem drużyny – i że „jego wizja jest o wiele bardziej rozwinięta niż nasza”. Po zakończeniu tego turnieju będziemy musieli się jednak zastanawiać, czy nie lepiej byłoby i dla legendarnego piłkarza Barcelony, i dla jego kolegów z reprezentacji, by nie zmieniał decyzji o zakończeniu występów w drużynie narodowej (pamiętam oczywiście, że gdyby nie jego świetna gra w meczu z Ekwadorem na zakończenie eliminacji, Albicelestes mogliby w ogóle do Rosji nie pojechać…). Przykład Szwecji, która zaczęła mundial od zwycięstwa, choć grała bez Zlatana Ibrahimovicia, pokazuje, że w sporcie zespołowym można poradzić sobie nawet bez narodowej ikony.

Jorge Sampaoli – obok Caballero i niewidocznego w meczu z Chorwacją Messiego – główny kandydat na argentyńskiego kozła ofiarnego, jest uczniem Marcelo Bielsy, zwolennikiem intensywnej gry, agresywnego pressingu i wysoko ustawionej linii obrony. Jako selekcjoner Albicelestes musiał iść jednak na rozliczne kompromisy. Po pierwsze, jego środkowym obrońcom brakowało szybkości, a w związku z tym nie mogli grać wysoko. Po drugie, musiał znaleźć miejsce dla Messiego. Do gry w pierwszym spotkaniu wydelegował drużynę z czwórką obrońców – czyli w ustawieniu, które bardziej odpowiadało piłkarzom – ale w efekcie tylko zremisował z Islandią, a Argentyńczycy niemal w każdej akcji próbowali złożyć odpowiedzialność za wygranie meczu na barki Messiego. Dziś Argentyna zagrała trójką z tyłu i – przynajmniej do pierwszej bramki strzelonej przez Chorwatów – próbowała walczyć jako zespół, choć za cenę wyjątkowej swobody, jaką mieli rywale na skrzydłach i niemal całkowitej izolacji swojego kapitana, który mówił trenerowi przed turniejem, że za taką formacją akurat nie przepada. Tak źle, i tak niedobrze.

Napisałem o tym mnóstwo słów, a przełożyłem jeszcze więcej, a i tak najlepiej ujął to ktoś inny. Martin Caparros, autor „Głodu” i – nawiasem mówiąc – gość tegorocznego festiwalu Conrada, w wywiadzie dla „Przekroju”, na temat różnicy między Messim a Maradoną powiedział tak: „Diego sprawiał wrażenie, jakby potrzebował pomocy. I cały naród chciał mu pomóc. Gdy biegł z piłką, my wszyscy, 43 miliony Argentyńczyków, biegliśmy razem z nim i mu pomagaliśmy. Messi niczego od nas nie potrzebuje. Nie jesteśmy mu potrzebni. Od dziecka jest w jednym z największych klubów świata, który gra porywający futbol. Nie ma żadnych problemów w życiu prywatnym, nie jest narkomanem, nie przyjaźni się z mafiosami i gangsterami… Maradona nawet dziś, wiele lat po zakończeniu kariery, wciąż potrzebuje pomocy Argentyńczyków”.

Tylko czy na pewno Lionel Messi nie potrzebował pomocy rodaków? Po meczu z Islandią, kiedy wszyscy reprezentanci kraju szukali resetu biorąc udział w zorganizowanym przez federację rodzinnym przyjęciu z okazji Dnia Ojca, zamknął się w pokoju. „Jestem odpowiedzialny za to, co się stało”, mówił wcześniej dziennikarzom z ponurą miną. Dziś pewnie już tak mówić nie musi (nawet jeżeli rzut oka na tabelę tej grupy przydaje jego niewykorzystanemu karnemu jeszcze większego znaczenia), choć niemal każde zbliżenie na jego twarz, począwszy od tego pierwszego, kiedy zasłaniał dłonią oczy podczas argentyńskiego hymnu („Harry’ego Pottera boli blizna”, skomentowała moja żona) wskazywało, że udział w tym meczu naprawdę sprawia mu ból.

