Archiwa tagu: Liverpool

Rok Conte, wieczór Kloppa, dylemat Levy’ego

Nikt nie ogrywa Tottenhamu równie skutecznie jak sam Tottenham, należałoby powiedzieć po tym meczu – a przynajmniej jak Tottenham w pierwszej połowie. Oczywiście, sfrustrowani kibice tego zespołu mówić też pewnie będą o sędzim, wspominając popchnięcie Sessegnona przez Alexandra-Arnolda w polu karnym w pierwszej połowie (czy nie za coś podobnego wyleciał wczoraj Cancelo?) i niepodyktowany rzut wolny tuż przed linią pola karnego za kopnięcie Hojbjerga, ale nie przesadzajmy. Nie przesadzajmy, bo odciągnie nas to od wątku zasadniczego: dlaczego gospodarze znów zaczęli tak zachowawczo, dlaczego po raz kolejny w tym sezonie dali sobie wbić bramkę i dopiero wtedy rzucili się do odrabiania strat? Dlaczego nie spróbowali od pierwszej minuty zdominować wciąż, jak wiemy, niestabilny w tym sezonie Liverpool tak jak zrobili to w drugiej połowie, kiedy do odrobienia były już dwie bramki po katastrofalnym doprawdy błędzie Diera dającym Salahowi drugie trafienie?

Pod koniec piłkarze Jurgena Kloppa bronili się już desperacko, w ustawieniu 5-4-1 i kradnąc czas przy kolejnych zmianach. A Tottenham cisnął, obijał poprzeczkę, zmuszał Allisona do desperackich wybić, a czasem – jak przy główce Lengleta po jednym z rzutów rożnych – minimalnie chybiał. Tym razem na odrobienie strat zabrakło czasu.

Oczywiście okoliczności łagodzących i tłumaczących, dlaczego z początku wyglądało to tak, jak wyglądało, znalazłoby się trochę – choćby dwa wyczerpujące spotkania z minionego tygodnia, przeciwko Bournemouth i Olympique, w których także trzeba było gonić wynik i walczyć do ostatnich sekund. Kontuzje i wąska ławka – a raczej ograniczone zaufanie Antonio Conte do zmienników, bo np. w Premier League Włoch uparcie nie daje szans Bryanowi Gilowi, przekonany najwyraźniej, że młodemu Hiszpanowi brakuje jeszcze sił fizycznych na starcia z obrońcami; w europejskich pucharach tacy filigranowi zawodnicy chronieni są bardziej i Gil dostał kilkanaście minut więcej – i świetnie je wykorzystał. Dziś, po urazie i operacji Sona, przy wciąż niezdolnym do gry Richarlisonie i w obliczu ciągłych problemów Moury z zapaleniem ścięgna, Kane’owi w przedniej formacji partnerował Perisić, a drużyna przeszła na mniej sprawdzone przez Włocha (a w związku z tym mniej lubiane) ustawienie 3-5-2. Kulusevski był wprawdzie na ławce, ale po bardzo długiej przerwie odbył z drużyną zaledwie półtorej treningu; cudów po Szwedzie nie można się było spodziewać, a i tak po jego wejściu Tottenham wzmocnił jeszcze napór, on sam zaś – zaliczył kolejną w czasie swojego krótkiego pobytu w klubie asystę.

Okropnie, naprawdę, patrzy się na taki Tottenham jak z początku meczu. Albo na taki jak podczas pierwszych 45 minut w Marsylii. Reaktywny. Uciekający od odpowiedzialności w rozegraniu. Sprawiający wrażenie, że piłka go parzy. W dodatku jeszcze – jak przy pierwszym golu Salaha – niezdecydowany w doskoku do atakujących rywali; zanim pokonał bezradnego Llorisa, Egipcjanin miał nawet czas, by futbolówkę przyjąć. Wydawałoby się, że także po to Tottenham przechodził na 3-5-2, żeby ograniczyć Bobby’emu Firmino miejsce między liniami w momencie rozpoczynania takich akcji…

Ci z państwa, którzy miewają okazję wysłuchiwać moich narzekań na Tottenham w studiu Viaplay albo na Twitterze, wiedzą, że jednym ze stałych wątków tychże jest kwestia obsady pozycji prawego wahadłowego. Podczas starcia z Liverpoolem Emerson Royal nie popisał się wprawdzie tak kuriozalnym zagraniem, jak ów strzał w meczu z Bournemouth, po którym piłka wylądowała na parkingu za stadionem, ale i tak jedno z dośrodkowań Brazylijczyk przeniósł daleko w okolicę narożnej chorągiewki. W obronie z – bardzo dobrym dziś skądinąd – Darwinem Nunezem radził sobie średnio, zwłaszcza w pierwszej fazie meczu i po części także za sprawą wspierającego tam Urugwajczyka Andy’ego Robertsona), w ataku był tradycyjnie chaotyczny… rozumiem, że nie widzimy wszystkiego, co dzieje się na treningach, ale w poprzednim sezonie w Championship Djed Spence naprawdę radził sobie w ofensywie zdecydowanie lepiej, zmiennik Brazylijczyka Doherty pokazał się również w tym spotkaniu, a przecież wśród opcji na tę pozycję mógłby być jeszcze brany pod uwagę Tanganga… Tak czy inaczej, to stroną Royala szły najgroźniejsze akcje gości w pierwszej połowie, kiedy zaś obie drużyny schodziły na przerwę miałem w uszach jedną z bardziej malowniczych ostatnio pieśni kibicowskich, „He can’t defend, he can’t attack / Emerson Royal is our wing-back”.

Nie jest oczywiście tak, że w ciągu tych pierwszych 45 minut Tottenham był kompletnie bez argumentów. Zdarzyło się, nie przeczę, dośrodkowanie Kane’a (grał niżej od Perisicia, próbując rozgrywać piłkę) i pierwsze uderzenie Chorwata w poprzeczkę. Był strzał Hojbjerga, przy którym Allison nie zdecydował się na łapanie piłki. Był ów incydent z Alexandrem-Arnoldem i Sessegnonem. Później jednak nastąpił ten fatalny moment dekoncentracji Diera i zamiast o kolejnych szansach na wyrównanie mówiliśmy już o misji niemożliwej: odrobieniu dwóch bramek w meczu z rywalem, z którym Tottenham nie wygrał od dwudziestu spotkań.

No dobrze, ale w końcu nastąpiło to drugie 45 minut, w którym tercet Bissouma-Hojbjerg-Bentancur kompletnie zdominował Thiago, Fabinho i Ellotta, a szanse Tottenhamu sypały się jedna za drugą: w ciągu pierwszych 7 minut po przerwie były aż cztery, przy posiadaniu piłki 70 do 30 proc. dla gospodarzy. W końcu Tottenham grał intensywnie, w końcu jego pressing skutkował stratami Liverpoolu na własnej połowie, w końcu podłączający się do akcji ofensywnych Dier nadrabiał z nawiązką to, czego nie dawał drużynie Emerson Royal, a o dośrodkowaniach Perisicia, jego strzałach i o tym, ile problemów sprawił Alexandrowi-Arnoldowi można by właściwie napisać osobny akapit. Chorwat przyszedł do klubu z kontuzją, ale teraz z meczu na mecz gra coraz lepiej.

