Archiwa tagu: Kuper

Mundialowa jedenastka książek

Mówiłem już, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż piłkę oglądać? W zasadzie ktoś powinien mnie uszczypnąć. Szykując się do mistrzostw świata, przeglądając fiszki, oglądając stare mecze, spoglądam na półkę i widzę ogromną pryzmę nowości. Wszystkie o piłce, wszystkie po polsku, niektóre polskich autorów, a niektóre przełożone – ale nareszcie przełożone tak, że podczas lektury człowiek jako tako oswojony z językiem polskim nie cierpi katuszy. Niektóre wprowadzane na rynek zaledwie parę miesięcy po światowej premierze, do publikacji niektórych przyłożyłem rękę, o kilku pisałem już w „Tygodniku Powszechnym” – oto moja mundialowa jedenastka na wypadek bezsenności, odwyku albo przeciwnie: nieodpartej potrzeby nagłego sprawdzenia własnych intuicji u źródła.ksiazki

Jako mundialowy niezbędnik wypada potraktować przede wszystkim „Futebol” Alexa Bellosa, wieloletniego korespondenta brytyjskiej prasy w Brazylii. Jego historia tamtejszej piłki to owoc rocznej podróży po kraju, w którym nawet domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów. I reportaż o tym, jak np. kryzys w miejscowej piłce na początku XXI w. okazał się odbiciem szerszych problemów społecznych. Najlepsze fragmenty dotyczą… klęski. W kraju, który pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata, nie celebruje się rocznic wielkich zwycięstw – w 2000 r. analizowało się raczej „półwiecze koszmaru”, którym była przegrana z Urugwajem w 1950 r. „Feralny finał” ze stadionu Maracana był przez lata metaforą wszystkich brazylijskich porażek, rytuałem przejścia i datą, od której historia kraju pisze się na nowo.  Nie zdziwcie się, jeżeli telewizyjni komentatorzy podczas mistrzostw będą mówić Bellosem, skoro sam Stefan Szczepłek zatytułował recenzję z niej po prostu „Książka do nabożeństwa”.

Ale po lekturze „Futebolu” warto sięgnąć po „Canahrinhos. Jedenaście wcieleń Boga futbolu” Dariusza Wołowskiego. Autor, dziennikarz „Gazety Wyborczej” korzysta oczywiście z odkryć Bellosa, a jego książka jest również owocem pobytu w Brazylii – to historia tamtejszej piłki, ale opowiedziana przez ludzi, od Arthura Friedenreicha poczynając (pierwszego liczącej się czarnoskórej gwiazdy miejscowej ligi), na Neymarze kończąc, przez Pelego i Garrinchę po drodze. Przewaga Wołowskiego nad Bellosem: książka jest pisana tu i teraz (w podrozdziale o rasizmie mowa np. o akcji bananowej Daniego Alvesa z kwietnia 2014 r.) i zawiera tzw. polskie akcenty – jak gruntowny meczu na mistrzostwach świata w 1938 r., będącego koncertem gry Wilimowskiego i Leonidasa.

A skoro przy Polakach jesteśmy: do niejednej walizki polskiego korespondenta na mundial dopychano „Kopalnię”: czasopismo będące wspólnym przedsięwzięciem grupy dziennikarzy sportowych, animowanym przez Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego. Od Steca o zmęczonej Hiszpanii do niżej podpisanego, tworzącego notatkę do nienapisanej książki o węgierskiej „złotej jedenastce”, mamy tu szereg tekstów w mistrzostwa wprowadzających – czasem bezpośrednio, jak w przypadku świetnego tekstu Wawrzynowskiego, tłumaczącego, skąd wzięło się nowe belgijskie „złote pokolenie”, czy wywiadu Michała Zachodnego z Jonatanem Wilsonem, zapowiadającego mundial od strony taktycznej, a czasem nastrojowo-historycznie (świetny Piotr Żelazny, o tym, dlaczego Polska nie została mistrzem świata w 1978 r., Paweł Czado o śląskich sportowcach, którzy grali na mundialach dla Niemiec…). W zależności od pory dnia sięgnijcie po jednych i drugich – w końcu szanujący się kibic żyje wyłącznie przeszłością lub przyszłością, nigdy czasem teraźniejszym.