W tekście, jaki napisałem do ostatniego numeru „Tygodnika Powszechnego” cytuję znamienną wypowiedź Carlesa Rexacha, a więc człowieka, który przed laty sprowadził Messiego do Barcelony (znamienną nie tylko w kontekście Messiego, ale np. naszego Roberta Lewandowskiego): niezależnie od związanego z upływem lat starzenia się organizmu, z każdym kolejnym rokiem zwiększa się ciążąca na zawodniku presja, a zmniejsza się radość, jaką daje udział w sportowym widowisku. „Gdy masz 20 lat, grasz z pełną swobodą – mówi Rexach. – Wygłupiasz się, ile tylko dusza zapragnie. Potem stopniowo spada na ciebie odpowiedzialność za wygrywanie meczów. Musisz wygrywać je w pojedynkę”.

Zjawisko to, towarzyszące Messiemu od lat, obserwowaliśmy podczas mistrzostw świata w Brazylii, zwłaszcza gdy w trakcie finału (z wysiłku? ze stresu?) wymiotował na boisko. Obserwowaliśmy i w Rosji. Z pierwszego meczu zapamiętałem jego zlaną potem twarz, kiedy w samej końcówce wykonywał rzut wolny, który mógł Argentyńczykom dać prowadzenie (trafił w mur). Narzucający się kontrast z Cristiano Ronaldo, uspokajającym oddech przed swoim rzutem wolnym z ostatniej minuty meczu z Hiszpanią, nie mógł być większy. Z meczu dzisiejszego zostanie mi w głowie ta zasłonięta dłonią twarz podczas hymnów i smutne oczy po drugim golu Chorwatów. Znamienne: Luka Modrić strzelił właśnie jedną z najpiękniejszych bramek na tym turnieju, a realizator transmisji, zamiast pokazywać chorwacką radość, skupiał się na argentyńskim bólu.

Zaiste można to zrozumieć, choć przecież trudno pominąć milczeniem fantastyczny mecz Chorwatów; mecz, który kazałby widzieć w ich w gronie faworytów turnieju, gdyby nie prezenty, jakie środkowi obrońcy – Dejan Lovren zwłaszcza – dawali rywalom. O sile tej drużyny świadczy fakt, że świetny w Realu Kovacić tutaj jest tylko rezerwowym. O kompetencji trenera świadczy fakt, że potrafi znaleźć miejsce na boisku i dla Rakiticia, i dla – ustawionego tu wyżej niż w Realu, fenomenalnie odnajdującego się między argentyńskimi liniami – Modricia; Sampaoli nie potrafił wymyślić, jak zmieścić w jednej drużynie Messiego i Dybalę.

O tym, jak wielkim graczem jest Luka Modrić chciałoby się napisać więcej, ale wszystko wskazuje to, że w trakcie tego turnieju będziemy mieli jeszcze okazję. Inaczej niż z Messim.

Początek dla Brazylii

1. Mowa ciała ich zdradza. Nie lubię sędziów uciekających przed piłkarzami od czasu, gdy przeczytałem o Howardzie Webbie, że robi tak, gdy nie jest pewien własnej decyzji (bo gdy ma poczucie, że rozstrzygnął słusznie, to wręcz odwrotnie: szuka okazji do konfrontacji). Japoński arbiter po podyktowaniu jedenastki uciekał przed Chorwatami, aż się kurzyło.

Nie zarzucam mu oczywiście udziału w jakimkolwiek spisku, nie twierdzę, że miał w pamięci czerwoną kartkę, którą pokazał w RPA Felipe Melo, nie mówię także, że podobne rzeczy będą się teraz zdarzały przez cały turniej. Jeśli już wyciągać z postawy Japończyka jakiekolwiek wnioski na temat tego, jak może wyglądać sędziowanie podczas mundialu, to na podstawie pierwszego spornego incydentu: kiedy ukarał Neymara tylko żółtą kartką za uderzenie łokciem w Modricia. Ta decyzja była zwyczajnie słuszna: faul zasługiwał na kartkę, ale pokazanie czerwonej byłoby jednak przesadą…

Niko Kovac mówił po meczu, że zanim jeszcze turniej się rozpoczął, FIFA informowała trenerów, że sędziowie mają być uwrażliwieni na zbyt łatwe upadki piłkarzy w polu karnym – jeśli brać te słowa za dobrą monetę, to przy karnym, dającym gospodarzom prowadzenie, mieliśmy do czynienia nie z błędem systemowym (gwizdać wszystko, żeby przypadkiem nic nie umknęło), a z indywidualną pomyłką. Wiem, że Chorwatów to nie pocieszy, ale mimo ich krzywdy nie wydaje mi się, byśmy mieli oglądać mundial nadużywających gwizdka aptekarzy.