Problem w tym, że Tottenham tych szans nie wykorzystywał aż do wejścia Kulusevskiego i bramki Kane’a, o której najsłuszniej w świecie mówił w pomeczowej analizie Łukasz Piszczek, że trzeba nie lada napastnika, żeby strzelić w tak trudnej pozycji. Do końca zostawało jeszcze wówczas 20 minut, Tottenham atakował, Liverpool starał się wybijać go z rytmu – i ostatecznie osiągnął swoje, mimo iż w samej końcówce Kane był tak blisko albo drugiego gola, albo obsłużenia coraz skuteczniejszego ostatnio pod bramką przeciwników, najlepszego chyba gracza pierwszej fazy sezonu – Rodrigo Bentancura.

Kontekstem tej porażki jest pierwsza rocznica pracy Antonio Conte w klubie – i Włoch na każdym kroku podkreśla nie tylko oczywistą skądinąd poprawę sytuacji Tottenhamu (kiedy zaczynał, odpadali z Ligi Konferencji Europy w fazie grupowej i byli na dziesiątym miejscu w tabeli Premier League, a pół roku później awansowali do Ligi Mistrzów; teraz przedarli się do fazy pucharowej Champions League, w Premier League zaś wciąż są na czwartym miejscu). „Dopiero zaczęliśmy ten proces” – mówił po meczu również w kontekście buczenia, jakie usłyszeli jego piłkarze schodząc na przerwę. Na wszystkich ostatnich konferencjach prasowych, wypuszczając zresztą ukryte strzały pod adresem Jurgena Kloppa, któremu zapamiętał krytykę stylu gry Tottenhamu, przypomina, ile lat zajęło szkoleniowcowi Liverpoolu zbudowanie drużyny na miarę walki o mistrzostwo kraju i triumf w Lidze Mistrzów; ile lat i ile transferów.

O potrzebie wzmocnień Conte mówi pytany i niepytany, podkreślając, że po ostatnich kontuzjach ma do dyspozycji tak naprawdę 13-14 piłkarzy – równie konsekwentny jest tylko w unieważnianiu pytań o przedłużenie kontraktu z Tottenhamem. Te naczynia są najwyraźniej połączone: Conte gotów jest zostać w Londynie na dłużej, mimo iż wciąż mieszka w hotelu; Conte docenia klasę, z jaką klub pożegnał zmarłego nagle jego przyjaciela, powiernika i eksperta od przygotowania fizycznego Gianpiero Ventrone – ale Conte wywiera presję na klub, chce dostać kolejne narzędzia, by móc rywalizować nie tylko z MU, MC, Arsenalem, Chelsea czy Liverpoolem, ale coraz mocniejszym Newcastle, coraz lepiej poukładanym Brightonem czy coraz ambitniejszą – o czym świadczy sprowadzenie Unaia Emery’ego – Aston Villą. „Jesteśmy daleko od pozostałych drużyn, przyzwyczajonych do wygrywania” – mówi, choć słuchając tego zastanawiam się, czy mając w składzie mistrza i wicemistrza świata, nie mówiąc o byłych graczach PSG, Juventusu czy Barcelony, oddaje swoim zawodnikom sprawiedliwość.

Ale presja, jaką Conte wywiera na Daniela Levy’ego wydaje się zrozumiała. Ze wszystkich pracujących pod tym prezesem szkoleniowców, żaden nie osiągnął tak wysokiego procentu wygranych meczów – przed dzisiejszym spotkaniem 58 proc., kiedy Mourinho i Redknapp mieli 53, Villas-Boas – 51, a Pochettino – 49. Żaden też nie pracował w klubie w tak korzystnym finansowo momencie – kiedy zbudowany stadion zaczął zarabiać, kiedy klub wrócił do Ligi Mistrzów, kiedy przed rozpoczęciem sezonu właściciel wpompował w niego dodatkowe środki i kiedy za chwilę może wpompować kolejne dzięki sprzedaży praw do nazwy tegoż stadionu. Oczywiście fani Tottenhamu przywykli do tego, żeby ich drużyna oprócz wyników (jakże często: zamiast wyników…) miała również styl, a styl pod Conte, zwłaszcza w tym roku pozostawia wyjątkowo wiele do życzenia, ale może elementem tego procesu, któremu mielibyśmy zaufać, będzie także i styl…

To temat przekraczający z pewnością rozmiar i tak obszernej blogowej notki, ale wypada nim zakończyć: jeśli Daniel Levy chce, by jego klub zrobił jeszcze jeden krok i znów znalazł się w gronie walczących o mistrzostwo kraju, faktycznie musi wspierać Antonio Conte w trakcie nie jednego, a kilku najbliższych okienek transferowych. Napisałem „jeśli”, bo przecież niewykluczone, że ów kapitalny biznesmen uzna, że zamiast kolejnych inwestycji lepiej to niewątpliwie świetnie prowadzone przedsiębiorstwo sprzedać.

Z Amsterdamu na Anfield

Po pierwsze i najważniejsze: jeśli na końcu zabraknie punktu czy dwóch, to nie przez wczorajszy remis na Anfield. Jeśli zresztą miałbym być zupełnie szczery, to się nawet spodziewałem, że o dobry wynik w meczu z Liverpoolem będzie łatwiej niż na przykład w spotkaniu z tymi, którzy przed trzema tygodniami odebrali Tottenhamowi w Londynie aż trzy oczka, czyli z Brightonem. Jeżeli Antonio Conte czegoś jeszcze swoich piłkarzy nie nauczył, to tego, czego ta drużyna nie potrafi od czasu, kiedy Christian Eriksen zaczął myśleć o tym, że pora się z nią rozstać, czyli przechodzenia przez zasieki zespołów broniących się nisko i niezostawiających wiele przestrzeni między poszczególnymi formacjami. Można by w sumie powiedzieć: karma wraca, bo włoski trener Tottenhamu sam arcychętnie tę strategię stosuje, kiedy przychodzi mu rywalizować z klubami, których filozofia gry opiera się na proaktywności. Czy to na Anfield, czy na Etihad, ale też w starciach z takimi Leicester czy Leeds, nie przejmuje się statystykami posiadania piłki, nie dba o scenariusze cierpliwego rozgrywania na połowie rywala, nie bardzo wie (a nawet jeśli wie, to nie bardzo się tym dzieli), co to atak pozycyjny. Jego podopieczni, skupieni przed własnym polem karnym, czyhają na moment, w którym po udanym odbiorze któregoś z obrońców stojący tyłem do bramki przeciwnika gdzieś na połowie boiska Harry Kane dostanie piłkę, a następnie uruchomi jednym podaniem pędzących już kolegów, Kulusevskiego czy Sona, ewentualnie na taki, w którym raz na sto prób wypali któraś z szarż najsłabszych ogniw w jego systemie, czyli wahadłowych.

Chociaż akurat tym razem zarówno Ryana Sessegnona wypada pochwalić za asystę i za to, że pozbierał się po feralnej główce, której wybicie sprawiło bodaj najwięcej kłopotów Hugo Llorisowi w czasie całego meczu, jak Emersona Royala za zdyscyplinowaną grę obronną, kluczowe dalekie podanie do Kane’a w akcji bramkowej i kilka udanych prób wyjścia z piłką – jeśli chciałoby się Brazylijczyka za coś skrytykować, to chyba tylko za to, że wybił parę razy futbolówkę na róg, choć dośrodkowana niezbyt celnie przez któregoś z graczy Liverpoolu i tak zmierzała już za linię końcową.