Jak dobrze pójdzie, „Kopalnia” stanie się projektem cyklicznym. Na razie Wawrzynowski i Żelazny prowadzą wydawnictwo pod tą samą nazwą – to ono wydało „Futebol”, i także ono opublikowało książkę „Tor!”. To z kolei historia piłki niemieckiej, skomplikowana, jak wiemy, bo z epizodem nazistowskim, ale przecież do niego nieograniczona. U autora, Ulricha Hessego, podobnie jak u Bellosa cenię umięjętność opowiedzenia historii społecznej kraju przy użyciu piłkarskiego narzędzia. Możemy dzięki temu zobaczyć, jak dzieje powojennych Niemiec piszą się na nowo od… zwycięstwa. Jednym z najlepszych rozdziałów „Tora!” jest przecież opis finału mundialu w Bernie w 1954 r. – pierwszego po II wojnie, w którym Niemcy mogły wziąć udział. Dzięki wygranej z Węgrami, naród obciążony winą za zbrodnie wojenne, podzielony i wciąż się samokontrolujący, zaczyna się odradzać. Sprawozdawcy radia niemieckiego puszczają nerwy: „Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym”, woła – a finał tego procesu obserwujemy podczas MS w 2006 r., kiedy świat z zachwytem odkrywa „nowe Niemcy” i będącą ich symbolem wielokulturową reprezentację…

Ale skoro o historii i nazizmie mowa, wypada wrócić do Simona Kupera i jego „Futbolu w cieniu Holokaustu” – pisałem kiedyś o niej w „Tygodniku Powszechnym”, więc nie będę się nadmiernie powtarzał, w każdym razie tu również futbol jest kluczem do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie. Niewygodne pytania, jakie stawia Kuper – nie tylko Holendrom przecież – dotyczą m.in. emocji, jakie wywołuje w nas piłka nożna, i lojalności, jakie jej towarzyszą. Potęgę powojennego Ajaksu Amsterdam współtworzyli wszak bracia van der Meidenowie, znani jako „budowniczowie bunkrów” (w czasie wojny przekształcili niewielką rodzinną firmę w wielkie przedsiębiorstwo budujące dla Niemców koszary, bunkry i stanowiska dział) – to oni finansowali transfery, pensje piłkarzy i premie meczowe, znajdowali graczom domy itd. Współtworzyli, bo ich sojusznikami w tym dziele byli prezes Jaap van Praag – Żyd, który przeżył wojnę, ukrywany przez przyjaciół z klubu – oraz żydowski biznesmen Maup Caransa. Jakkolwiek to zabrzmi, podstawową tożsamością tych wszystkich ludzi był Ajax. „Każdy się zgadzał, że zdrada własnego narodu to coś złego, ale – by sparafrazować E.M. Forstera – wielu ludzi sądziło, że to lepsze niż zdrada swojego klubu piłkarskiego” – pisze Kuper.