2. Neymar przyniósł oczyszczenie. Jasne: Rafał ma rację, przypominając, że „każda fraza o kraju owładniętym futbolową obsesją nosi w sobie przesadę”, bo nie istnieją kraje, które „oddychają futbolem”, a kibice zawsze stanowią mniejszość. Jednak wyrównujący gol piłkarza Barcelony, a wcześniej niewiarygodne zaiste wykonanie brazylijskiego hymnu przez tłum zgromadzony na stadionie, pozwalają myśleć o przestawieniu zwrotnicy, jeśli idzie o stosunek mieszkańców kraju do mistrzostw świata. Nie mówię, że to dobrze, nie mówię, że mnie to cieszy – po prostu stwierdzam fakt, że Brazylia ma od dziś inne tematy niż nienawiść do FIFA i ulegających jej polityków. Zresztą jeśli idzie o tę drugą kwestię, to w Sao Paolo zwyciężyła nie tylko reprezentacja: z obawy przed gwizdami pani prezydent zrezygnowała z przemówienia w trakcie ceremonii otwarcia.

3. Wszyscy mówią o Neymarze, ale najlepszy był Oscar. Jego dryblingi pozostawały poza zasięgiem Chorwatów, jego dośrodkowania z prawej strony siały gigantyczne zamieszanie, jego strzał z pierwszej połowy sprawił dużo kłopotów Pletikosie, a bramka na 3:1 była zwyczajnym majstersztykiem. Obok Luisa Gustavo to właśnie piłkarz Chelsea stanowił najjaśniejszy punkt drużyny.

 Nie oznacza to oczywiście, że nie powinniśmy oddawać sprawiedliwości także graczowi Barcelony. Że Neymarowi bardzo zależy, widać było choćby po tym, jak zniecierpliwiony kiepskim początkiem meczu wracał po piłkę aż na własną połowę. Dobrze, że strzelił już pierwszego wieczora: jeśli to mają być mistrzostwa gwiazd, te ostatnie nie mogą biegać po brazylijskich boiskach zablokowane przedłużającą się nieskutecznością.

4. Chorwacja nie zaskoczyła. Wiedzieliśmy, że jej druga linia potrafi grać w piłkę – i grała, przede wszystkim Modrić i Rakitić (Kovacicia jednak spaliła trema). Wiedzieliśmy, że do gry obronnej można mieć zastrzeżenia oraz że bramkarz najlepsze lata kariery ma już za sobą – i potwierdziło się również. Przy karnym Pletikosa długo wygrywał wojnę nerwów, ale w końcu uderzenie Neymara przebiło mu ręce. Przy bramce Oscara wyraźnie spóźnił się ze skokiem (nawiasem mówiąc Julio Cesar też nie przekonywał, ale Chorwaci nie zmusili go do aż tak wielkiego wysiłku). Dramatyzować jednak nie ma co: ten mecz był do przegrania, zaś Meksyk i Kamerun wydają się rywalami w zasięgu Chorwacji (zwłaszcza po powrocie do drużyny pauzującego za kartkę z baraży Mandżukicia). Niko Kovac nie ma wielkiego doświadczenia trenerskiego – z Brazylią przegrał dopiero pierwszy mecz w karierze – ma jednak wszelkie powody, by być konsekwentny.

Euroniecodziennik: żal Chorwacji

Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Ale ja go nie znam.