Nie wiem jednak, czy po takim meczu powinno się wchodzić w ocenę indywidualnych występów. Narzekać na przykład na Bentancura, że – rozpuszczony spotkaniami, w których rywale doskakują do niego z mniejszą zaciętością lub w wolniejszym tempie niż ci z Liverpoolu – kilka razy stracił piłkę przed własnym polem karnym, mylnie zakładając, że jeszcze ma ułamek sekundy na nabranie tchu. Nie, tu trzeba pisać o drużynie jako takiej: chwalić dyscyplinę, konsekwencję, ofiarność i odwagę (zwłaszcza podczas wyprowadzania piłki od obrony, co za każdym razem przyprawiało mnie o przerażenie, a co generalnie okazało się strategię skuteczną, także dlatego, że budowało w drużynie zaufanie do własnych sił), a w końcu za koncentrację i cierpliwość. To był naprawdę dojrzały mecz Tottenhamu, a i o tym ułamku sekundy Bentancura też wypada pisać z większą wyrozumiałością, bo kontrpressing Liverpoolu chwalił po meczu sam Jurgen Klopp. To było dziewięćdziesiąt sześć minut, w trakcie których Tottenham wytrzymał presję psychiczną i fizyczną. I w których stracił gola po rykoszecie.

Nie będę się rzecz jasna spierał z faktami: Liverpool toczy w tym sezonie bój wspaniały, a fakt, że 8 maja, po pięćdziesięciu ośmiu rozegranych meczach, ma wciąż nadzieję na cztery trofea, wystawia Kloppowi i jego piłkarzom wspaniałe świadectwo. Także w tym spotkaniu gospodarze dominowali, gospodarze byli groźni po stałych fragmentach i po wspomnianych przejęciach piłki na połowie Tottenhamu – gdyby gospodarze przegrali, byłoby to niesprawiedliwe jak cholera. Ale… gospodarze naprawdę mogli przegrać i frustracja przebijająca z pomeczowych narzekań ich trenera na to, że rywale mają piłkarzy światowej klasy i każą im jedynie blokować strzały, wydaje się jednak cokolwiek nadmierna – także dlatego, że rywalom Liverpoolu do mistrzostwa odebrali nie cztery, a całe sześć punktów. Zresztą Klopp pracuje na Anfield siedem lat, a Conte na White Hart Lane siedem miesięcy, w sumie to może nawet na tę niezdarność w ataku pozycyjnym nie powinienem narzekać, skoro żaden ze środkowych pomocników Tottenhamu nie ma w tej kwestii kompetencji takiego Thiago Alcantary.

Po wszystkich doświadczeniach Tottenhamu z występami w Lidze Mistrzów za kadencji Mauricio Pochettino (dziś trzecia rocznica cudu w Amsterdamie, wciąż najpiękniejszego doświadczenia w moim kibicowskim życiu…), ba: po starciu z Liverpoolem w finale tych rozgrywek, trudno oczywiście portretować wczorajszy pojedynek w kategoriach starcia Dawida z Goliatem, ale w jednej kwestii włoskiemu trenerowi gości trudno odmówić racji: przez te trzy lata od madryckiego finału Liverpool konsekwentnie budował, wzmacniał i odświeżał skład, a Tottenham szedł od jednej personalnej pomyłki do drugiej i właściwie dopiero zatrudnienie Contego, a w styczniu transfery Kulusevskiego i Bentancura można uznać za nowy początek.

W zachwytach nie ma co przesadzać: nawet tym najbardziej zwykle komplementowanym zawodnikom od zabezpieczania tyłów, jak Romero, zdarzały się proste błędy, a i gracze ofensywni tracili raz czy drugi głowę, może również dlatego, że sytuacje, w których się znaleźli, były zaskakująco dogodne (zwłaszcza ta z doliczonego czasu gry, kiedy Hojbjerg po dośrodkowaniu Winksa nie przepuścił piłki do Bergwijna i nie umiał jej podać celnie w kierunku Kane’a). Ale znów: jak zapisałem to zdanie, to natychmiast myślę, że nie ma co też przesadzać w krytyce. To był mecz na Anfield. Tu się wszystko odbywa szybciej i intensywniej. Nie stracić głowy w tym kotle, nie zrobić żadnego z tych typowych ponoć dla Tottenhamu, komicznych, nieoczekiwanych błędów, nie złapać piłki ręką ani nie sfaulować nikogo w polu karnym, po prostu wytrwać przy swoim, i nawet po utracie prowadzenia dowieźć remis do końca, zaiste: na miejscu Antonio Contego musiałbym mieć poczucie, że z tej mąki naprawdę może być chleb.

To jest tak naprawdę najważniejsze i najciekawsze pytanie na najbliższe tygodnie. Co zrobi Antonio Conte po sezonie z drużyną, która dwa razy wygrała z Manchesterem City (choć raz, oddajmy mu tę sprawiedliwość, pod Nuno Espirito Santo) i dwa razy zremisowała z Liverpoolem, ale dała się zabiegać Southamptonowi albo przegrywała z Brightonem. Pytanie niezależne tak naprawdę od losu rywalizacji z Arsenalem o czwarte miejsce, choć rzecz jasna awans do Ligi Mistrzów już po pierwszym niecałym sezonie pracy byłby i dla Włocha, i np. dla Harry’ego Kane’a potężnym argumentem, by zostać, a i dla prezesa Levy’ego oznaczałby nadmuchanie poduszki finansowej, z której miałby sfinansować dalsze inwestycje w drużynę, których domaga się od niego Conte. Pytanie, w którym jest pochwała trenerskiej pracy, bo w zasadzie każdy z występujących wczoraj w barwach Tottenhamu zawodników wygląda na lepszego niż był tych siedem miesięcy temu – ale też pochwała charakteru ekipy, która z ufnością powierzyła się w ręce Włocha, bo np. Ralf Rangnick przekonuje się boleśnie, że to wcale nie musi być reguła. Pytanie, w którym jest nadzieja, że Fabio Paratici do Romero, Bentancura czy Kulusevskiego dołoży kolejne włoskie specjały, kończąc zarazem czyszczenie szatni z nietrafionych transferów okresu poprzedniego. Pytanie, w którym jest wiara, że zamiast odtwarzać sobie po raz nie wiadomo który ów wspaniały mecz sprzed trzech lat z Amsterdamu będę mógł jeszcze kiedyś przeżyć kolejny taki.

Mourinho kontra Klopp, czyli kiedy gorsi przegrywają

No dobrze, przypuśćmy, że piłka po strzale Bergwijna zmieściła się jednak w bramce Allisona, a nie odbiła się od słupka. Albo przypuśćmy, że Holender wykorzystał swoją pierwszą okazję – tę, która nadarzyła się tuż po przerwie. Albo że do siatki trafił Harry Kane, główkujący po rzucie rożnym podyktowanym chwilę po tamtym słupku. Przypuśćmy, że Tottenham wygrał jednak ten mecz albo przynajmniej go nie przegrał, bo Firmino nie zdołał się urwać Alderweireldowi w ostatniej minucie. Czy wypowiedziane po ostatnim gwizdku przez José Mourinho zdanie o tym, że jego zespół był lepszy, stałoby się wówczas prawdziwsze?