A propos niepokojących pytań (i znów a propos mundialu), mamy po polsku „Przekręt” Declana Hilla. To jedna z tych książek, do których przyłożyłem rękę, czytając przekład przed drukiem. I choć w trakcie lektury miałem z tą książką kłopot: nużyły mnie wielostronicowe opisy dziennikarskich perypetii autora, nie we wszystkie sensacyjne historie wierzyłem – to zasadnicze przesłanie wydaje mi się nie do podważenia. Świat piłki ma gigantyczny problem z ustawianiem meczów; problem większy niż bylibyśmy skłonni przyznać. „Najmroczniejsza refleksja po lekturze »Przekrętu« brzmi: Declan Hill stawia diagnozę makabryczną, a niewykluczone, że i tak skali epidemii nie docenił” – pisze w posłowiu Rafał Stec. Zważcie: aby zarobić setki tysięcy dolarów na ustawionym spotkaniu, nie trzeba zaskakującej porażki faworyta ze słabeuszem – wystarczy, że lepsza drużyna wygra określoną liczbą bramek. Hill opisuje w „Przekręcie” dziwne zachowanie obrońców Ghany w trakcie meczu z Brazylią na mundialu w Niemczech. W ubiegłotygodniowym „New York Timesie” analizuje z kolei, obfitujący w zdumiewające decyzje sędziego i piłkarzy drużyny z Ameryki Środkowej, „pojedynek” RPA-Gwatemala, rozegrany na kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw o 4 lata późniejszych. Jeśli podobne rzeczy mogą mieć miejsce w trakcie meczów, na które zwrócone są oczy całego świata, to cóż dopiero podczas rozgrywek ligi malezyjskiej czy fińskiej?

Z innych książek, które czytałem przed drukiem, mamy autobiografię Harry’ego Redknappa, „Zawsze pod kontrolą”. Najstarszy z pracujących dziś angielskich trenerów opisuje w niej m.in. zdumiewający rok 2012, w którym najpierw miał proces sądowy o rzekome oszustwa podatkowe, później stał się faworytem do posady trenera reprezentacji, a w końcu zajął z Tottenhamem czwarte miejsce w lidze i… stracił pracę. Z brutalną szczerością pokazuje też skalę demoralizacji szatni QPR – klubu, którego rok później nie zdołał utrzymać w Premier League (i z którym właśnie wrócił do ekstraklasy). Przede wszystkim jednak Redknapp fantastycznie portretuje dziesiątki ludzi znanych i nieznanych (z tych pierwszych wymieńmy chociażby Rio Ferdinanda, Paolo di Canio czy Franka Lamparda). Pisałem już o tej książce dla Sport.pl, z poczuciem, że po przejściu na emeryturę sir Aleksa Fergusona takich postaci w angielskim futbolu już nie ma. W dzieciństwie kopiących piłkę na londyńskich ulicach i kończących fatalne szkoły, po których wciąż bazgrze się jak sześciolatek. Z początkami kariery piłkarskiej i przygotowaniami do sezonu polegającymi na bieganiu przy ruchliwej szosie. Z imprezowaniem u boku George’a Besta czy Bobby’ego Moore’a, i z uczeniem się fachu trenerskiego w posępnym baraku albo na boisku z rosnącymi pośrodku drzewami, gdzie żeby zacząć zajęcia, najpierw trzeba posprzątać po psach. Z wejściem w świat wielkich pieniędzy i wielkich pokus, w którym jednak zarabiające miliony gwiazdy pozostają zagubionymi, wymagającymi troskliwej opieki dzieciakami. Z językiem komunikacji dalekim od dyplomatycznego (trudno w autobiografii Redknappa zliczyć pojawiające się wulgaryzmy), ale i ze świadomością, że na podopiecznych nie można tylko wrzeszczeć. „Harry – usłyszał kiedyś od Bobby’ego Moore’a – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood (trener Moore’a i Redknappa w West Hamie) nigdy mi nie powiedział: »Dobra robota «. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć”.

A skoro wspomniałem Aleksa Fergusona, to ukazała się właśnie po polsku – przełożona równie szybko jak książka Redknappa – jego monumentalna „Autobiografia”. I choć podobnie jak w przypadku menedżera QPR kłopot można mieć z faktem, że poznajemy wyłącznie jego wersję wydarzeń, a niejedną kłopotliwą kwestię w zasadzie się pomija (tak jest np. z historią jego sporu sądowego z dawnym współwłaścicielem MU, Johnem Magnierem – rzecz, którą np. Patrick Barclay omawia w wydanej przed dwoma laty biografii „Futbol, cholera jasna!”), to w zamian dostajemy tyle historii, tyle ocen i tyle wykładu Fergusonowskiej filozofii futbolu, że narzekanie na cokolwiek byłoby niestosownością. Lektura niepomijalna.