To znaczy owszem: istnieje sposób jej neutralizowania. Chorwaci robili to fantastycznie przez ponad godzinę, pozwalając Hiszpanom utrzymywać się przy piłce, ale na tyle daleko, by żadne z prostopadłych podań nie dotarło w ich pole karne. Wysoko ustawieni, ciężko pracujący, czyhający na swoją okazję i nawet potrafiący ją stworzyć, jeszcze przed aktem ostatecznej desperacji, czyli wpuszczeniem w bój całej trójki Mandżukić-Jelavić-Eduardo. Kibice Tottenhamu znają to odegranie Luki Modricia, zewnętrzną częścią buta, lekko podkręcające piłkę, która potrafi przefrunąć w powietrzu nawet kilkadziesiąt metrów, zanim spadnie na głowę lub stopę kolegi (skąd to chuchro ma siłę do takich zagrań, u licha?: zadaję sobie to pytanie od czterech lat i na nie również nie znam odpowiedzi). Hiszpanie również je oglądali, ale co innego oglądać, a co innego zapobiec, zwłaszcza w trakcie szybkiego ataku i zwłaszcza w końcówce meczu. Wcześniej w podobnych sytuacjach Xabi Alonso czy Busquets nie wahali się popełnić faul taktyczny, ale tym razem żadnego z nich nie było przy Modriciu, który zagrał tę kapitalną piłkę do Rakiticia i wszyscy zamarliśmy. Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Pod warunkiem wykorzystywania takich okazji.

Bilić nie miał wyjścia: kiedy sędzia nie podyktował dla Chorwacji karnego po incydencie Mandżukić-Sergio Ramos, kiedy Hiszpanie uparcie nie popełniali błędów ani nie wykazywali oznak zdenerwowania, kiedy nieliczne strzały jego piłkarzy bronił Casillas, musiał się odsłonić. Musiał wprowadzać kolejnych piłkarzy ofensywnych, musiał rozluźnić szyki obronne, tak jak wcześniej rozluźnił krawat. Na co del Bosque tylko czekał: wprowadził Fabregasa, co odgrzało debatę z pierwszego meczu, o grze bez napastnika, i co równie jak w pierwszym meczu debatę tę prowadziło na manowce. Rzecz w tym, że wejście Fabregasa pozwoliło Hiszpanom grać dokładniej i szybciej (podobnie jak wprowadzenie Jesusa Navasa poszerzyło teren, na jakim rozgrywali akcje, o jakieś kilka metrów w stronę linii bocznej) – tak że wreszcie między myślącymi o ofensywie Chorwatami łatwiej było znaleźć jakąś wolną przestrzeń. Do tego, by znaleźć się na końcu prostopadłego podania i umieć je wykorzystać, nie trzeba być koniecznie środkowym napastnikiem – chciałbym przypomnieć wszystkim tym, którzy uważają, że mistrzowie świata bez Torresa czy Llorrente grają defensywnie.

Żałuję, że Chorwaci odpadli. Będzie mi brakowało Luki Modricia – nie tylko na tym turnieju, ale i w Tottenhamie, skąd z pewnością odejdzie, skoro klub nie dał mu możliwości zrealizowania się w Lidze Mistrzów (ostatnie pogłoski mówią o zainteresowaniu Realu Madryt, zapewne dziś wzmocnionym, skoro Chorwat nie spękał w starciu z Katalończykami). Ale będzie mi też brakowało Slavena Bilicia, który zaimponował na tych mistrzostwach zimną krwią i taktycznym nosem we wszystkich spotkaniach (chapeaux bas dla jego piłkarzy, którzy potrafili adaptować się do zmienianego przez selekcjonera ustawienia nawet kilka razy w ciągu jednego meczu!). Dodałbym, że szkoleniowiec Chorwatów zaimponował również asertywnym zachowaniem wobec własnych kibiców: nie zawahał się ostro skrytykować rasistowskich zachowań, których dopuścili się wobec Balotellego. Jeszcze jeden kamyczek do polskiego ogródka, bo pierwszy zawiera się w pytaniu, czy i nas nie stać byłoby na przekucie jakiegoś byłego reprezentanta na selekcjonera tej klasy? Ech, chciałbym wreszcie jutro Anglię, nie Polskę zobaczyć.