Wiem, nigdy nie dojdziemy w tej sprawie do zgody. Czy lepsza drużyna to ta, która wygrywa mecz? A może w drodze po zwycięstwo powinna grać w pewien określony sposób? Jeśli np. zalicza się do czołowych drużyn świata (czołowych to znaczy najbogatszych, najpopularniejszych, mających w składzie wielkie gwiazdy, a na ławce wielkiego trenera), jest zobligowana do wygrywania w pewnym określonym stylu? Powinna wychodzić na boisko z myślą o atakowaniu od pierwszej do ostatniej minuty, o rozmontowaniu obrony rywala przy użyciu możliwie jak największej liczby sposobów, o narzuceniu mu swoich warunków – zupełnie jak wczoraj Liverpool, próbujący skrzydłami i środkiem, szybko i cierpliwie, z dystansu i z pola karnego, a ostatecznie wygrywający dzięki stałemu fragmentowi gry? Powinna cechować się odwagą i skłonnością do podejmowania ryzyka, bo przecież właśnie ryzyka wymaga konsekwentne myślenie o ofensywie w starciu z drużyną, której jedyną bronią i jedynym pomysłem na przeciwstawienie się temu złożonemu arsenałowi środków jest kontratak – prawda, że zwykle zabójczo skuteczny? A może w drodze po zwycięstwo wystarczy właśnie skupić się na ograniczeniu przeciwnikowi swobody, a potem wykorzystaniu jednego czy dwóch jego błędów i dograniu spotkania do końca jak najmniejszym nakładem sił (przypuśćmy, że po strzale Bergwijna piłka zmieściła się jednak w bramce – czy nie tak właśnie toczyłoby się dalej wczorajsze spotkanie na Anfield)?

Tak, wiem. Dla większości z Was te pytania są kompletnie bez sensu. Dla większości z Was najważniejszym elementem sztuki trenerskiej jest wygrywanie. Z pewnością jest ono najważniejszym elementem sztuki trenerskiej dla José Mourinho. „Nie sądzę, by w tej kwestii coś się zmieniło przez ostatnich 100 lat… Nie ma takiego dzieciaka, nawet grającego z kuzynem czy ojcem w przydomowym ogródku, który grałby po to, żeby przegrać – mówił wkrótce po zdobyciu swojego ostatniego mistrzostwa Anglii z Chelsea. – Natura tego sportu, jego sens się nie zmieniły. Gra się po to, żeby wygrać. Sam jako dzieciak grałem sporo meczów w sąsiedztwie. I pamiętam jedynie zacięte boje o wygraną”. 

Zaciętości faktycznie jego Tottenhamowi odmówić nie sposób i jeśli mimo wszystko z uznaniem przyglądam się tej drużynie w ostatnich tygodniach, cieszy mnie mocno to, że ma ona oblicze nie tylko świetnie się rozumiejących Kane’a i Sona, ale także nieodpuszczającego w walce o każdą piłkę Hojbjerga: jeśli wkrótce po przyjściu do klubu Portugalczyk narzekał, że jego nowi podopieczni są „zbyt mili”, chyba nie powtórzyłby już tej frazy. Widzę, jak Mourinho przebudował zespół na swoją modłę – i nie mogę nie podziwiać jego wpływu na prezesa Levy’ego, który mimo dramatycznego spadku dochodów z powodu pandemii wsparł tę przebudowę na rynku transferowym. Widzę, że sprzyja mu mnóstwo okoliczności: że znów może grać swoją ulubioną rolę autsajdera (nawet jeśli Tottenham należy do finansowej elity europejskiego futbolu, to mistrzostw czy pucharów nie zdobył od dawna i trudno mu się równać z tymi największymi – w Realu czy Manchesterze United Portugalczyk raczej nie mógł nikogo nabrać na starą śpiewkę o skrzywdzonym chłopcu wśród rekinów). Że przy pustych trybunach północnolondyńska publiczność nie wyraża swojej dezaprobaty z powodu faktu, że w zasadzie każdy kolejny rywal częściej utrzymuje się przy piłce, i to na połowie Tottenhamu. Że skrócony okres przygotowawczy, zdarzające się kontuzje czy przypadki zakażeń koronawirusem, a także konieczność grania dwa razy w tygodniu zakłóciły rytm drużynom stawiającym na futbol bardziej proaktywny i wymagający bardziej metodycznego przygotowania. Że najważniejsi rywale Tottenhamu w Anglii mają swoje problemy i że w ogóle piłka nożna znalazła się w takiej fazie rozwoju – a raczej w takiej fazie cyklu, w którym ów rozwój przebiega – że trenerzy od wyników znów mogą nieść głowę uniesioną wyżej od tych, którzy myślą także o stylu i pięknie gry.

Nie wykluczam więc, że na koniec sezonu z rozdziawioną gębą będę przyglądał się José Mourinho radośnie wskakującemu na plecy Llorisa czy Kane’a wznoszących w górę jakiś puchar i starannie pilnującemu przy tym, by korzystnie wypaść na historycznym niewątpliwie zdjęciu. „It’s lucky for Spurs when the year ends in 1”, śpiewał kiedyś związany z Tottenhamem zespół Chas’n’Dave, a rok 2021 w istocie kończy się cyfrą jeden. Po zakończeniu spotkania na Anfield z ulgą obejrzałem jednak grę piłkarzy Marcelo Bielsy w meczu z Newcastle, bo to jest futbol, który pokochałem i za którym tęsknię.

Prosta rzecz: w meczu Liverpool-Tottenham wygrała lepsza drużyna, niezależnie od tego, jak bardzo Mourinho próbowałby wyprowadzić z równowagi Jurgena Kloppa po ostatnim gwizdku (próbował to zresztą zrobić także przed meczem, bałamutnie kwestionując osłabienia gospodarzy). Skądinąd fakt, że Portugalczyk z tygodnia na tydzień coraz chętniej sięga po psychologiczne gierki, również zdaje się świadczyć o tym, że zwietrzył szansę na sukces w tym roku. Sukces, który i tym razem miałby zamknąć usta pięknoduchom, pytającym o kwestię stylu.

Zwyczajny dzień Marcelo Bielsy

A kiedy Marcelo Bielsa nagle się obrazi i rzuci to Leeds w cholerę (albo kiedy właściciel klubu uzna, że do utrzymania drużyny w Premier League potrzebny będzie szkoleniowiec nieco bardziej, ekhem, pragmatyczny), kiedy w zaciszu rancza w Maximo Paz pod Rosario wspominać będzie swoją angielską przygodę, kiedy zacznie przebierać w swoim legendarnym archiwum wśród zachowanych tam pieczołowicie meczów Leeds i natrafi w końcu na spotkanie, w którym jego zespół po szesnastoletniej przerwie witał się z angielską ekstraklasą i to od razu na boisku mistrza kraju, jedno będzie musiał przyznać z całą pewnością. Jego podopieczni, owszem, robili błędy, z których faul najdroższego z zespole Rodrigo na Fabinho był z pewnością najbardziej bolesny (w 88. minucie Salah mógł dzięki niemu wykorzystać swojego drugiego w tym meczu karnego), owszem, dawali się zaskoczyć przy stałych fragmentach gry, owszem, w samej końcówce pozwolili się zepchnąć zbyt głęboko i tracili piłkę zbyt szybko, a w dodatku jeszcze na własnej połowie, ale poza tym przecież byli po prostu sobą. Drużyną, która na Anfield przyjechała grać swoje tak samo, jak grała swoje na boiskach Championship. Drużyną, której ataki rozwijały się w równie furiackim tempie, jak ataki gospodarzy. Drużyną, która atakowała rywala jeszcze na jego połowie i która także jego zmuszała do popełniania frajerskich błędów (van Dijk przy drugim golu gości…). Drużyną, która walczyła o odbiór piłki i której piłkarze robili wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Drużyną, która nawet na boisku mistrza potrafiła częściej utrzymywać się przy piłce i więcej podawać.