Co zresztą ciekawe: mocne zdania sir Aleksa o bezsensowności pochopnego zwalniania trenerów, wróciły do mnie podczas lektury „Futbolu i statystyk” Chrisa Andersona i Davida Sally’ego: okazuje się, że z badań wynika, iż zwolnienie szkoleniowca, który przegrywa mecz za meczem, owszem: może przynieść poprawę w perspektywie kilku spotkań, ale w dłuższej – kluby wracają do średniej. Andersona i Sally’ego cenię za zdolność do takiego właśnie komplikowania rzeczywistości. Najłatwiej strzelić bramkę zaraz po tym, jak się ją straciło? Nic podobnego: policzyli to na przykładzie meczów angielskiej ekstraklasy. Jak wielkie jest niebezpieczeństwo związane z rzutami rożnymi? 89 proc. strzałów oddawanych po ich rozegraniu nie przynosi skutku (nic dziwnego, że Barcelona i reprezentacja Hiszpanii sprawiają wrażenie, jakby w dużej mierze zrezygnowały z rzutów rożnych i wykorzystywały je raczej jako okazję do utrzymania się przy piłce niż wstrzelenia jej w pole karne); mógłbym tak jeszcze długo, za każdym razem podpierając się statystykami, które przywołują – na szczęście z badań wynika także pewnego rodzaju dążenie do równowagi. Okazuje się, że w piłce nożnej proporcje szczęścia do umiejętności wynoszą… 50:50. Oba czynniki są potrzebne, żeby sięgnąć po mistrzostwo kraju/wygrać wielki turniej. Żeby triumfować w pojedynczym meczu – wystarczy jeden z nich. Zwłaszcza że – uwierzycie? – prawdopodobieństwo zwycięstwa w meczu drużyny niżej notowanej, mającej gorszych piłkarzy, przeżywającej plagę kontuzji itd., wynosi aż 45,2 proc. Bycie faworytem w piłce okazuje się iluzoryczne. Nie przypuszczałem, że na podobne zdanie natrafię w książce o naukowej stronie futbolu, więc przywołuję je z najwyższą przyjemnością (raz jeszcze korzystając z tekstu pisanego dla „Tygodnika”: „W piłce nożnej cuda po prostu się zdarzają”.

Co prowadzi nas do pozycji przedostatniej: „Bramkarza, czyli outsidera” Jonathana Wilsona. Po pierwsze, wydało go to samo wydawnictwo, co „Futbol i statystyki”: Bukowy Las. Po drugie, w „Bramkarzu” natrafiam na zdanie Camusa – bramkarza przecież – „Szybko nauczyłem się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś sie jej spodziewał”. Pisząc tę książkę Wilson – jak wiecie w świecie dziennikarzy futbolowych instytucja ze względu na swoją historię taktyki piłkarskiej („Odwrócona piramida”, którą również szczęśliwie mamy po polsku) oraz założenie kwartalnika „Blizzard” – podróżuje przez kontynenty, spotyka słynnych sportowców grających na tej pozycji (także Jana Tomaszewskiego, niestety…) i zdumiewa się, jak różnie mogą być traktowani w poszczególnych kulturach. Zdecydowanie najciekawszy jest jednak rozdział ostatni, „Strach przed karnymi i inne egzystencjalne dylematy”. „Bramkarz jest jedynym zawodnikiem, który ma czas mysleć, którego można sobie wyobrażać jako posiadającego życie wewnętrzne – pisze Wilson. – Jest także całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”. Bramkarze – dodaje Wilson – często kończą jak wygnańcy albo kozły ofiarne. „Marks winił kapitalistów, Freud winił seks, Dawkins winił religię, Larkin obwiniał swoich rodziców, a doktor Atkins – ziemniaki. Piłkarze winią bramkarza”. Fascynująca lektura nie tylko o piłce nożnej.