Gdyby Marcelo Bielsa nie był człowiekiem wolnym od tak prozaicznych uczuć jak duma, mógłby być z postawy swoich piłkarzy dumny jak nie wiem co. Gdyby nie był człowiekiem całkowicie odpornym na komplementy, mógłby pławić się w pochwałach, których nie szczędzili Leeds komentatorzy, eksperci i tak zwani neutralni widzowie. Gdyby nie był człowiekiem, który sam dla siebie i swojej drużyny jest sędzią najsurowszym, powiedziałby pewnie, że z tego, iż beniaminek o mały włos nie zremisował z mistrzem, że strzelił mu trzy bramki, że nie podłamał się szybko straconym golem z rzutu karnego po pechowej ręce (był rykoszet, piłka najpierw odbiła się od uda Kocha, a nowe przepisy mówią, że w takiej sytuacji jedenastki nie są obligatoryjne), można by wyciągnąć mnóstwo pozytywów.

Rzecz w tym, że Marcelo Bielsa właśnie takiej postawy od swoich piłkarzy oczekuje i wymaga. Nieważne, z kim grają: mają grać swoje. Mają grać do przodu. Mają tłumnie wbiegać w pole karne przeciwnika, a jak akcja zostanie przerwana – mają przerywać próbę kontrataku jeszcze na jego połowie. Mają szybko przerzucać piłkę na skrzydło (świetnie to robił ustawiony przed linią obrony Kalvin Philips, notujący piękną asystę przy golu Jacka Harrisona). Mają stale podkręcać tempo, w zasadzie nie próbując organizować ataku pozycyjnego. Mają mieć oczy dookoła głowy, jak podczas legendarnych już treningów o malowniczej nazwie „mordowanka” – bez przerw, bez gwizdków, bez jakichkolwiek ingerencji z zewnątrz („Jeśli ktoś pada sfaulowany, przyjmuje się, że jest to wpisane w koszta i gra się dalej. Jeśli piłka wypada na aut czy róg, któryś z asystentów Bielsy od razu wrzuca na boisko inną – więcej o tej i innych metodach trenera Leeds napisałem w tekście dla „Tygodnika Powszechnego”). Jeżeli, co zrozumiałe, patrzyliście w tym meczu zwłaszcza na grającego u Bielsy Polaka, mogliście się zorientować, o co w tym szaleństwie chodzi: Mateusz Klich był wszędzie, nie tylko strzelając bramkę dla gości, ale uniemożliwiając strzelenie jej gospodarzom, we własnym polu karnym blokując strzały Mane i Winjalduma albo pozbawiając futbolówki rozpędzonego Firmino, wszystko to w odstępie paru zaledwie minut. Jak to podsumował po meczu trener Leeds: Klich atakował jak Pablo Hernandez i bronił jak Kalvin Philips.

No więc nic z tego, o czym się rozpisują media, nie robi tak naprawdę na Bielsie wrażenia. Pięć goli w nieco ponad pół godziny? Interwencje VAR? Nieuznane bramki po spalonych? Dryblingi, rajdy, strzały z dystansu? Rykoszety grożące bramką samobójczą? Rozgrywanie piłki we własnym polu karnym, mimo pressingu rywala? Bramki, z których co jedna, to ładniejsza? Odwaga, charakter, wola walki, energia i młodość (Leeds ma najniższą średnią wieku wśród drużyn Premier League)? Dla argentyńskiego Szaleńca zwyczajny dzień w pracy.

Innymi słowy, proszę państwa: czas się przyzwyczajać. „Sukces nas deformuje, rozleniwia i wiedzie na manowce, sprawia, że stajemy się zbytnio zapatrzeni w siebie – powiada Marcelo Bielsa. – Zupełnie inaczej jest z porażką, która nas uczy i wzmacnia”. W tym i tylko w tym sensie jest z dzisiejszego meczu zadowolony, bo poza tym mówi, że większości sytuacji, po których jego drużyna miała problemy, powinno się było uniknąć. „Na tym poziomie błąd równa się gol” – gasi entuzjazm podekscytowanego dziennikarza. Jutro będzie go można zobaczyć nad kawą w sieciówce w Wetherby, pogrążonego w myślach nad tym, jak taki błąd wyeliminować.

PS Rano popełniłem wpis na inaugurację sezonu, mógł Wam umknąć, więc załączam link.

Tottenham z Liverpoolem: prawo słabszego

Wreszcie to zobaczyliśmy. Gdyby nie twarze aż za dobrze nam znane, kojarzone z koszulkami Tottenhamu stanowczo zbyt długo (na tyle długo, by cykl sukcesów tej drużyny dobiegł końca, a ponieważ nie przebudowano jej i nie wzmocniono na czas, to na rozpoczęcie następnego trzeba będzie zaczekać Bóg wie, ile), to można by pomyśleć, że Jose Mourinho prowadzi Inter, Chelsea, Porto albo nawet Leirię, bo przecież tam po raz pierwszy stosował niski blok i przekonywał drużynę do cofnięcia się, wytrzymania naporu rywali, a następnie ukąszenia go z kontry. Z siedmiopunktowego planu wygrywania wielkich meczów, który – zdaniem jednego z jego biografów, Diego Torresa – Portugalczyk opracował na wczesnym etapie kariery, do wczorajszego pojedynku z Liverpoolem stosowało się bardzo wiele. Weźmy już pierwszy punkt,  „Mecz wygrywa drużyna, która popełni mniej błędów”: gdyby Tottenham nie popełnił błędu przy ćwiczonej skądinąd, o czym mówił Mourinho na pomeczowej konferencji, obronie przed rozegraniem przez rywala piłki z autu, nie straciłby gola (pal licho, że w tej akcji błąd popełnili też sędziowie i aut powinni przyznać gospodarzom). Weźmy punkt drugi: „W piłce nożnej opłaca się prowokować rywali do ich popełniania”; pomyłek Liverpoolu było w tym meczu naprawdę sporo, co wprost wynikało z punktu czwartego: „Kto jest częściej przy piłce, ten bardziej naraża się na ryzyko popełnienia błędu” i piątego: „Im mniej ktoś jest przy piłce, tym mniejsza szansa, że zrobi błąd”. Tak, to był klasyczny Mourinho, niedbający o posiadanie piłki (po pierwszym kwadransie Liverpool miał osiemdziesiąt procent), niedbający o próby jej rozgrywania (statystyki celnych podań w pierwszej połowie ledwo przekroczyły siedemdziesiąt procent), o atakowanie rywala już na jego połowie, o próbę narzucenia mu swoich warunków; Mourinho przekonany (punkt szósty), że „kto jest przy piłce, ten się boi” i wpajający swoim piłkarzom (punkt siódmy), że „kto nie jest przy piłce, jest tak naprawdę silniejszy”.

Na tym etapie rozwoju obu drużyn trudno mu się nawet dziwić. Liverpool jest wszak u szczytu potęgi, niepokonany od początku sezonu, a jeśli tę statystykę pociągnąć dłużej, to od trzydziestu ośmiu kolejek, w tabeli ma sześćdziesiąt jeden punktów na sześćdziesiąt trzy możliwe, co jest rekordem we wszystkich pięciu największych ligach Europy; Liverpool to triumfator ubiegłorocznej Ligi Mistrzów, Liverpool imponuje przygotowaniem fizycznym, Liverpool ma najlepszą parę bocznych obrońców świata, najlepszego środkowego obrońcę i jednego z najlepszych bramkarzy, o fenomenalnym tercecie ofensywnym nie wspominam, podobnie jak o niezbyt w kontekście wszystkich tych gwiazd docenianych, a w pressingu, rozbijaniu akcji rywali i przyspieszaniu akcji własnej drużyny bezcennych środkowych pomocnikach. Co jego szybkości i zdecydowaniu, co jego poczuciu bycia na fali, co jego aury niezwyciężonego może przeciwstawić Tottenham, rozbity psychicznie po fatalnym początku sezonu i nie do końca podniesiony dzięki zmianie trenera, Tottenham wypalony (także po finałowej klęsce z tymże Liverpoolem w Champions League, ale przede wszystkim zbyt długim czasem wspólnej pracy z Mauricio Pochettino, bez koniecznego już półtora roku temu przewietrzenia szatni), a w dodatku jeszcze osłabiony brakiem Kane’a, Ndombelego, Sissoko i Llorisa, z grającym/niegrającym, będącym od dawna jedną nogą poza klubem Eriksenem?