Ostatnią książkę testowały moje dzieci: „Messi, mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to rzecz autorstwa Yvette Żółtowskiej-Darskiej, inteligentnie krojąca biografię Argentyńczyka tak, by siedmiolatek mógł wyciągnąć z niej coś nie tylko na tematy czysto piłkarskie. Zanim zaczniemy oglądać – czytamy, i jest nam z tym bardzo dobrze.

Zacząłem od tego, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż ją oglądać. Jeśli też tak macie, zaglądajcie przez najbliższy miesiąc i na bloga, i na Sport.pl, kupujcie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Wszystkie informacje o kolejnych tekstach będę podawał na profilu Facebookowym „Futbol jest okrutny”.

 

 

Czy wojna się skończyła

Futbol jako klucz do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie… Skończyłem właśnie pisać do Magazynu Literackiego, który będzie towarzyszyć nowemu numerowi „Tygodnika Powszechnego”, duży tekst o ważnej książce, ale nie mogę się powstrzymać przed poleceniem jej także tutaj. Autor „Futbolu w cieniu Holokaustu”, Simon Kuper, jest dziennikarzem sportowym, współpracującym m.in. z „Financial Timesem”, dla którego przeprowadził szereg mniej lub bardziej interesujących rozmów z ikonami współczesnego futbolu. Ale jest również, co istotne, synem słynnego antropologa kultury. „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie” – to zdanie mogłoby wyjść spod pióra jego ojca, Adama Kupera. – To, co się działo w czasie wojny w holenderskich klubach piłkarskich, było mikrokosmosem wydarzeń w całym kraju”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jego książka jest brutalnym rozliczeniem z mitami, którymi żyło przez lata holenderskie społeczeństwo. Oficjalna narracja o wojnie w tym kraju długo przypominała bowiem komiksy o wiosce Asteriksa: była „fantastyczną opowiastką o małej, bohaterskiej krainie, której każdy mieszkaniec należał do ruchu oporu”. Autor, który spędził w tej krainie dzieciństwo, przeżył szok, gdy uświadomił sobie, jakie rozmiary osiągnęła kolaboracja Holendrów z Niemcami. Żeby pozostać na poziomie futbolu: napisał o klubach, które na polecenie okupantów pozbawiały Żydów członkostwa i które (jak Sparta Rotterdam) debatę na ten temat ograniczyły do kwestii wielkości tabliczki, zakazującej im wstępu na obiekty sportowe – zbyt dużej i zbyt ostentacyjnej, jak na wrażliwość większości zgromadzonych na posiedzeniu omawiającego ten problem zarządu. Napisał o czysto żydowskich klubach, które w 1945 r. próbowały sformować się na nowo i kiedy złożyły wniosek o ponowne przyjęcie do federacji piłkarskiej, odmówiono im powrotu na ten sam szczebel rozgrywek ligowych, na którym grały do 1941 r. (jeden zresztą prosił także o anulowanie starego długu, argumentując, że nie ma pieniędzy, a ponad 200 członków nie żyje; związek odmówił – choć zgodził się na zmianę harmonogramu spłaty). Napisał o Ajaksie Amsterdam, którego powojenną potęgę budowali ramię w ramię przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego i współpracownicy nazistów, wybierający dla dobra klubu milczenie o trudnych tematach. Napisał o wielu innych kwestiach, związanych przede wszystkim z „żydowskością” Ajaksu – omówiłem je szczegółowiej w „Tygodniku”, ale że nie wszystkie wątki zdołałem tam poruszyć, wracam do tematu także tu, na blogu.