Tak: tutaj trzeba było zastosować „prawo słabszego”, jak niegdyś robiła to Krylia Sowietow. Nawet kibice Tottenhamu zdawali sobie sprawę, że próba wejścia z Liverpoolem w zwarcie – za czasów Pochettino będąca oczywistością – dziś oznaczałaby samobójstwo z gatunku tych, jakie stawały się udziałem zespołu z White Hart Lane w czasach Andre Villas-Boasa czy Tima Sherwooda. Tak, to dojmująca konkluzja, ale trudno się z nią nie zgodzić: kto stoi w miejscu, ten się cofa. Jak mówił w pomeczowej analizie Jamie Carragher, kiedy prowadził go Pochettino Tottenham był jeden czy dwa transfery od mistrzostwa kraju, a dziś jest cztery czy pięć transferów od odzyskania poziomu, na jakim grał za czasów Pochettino. Szybko to poszło.

Czy Jose Mourinho kiedykolwiek zdoła z tym klubem wspiąć się na ów poziom, to oczywiście inna kwestia. Wczoraj jednakowoż zrobił wszystko, co mógł, by nie tylko zminimalizować ryzyko klęski, ale i spróbować – w odpowiedniej chwili i po swojemu – powalczyć o sukces. Mieli swoje szanse Lucas, Son i Alli w pierwszej połowie, by gospodarze objęli prowadzenie – po szybkim, dalekim wykopie od Gazzanigi czy Alderweirelda, po dalekim wyrzucie z autu Rose’a, po chwili gapiostwa, zawahania czy właśnie: po błędzie zbyt długo utrzymujących się przy piłce rywali. Mieli swoje, dużo lepsze okazje Son i Lo Celso w drugiej połowie, kiedy drużyna goniła wynik, a w ostatnich dwudziestu minutach kolejny raz trafiający ze zmianami Mourinho postanowił grać już na większym ryzyku. Zważywszy na wszystkie okoliczności, z których nieobecność Kane’a wypadałoby jednak wymienić na pierwszym miejscu (o tym, co potrafi zrobić z piłką w polu karnym rasowy snajper przekonał najlepiej Firmino), był to mecz dla Tottenhamu zaskakująco udany. Nie dość, że zadebiutował kolejny wychowanek, Japhet Tanganga, nie dość, że przez niemal całe spotkanie ów młody chłopak świetnie radził sobie z Salahe i Mane, a po faulu na nim Robertson mógł nawet zobaczyć czerwoną kartkę – to cała drużyna znów sprawiała wrażenie poukładanej, mającej jakiś plan i potrafiącej go realizować. A że był to plan ułożony w oparciu o prawo słabszego? Lepiej zacznijcie się przyzwyczajać.

Futbolowy eskapizm

Pisałem już kiedyś chyba o teściu przyjaciela, który przeżywał mecze tak bardzo, że nie był w stanie ich oglądać: kiedy zaczynała się transmisja, włączał, owszem, telewizor, ale następnie wychodził przed dom, odkręcał zawór kranu w garażu, podłączał szlaucha i przez kolejne dziewięćdziesiąt minut z kwadransem przerwy podlewał metodycznie ogródek, nie spocząwszy dopóty, dopóki wszystkie starannie pielęgnowane przez żonę rabatki zaczną przypominać błotniste bajoro. Wciąż się nie dorobiłem ogródka, więc kiedy już znajdowałem się w podobnej sytuacji, wyjeżdżałem po prostu w góry, ale wczoraj podniosłem poziom futbolowego eskapizmu szczebel wyżej: w trakcie meczu Liverpool-Tottenham udałem się po prostu na Festiwal Conrada, by poprowadzić tam spotkanie z Moniką Sznajderman o „Pustym lesie”.

Spotkanie zaczynało się o osiemnastej, wiedziałem więc przed jego rozpoczęciem – także z nadsyłanych z domu esemesów – że już w czterdziestej siódmej sekundzie Harry Kane strzelił bramkę dającą prowadzenie Tottenhamowi, a zanim ostatecznie wyłączyłem transfer danych w telefonie, zdążyłem się zorientować, że Liverpool rozpoczął swój szturm na bramkę dobrze skądinąd broniącego Gazzanigi. Nie robiłem sobie wielkich złudzeń: wiedziałem, że kiedy moja drużyna zdobywa w takich sytuacjach gola jako pierwsza, to tylko po to, by jej kibice cierpieli bardziej, kiedy już prowadzenie roztrwoni. Widziałem też skład, wydelegowany do gry przez Mauricio Pochettino jakby rodem z poprzedniego sezonu, i tym bardziej nie sądziłem, że na Anfield może zdarzyć się cud. Kiedy natychmiast po zakończeniu spotkania z Moniką podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i powiedział, że nie ma, niestety, dla mnie dobrych wiadomości, byłem mu właściwie wdzięczny za informację, że skończyło się tylko 2:1.

Co nie znaczy, że teraz, kiedy już mecz obejrzałem, nie jest mi żal – zwłaszcza dwóch okazji, po których mogło być 0:2, ze szczególnym uwzględnieniem tej z początku drugiej połowy, kiedy po dalekim wykopie Gazzanigi (patrz, Hugo, i ucz się, jak można grać nogami…) Son znalazł się sam na sam z Allisonem, objechał go i trafił w poprzeczkę. Z drugiej strony, kiedy oglądałem ten mecz znając już wynik, nie mogłem nie zauważyć, że wyrównanie wisiało w powietrzu jeszcze w pierwszej połowie; że dominacja Liverpoolu była zbyt wielka i że Tottenham (Pochettino narzekał potem, że to skutek zbyt szybko zdobytego prowadzenia, czyli nie ja jeden westchnąłem po golu Kane’a „Za wcześnie”…) broniąc korzystnego wyniku cofnął się zbyt głęboko. Owszem: na początku drugiej połowy ustawienie udało się poprawić i odepchnąć nieco gospodarzy od bramki Gazzanigi, ale po pierwsze, nie oznaczało to zmniejszenia dominacji i zwiększenia choćby o kilka procent statystyki posiadania piłki, a po drugie na prawej stronie Liverpoolu zaczął znajdować sobie niepokojąco dużo miejsca Henderson, który w końcu zgubił średnio radzącego sobie z nim Rose’a i strzelił bramkę.

Dwa są tematy związane z tym meczem. Pierwszy: pressing kontra kontrpressing, czyli powrót Tottenhamu do naciskania rywala podczas walki o piłkę, zaangażowanie w nią nie tylko Sissoko i Winksa, ale także Allego czy Sona (w tym sensie był to mecz zdecydowanie mniej depresyjny niż te z ostatnich tygodni, kiedy zwłaszcza do walki z Brightonem wyraźnie brakowało graczom Tottenhamu energii), oraz napór zawodników gospodarzy, rozpoczynający się natychmiast po stracie piłki. Karny, którego sprokurował Aurier, był efektem takiej właśnie akcji Mane: wydawało się, że obrońca Tottenhamu opanował już sytuację, że odebrał futbolówkę rywalowi, że zastawił się przed nim i że za chwilę wybije ją daleko poza pole karne, ale w ułamku sekundy atakujący Liverpoolu wysforował się do przodu, znalazł się między Aurierem i piłką i to on, a nie ona, zebrał od Iworyjczyka potężnego kopa.

Temat drugi wiąże się trochę z tym pierwszym. Owszem: kontrpressing Liverpoolu był imponujący, owszem, piłkarze Kloppa nie tylko szybko i z rozmachem szarżowali, ale też zażarcie walczyli o piłkę w środku pola, gdzie nutę kontroli do nieokiełznanego momentami chaosu wprowadzał znakomity Fabinho. Z drugiej strony jednak: Serge Aurier po raz czwarty od czasu, gdy zaczął grać w Tottenhamie, dał rywalom karnego. Czy powinien był wystąpić w tym meczu? Czy powinien był grać bodaj najsłabszy na boisku Eriksen? A Rose? Czy Mauricio Pochettino nie jest aby zbyt lojalny wobec zawodników, z którymi pracuje od pięciu i pół roku, choć wielu z nich ewidentnie szuka sobie innego miejsca na kolejny etap kariery? Czy pojedynek z Liverpoolem nie wydawał się idealną okazją, by w pierwszym składzie pojawili się ci, którzy za parę miesięcy powinni stanowić o obliczu drużyny: bardzo dobry zarówno we wtorek z Crveną Zvezdą, jak i wczoraj, kiedy w końcu pojawił się na boisku, Ndombele, albo zdrowy w końcu Lo Celso? Dlaczego na prawej obronie nie spróbować, skoro już nie Walkera-Petersa, to Juana Foytha, właśnie na tej pozycji ustawianego w wakacje i podczas ostatniej przerwy na kadrę w meczach reprezentacji Argentyny? Po co, do cholery, Pochettino namawiał młodego rodaka, żeby skrócił urlop po rozgrywanym latem turnieju, a nawet odsunął na przyszły rok swój miesiąc miodowy, po co w efekcie naraził go na kontuzję w trakcie presezonu, skoro teraz wystawia w kółko Auriera? Jak się ma kolejny z rzędu występ Iworyjczyka w pierwszym składzie do deklarowanej i faktycznie stosowanej na innych pozycjach przez Pochettino rotacji?

To jest oczywiście perspektywa kibicowska i dalekie echo burzy, która przetoczyła się wśród fanów Tottenhamu na portalach społecznościowych po ogłoszeniu wyjściowej jedenastki. Zostawiwszy ją na boku, wypada jednak powiedzieć o czymś, co w portalu The Athletic najlepiej zdefiniował Jack Pitt-Brooke: ten rodzaj ulgi, odczuwanej w gruncie rzeczy przeze mnie po jednobramkowej porażce na Anfield, jest rodzajem ulgi kibica drużyny ze środka tabeli, który mógł dostać pięciobramkowy łomot (tak skończyły się rządy Andre Villas-Boasa w Tottenhamie: szybkimi bęckami od Liverpoolu), ale przez prawie cały mecz dobrze się bronił i przegrał tylko jednym golem. Jak na to, że od finału w Madrycie nie minęło jeszcze pół roku, wypada powiedzieć, że szybko to poszło. Z drugiej strony: czy dla kibica Tottenhamu jest bardziej naturalny stan od tego?

Noc nad Madrytem

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata.

Nagle urodzona miłość

nie zestarzała się dotąd, nie zwiędła,

i miasto jest mi dzisiaj jak stara legenda,

 w której się śniło, lecz nic nie ziściło

 Józef Łobodowski, Noc nad Madrytem


W telewizji zapewne widać lepiej: twarze zawodników i trenerów, malujące się na nich emocje, radość i rozpacz, powtórki najbardziej efektownych zagrań i tak zwanych kontrowersyjnych momentów. Kiedy oglądasz w telewizji, po paru zaledwie sekundach wiesz, że sędzia miał rację, już w pierwszej minucie finału Ligi Mistrzów dyktując karnego dla Liverpoolu za – owszem, przypadkowe, ale jednak – zagranie ręką francuskiego pomocnika Tottenhamu Moussy Sissoko. Czego w telewizji nie zobaczysz, to zwykłych fanów piłki, którzy na długo po zakończeniu transmisji opuszczają jeszcze stadion i idą długim szpalerem w stronę miasta, zmęczeni i upojeni tym, co właśnie przeżyli, równie mocno jak piłkarze, a pewnie jeszcze mocniej, bo kiedy wdajesz się z nimi w rozmowę, słyszysz, ile dni i godzin spędzili w podróży i ile mają jeszcze przed sobą. Kiedy rozmawiasz z przegranymi, możesz nawet odnieść wrażenie, że przeżywają klęskę bardziej niż ci, których wspierali, a którzy może myślą już teraz o zasłużonych wakacjach albo nawet, kto wie, o zmianie klubu na taki, w którym po sukces idzie się prostszą drogą. Wrażenie to nie zostaje z tobą jednak zbyt długo: po pierwsze, interesujesz się piłką na tyle długo, by wiedzieć, że nawet jeśli są świetnie opłacani i żyją w wieżach z kości słoniowej, to piłkarze naprawdę wychodzą na boisko, by dać z siebie wszystko i wierząc w to, co robią (widziałeś zresztą po meczu kapitana Liverpoolu, Jordana Hendersona, podchodzącego do sektora i kibiców, by płakać tam długo w objęciach mężczyzny w różowej koszuli, w którym domyśliłeś się ojca piłkarza, czytałeś też słowa dwudziestoletniego prawego obrońcy Trenta Alexandra-Arnolda, który jeszcze parę lat podglądał najlepszych graczy swojej  drużyny przez płot, a który pisał dziś na portalu społecznościowym, że jest normalnym chłopakiem z Liverpoolu, któremu właśnie spełniły się marzenia). Po drugie zaś, kiedy idziesz ulicą wśród przegranych, tak naprawdę prawie w ogóle nie rozmawiasz: niewiele jest dźwięków ciszy równie intensywnych, jak te, które unoszą się nad setkami fanów piłki nożnej, wychodzących z meczu, który skończył się porażką.

Smak wielkiego dramatu

Nie będziemy tu jednak mówili o przegranych, a w każdym razie nie od razu: kończąca się właśnie noc nad Madrytem była przecież nocą wielkiego triumfu: oto Liverpool FC, prowadzony przez charyzmatycznego niemieckiego trenera Jurgena Kloppa, po raz szóste już wygrywał najważniejsze rozgrywki pucharowe Europy, pieczętując tym samym fantastyczny sezon, w którym także w angielskiej Premier League do ostatniej kolejki  walczył jak równy z równym z drużyną Manchesteru City. Niewiele jest w historii futbolu klubów owianych taką legendą i rozgrywających mecze, które na stałe wpisały się do kronik tej dyscypliny.

Tegoroczny finał Champions League z pewnością do takich nie będzie się zaliczał – tak zwany widz neutralny przyzna zapewne bez oporów, że rozczarował (Liverpool po szybko strzelonej bramce nie grał z taką intensywnością, do jakiej przyzwyczaił miłośników piłki, ba: próbował wybijać rywali z uderzenia, pragmatycznie opóźniając każdy moment wznowienia gry przez bramkarza czy z autu) – ale po pierwsze, finały Ligi Mistrzów, gdzie sukces jest już na wyciągnięcie ręki, często przebiegają właśnie w ten sposób. Po drugie zaś: zanim Liverpool w ogóle znalazł się w finale, musiał przecież odrobić trzybramkową stratę z pierwszego meczu z Barceloną i dokonał tego, wygrywając w rewanżu 4:0. Emocjami, jakie wówczas zafundował tak zwanym widzom neutralnym, można by obdzielić paręnaście finałów wielkich piłkarskich imprez.