Kuper nie ogranicza się bowiem tylko do Holandii i nie wszystkie jego wnioski są pesymistyczne. Jako kibic nie mogę przecież nie zauważyć, że dla polityków i dyktatorów futbol zawsze okazywał się narzędziem niewygodnym. Oczywiście przekopując się przez historię piłki nożnej lat 30. autor „Futbolu w cieniu Holokaustu” natrafił na wiele prób wykorzystania jej dla celów propagandowych, choć zwraca uwagę, że naziści długo traktowali futbol nieufnie, jako sport o brytyjskiej proweniencji. Hitler pisał w „Mein Kampf” o „milionach nienagannie wysportowanych ciał jaśniejących fanatyczną miłością do ojczyzny”, ale jedyny mecz, jaki oglądał – podczas olimpiady w Berlinie, w 1936 r. – opuścił jeszcze przed końcem: Niemcy przegrali z Norwegami 0:2, a napastnik Willi Simetstreier uznał nawet, że przyczyną tej porażki była paraliżująca piłkarzy wizyta Führera w szatni przed pierwszym gwizdkiem. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Niemcy (których reprezentację wzmocnili po Anschlussie Austriacy) odpadli po meczu ze Szwajcarią. „Tak grało sześćdziesiąt milionów Niemców – kpił wówczas „Zurich Sport”, odwołując się do przedmeczowych zapowiedzi nazistowskiej gadzinówki „Volkischer Beobachter” – nam wystarczyło jedenastu piłkarzy”…

W 1940 r., podczas meczu jednej z wiedeńskich drużyn zmuszonej do gry w niemieckiej lidze, śpiewano antyniemieckie przyśpiewki, rzucano kamieniami, zniszczono autokar drużyny gości i pocięto opony limuzyny gauleitera Baldura von Schiracha. „Takie rzeczy tylko na meczu piłkarskim” – komentuje Kuper. W 1942 r. Niemcy przegrali w Berlinie ze Szwecją, a notujący komentarz Goebbelsa sekretarz niemieckiego MSZ zapisał, że 100 tys. ludzi opuściło stadion w przygnębieniu, „a ponieważ zwycięstwo w meczu piłkarskim jest droższe ich sercom niż zdobycie jakiegokolwiek miasta na wschodzie, tego typu wydarzenia muszą być zakazane dla dobra nastrojów wewnętrznych”.

Kim byli i co myśleli zawodnicy, którzy reprezentowali zbrodnicze państwo (był zresztą wśród nich może najlepszy Polak w historii futbolu, Ernest Wilimowski)? „Dziś wciąż jestem dumny, że byłem w drużynie narodowej, a także niesamowicie wkurzony, bo jestem pewien, że gdybym miał normalną karierę, rozegrałbym rekordową liczbę meczów w reprezentacji” – opowiada Kuperowi jeden z nich, Albert Sing. Po prostu cieszył się, że może grać w piłkę i unika dzięki temu wysłania na front…

Ale jest jeszcze jedna smakowita historia, której nie można nie omówić na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce. Przez większą część wspomnianych lat 30. Niemcy dbali o swój wizerunek na arenie międzynarodowej, piłkarska reprezentacja kraju pilnowała więc, by każdy mecz stanowił „ein Sieg des »fair play«”, zwycięstwo fair play. W grudniu 1935 r. mecz Niemców w Londynie, na stadionie White Hart Lane, usiłowali wprawdzie zakłócić antyfaszystowscy demonstranci, ale błyskawicznie aresztowała ich policja. Anglicy także dbali o dobre traktowanie gości – były wiwaty, koleżeńska atmosfera, pomeczowy bankiet – choć na boisku pokonali ich 3:0.

A propos Anglików: na okładce książki znalazło się zdjęcie ich reprezentacji narodowej, wykonującej nazistowskie pozdrowienie na stadionie olimpijskim w Berlinie, w 1938 roku; zdjęcie, które dla kolejnych pokoleń fanów piłki z Wysp stało się symbolem hańby i wokół którego stworzono legendę, precyzyjnie przez Kupera obnażoną. Rzecz w tym, że Anglicy w Berlinie bynajmniej nie musieli hajlować – nawet jeśli mecz rozgrywano tuż po Anschlussie Austrii, kiedy mówiono że „wystarczy tylko iskra, żeby Europa stanęła w płomieniach”, czyli piłkarze teoretycznie zachowali się zgodnie z Chamberlainowską polityką appeasmentu, czyli niedrażnienia i zaspokajania żądań Hitlera w imię ratowania pokoju.

W powojennych relacjach uczestniczący w meczu zawodnicy mówili zgodnie, że walczyli o możliwość niewykonania nazistowskiego pozdrowienia, berliński stadion był jak jaskinia lwów, a niemieccy piłkarze okazali aroganckimi, pewnymi zwycięstwa aryjskimi potworami. We wspomnieniach Stanleya Matthewsa, kapitan drużyny Eddie Hapgood jeszcze w szatni przed meczem informuje działacza, nalegającego na wykonanie kontrowersyjnego gestu, „co może sobie zrobić z nazistowskim pozdrowieniem”, a częścią tej rekomendacji miało być „wsadzenie go tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Autor jednej z bramek dla Anglików miał z kolei pędzić w stronę kolegów z wołaniem „Teraz niech zasalutują”.

Problem w tym, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca: w maju 1938 oficjalne nastawienie Niemiec do Wlk. Brytanii było względnie przyjazne, a kibice i piłkarze reprezentujący III Rzeszę odnosili się do gości z rewerencją i podziwem. Stojący na bramce Hans Jakob opisywał gola Lena Gouldena w taki sposób, jakby wpuszczenie go było zaszczytem. „Przekonanie, że były to sztucznie wyprodukowane potwory, zaprogramowane, żeby zwyciężać, dopingowane nieomal przez zjazd w Norymberdze, przystaje do naszej powojennej wiedzy o nazizmie” – zauważa Kuper. Tyle że w latach 30. Niemcom chodziło o urzekanie w równym stopniu, co wygrywanie, a fair play znaczyła prawie tyle co zwycięstwo.

Jest także w tej historii coś, co musi dawać do myślenia kibicowi-inteligentowi: ślady wojny i wojennej propagandy w piłce nożnej, którą dziś zna. Jakie znaczenie ma wytworzony wówczas kult żołnierza – dzielnego, zdeterminowanego mężczyzny, który poświęca swe ciało dla dobra ogółu – w pogardzie, jaką powszechnie obdarza się zawodników unikających walki o piłkę, uciekających z nogami przed ostrym wejściem rywala, albo udających sfaulowanego? Metaforyka wojenno-militarna dominuje przecież w języku opisujących mecze trenerów, dziennikarzy i kibiców (w naszym języku!) – przypomnijcie sobie choćby, jaki absolutny zachwyt wywołał mecz z 1989 roku, który obrońca Terry Butcher dograł do końca z głęboko rozciętą głową, brocząc krwią i zmieniając jedynie co jakiś czas bandaże i koszulki (prowizorycznie założone szwy nie wytrzymały, bo walczący o górne piłki Anglik nieustannie główkował).

W przypadku Niemców, których reprezentacja przed dojściem Hitlera do władzy grała miękko i finezyjnie – 12 lat retoryki, w której dominowały wojna, męstwo oraz Kampf (walka), zmieniło styl drużyny narodowej na długie dziesięciolecia. Właściwie dopiero w ostatnich latach, wraz z otwarciem reprezentacji na urodzonych w Niemczech imigrantów, przestała się ona kojarzyć z agresją i siłą. „Konstytucja Republiki Federalnej nie zawiera ani jednego artykułu, który by mówił, że należy grać jak Brazylia” – ironizuje Kuper, ale wcześniej zauważa: całe pokolenia niemieckich piłkarzy wychowano w stylu stworzonym pod władzą Hitlera.

Czy naprawdę mamy to już za sobą? Zaledwie pięć lat temu jeden z polskich tabloidów przed meczem z Niemcami krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to…”, i fotomontażem przedstawiającym polskiego trenera trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Przyznaję: po zakończeniu lektury mam niepokojące wrażenie, że wiele z holenderskich mitów o wojnie i okupacji, które obala w swojej książce Simon Kuper, także w Polsce ufundowane jest na niezbyt mocnych podstawach.