To z Liverpoolem wiąże się też opowieść o innym klasyku Ligi Mistrzów, rozgrywanym przed czternastoma laty finale w Stambule, gdzie przegrywający do przerwy 3:0 z Milanem klub prowadzony wówczas przez Hiszpana Rafę Beniteza odrobił straty w ciągu drugich 45 minut, doprowadził do dogrywki, a następnie zwyciężył po serii rzutów karnych, zresztą dzięki heroicznej postawie w bramce Polaka, Jerzego Dudka. Wśród europejskich nocy jest także i ta z 1977, kiedy po wygranej 3:1 z Borussią Moenchenglabach Liverpool po raz pierwszy triumfuje w Pucharze Europy, i ta zakończona w sposób jakże odmienny, podczas której w 1985 roku na brukselskim Heysel Anglicy przegrywają 1:0 z Juventusem, a przed rozpoczęciem meczu dochodzi do bójek między kibicami, zawalenia się jednej z trybun i śmierci 39 osób. Innym, choć z pewnością niezestawialnym z tamtym rodzajem dramatu, był ubiegłoroczny finał Ligi Mistrzów, w którym Liverpool przegrał z Realem Madryt dzięki cynicznemu faulowi Sergio Ramosa na Mohamedzie Salahu, wspaniałej przewrotce Garetha Bale’a i dwóm nieprawdopodobnym błędom bramkarza The Reds, Niemca Lorisa Kariusa.

Narada w pomieszczeniu na buty

Wspominam o klęskach nie bez przyczyny. I nie tylko dlatego, że w dziejach Liverpoolu (czy tylko jego?) było ich sporo: w 1989 roku Anglicy dali sobie na przykład wyrwać mistrzostwo Anglii przegrywając u siebie z Arsenalem i tracąc decydującego gola już w doliczonym czasie gry, w 2014 r. stracili szansę na tytuł po błędzie swojego wychowanka, kapitana i legendy, Stevena Gerrarda, który potknął się nieoczekiwanie i zgubił piłkę, dzięki czemu to Chelsea zdobyła zwycięskiego gola). Rzecz w tym, że nie ma chyba drugiej takiej drużyny, która potrafiłaby się z równą determinacją i wytrwałością po klęskach podnosić. Po ubiegłorocznej porażce na przykład, Kariusa w bramce zastąpił znakomity Brazylijczyk Alisson Becker, w drugiej połowie meczu z Tottenhamem broniący wszystko to, co bramkarz obronić powinien; już po meczu trener pokonanych, Mauricio Pochettino komplementował strategię władz Liverpoolu, konsekwentnie realizujących zaplanowany wspólnie z trenerem Kloppem strategiczny plan, mający zapewnić tej drużynie stałe miejsce w europejskiej elicie. W świecie chaotycznego szastania pieniędzmi i niecierpliwości kapryśnych właścicieli, kierujących się niemającą na ogół zastosowania w świecie piłki zasadą „płacę-wymagam” (weźcie dla przykładu arabskich szejków, którzy wpompowali setki milionów euro w Paris Saint-Germain, a których pracownicy w tym i poprzednich sezonach Champions League niczego wielkiego nie osiągnęli), klub z miasta Beatlesów jest przykładem zarządzania odpowiedzialnego.

Ach oczywiście: realizacja wspomnianego tu planu warunkowana jest finansami, w których przewaga we wczorajszym meczu była zdecydowanie po stronie liverpoolczyków: najlepszy na boisku nie tylko w tym finale, ale i w całym sezonie Premier League holenderski obrońca Virgil van Dijk kosztował 75 milionów funtów; kwotę będącą poza zasięgiem Tottenhamu, który zaciskając pasa na budowę nowego stadionu nie wydał na nowych piłkarzy ani funta. Choć z drugiej strony skupianie się na finansach byłoby niesprawiedliwością; Jurgen Klopp imponuje przede wszystkim sposobem, w jaki potrafi wytrenować zawodników, których odziedziczył – jak potrafi nie tylko pozwolić im uwierzyć w siebie po wcześniejszych niepowodzeniach, ale wynaleźć nową pozycję na boisku, a przede wszystkim: nauczyć walki i biegania do upadłego.

Lepszym przykładem wyciągania wniosków z klęski byłyby więc wydarzenia po pucharowej porażce z Crveną Zvezdą Belgrad, w 1973 r. To wówczas, w ciasnym klubowym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych krzesełkach z plastiku, nad skrzynkami piwa i pod rozwieszonymi na ścianach wycinkami z prasy, wśród których były również, co tu kryć, rozkładówki „Playboya” (tego w dzisiejszych szatniach piłkarskich szczęśliwie się już nie uświadczy, a maczyzm powoli, ale nieubłaganie, zmierza w stronę przegranej pozycji), spotkało się sześciu mężczyzn, wśród nich zaś trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan i mroczny Reuben Bennett, o którym opowiadano, że radził kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką. Podczas szczerej wymiany zdań doszli wówczas do wniosku, że ich podopieczni nie radzą sobie na kontynencie (choć bez problemu zwycięża w Anglii), bo styl ich gry jest przestarzały, a potem dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977–1984 sięgnął po cztery europejskie puchary.

Czy futbol może być zbawiony

Zostawmy na razie na boku rozważanie, czy podobne spotkania w świecie dzisiejszej piłki są jeszcze możliwe – i czy na przykład argentyński szkoleniowiec Tottenhamu Mauricio Pochettino będzie chciał i umiał dokonywać swojej rewolucji bez potężnego zastrzyku finansowego. Przez ostatnich kilka miesięcy trener Tottenhamu nie krył frustracji, wywołanej faktem, że ocenia się go wedle takich samych kryteriów, jak szkoleniowców najbogatszych klubów świata, on zaś nie ma do dyspozycji dostępnych im narzędzi – z drugiej strony jednak sam przed tym meczem przedstawiał się jako rewolucjonista-romantyk, dając dziennikarzom za punkt odniesienia ryzykowny z perspektywy kogoś wychowanego w komunistycznym kraju przykład swojego rodaka, Ernesto „Che” Guevary.

Wspomnijmy raczej o tym, że legendę Liverpoolu współtworzą nie ekonomiczne „narzędzia” i rodzące się w głowach ideologów abstrakcyjne pomysły na zbawianie świata, ale ludzie. Największy z nich (a przynajmniej największy przed Jurgenem Kloppem…) był wspomniany już Bill Shankly, choć owszem: także on próbował ponad pół wieku temu zbudować wokół stadionu Anfield jakiś rodzaj utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Urodzony w maleńkim szkockim Glenbuck, w rodzinie górników, szkoleniowiec ten naprawdę wierzył, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi (raz jeszcze przypominają mi się w tym miejscu, cytowane już wczoraj, zdania z wydanych dopiero co „Lekcji futbolu” Pawła Mościckiego, których autor upiera się, że piłka nożna buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek tam, gdzie wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia się jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nim reguły opierają się na maksymalizacji zysku i ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej). Opowieści o tym, jak Shankly zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty, odpisywał na ich listy, a najuboższym stawiał też bilety na mecze – to kolejny ważny rozdział legendy Liverpoolu.

Tyleż człowiek lewicy, co chrześcijanin, Shankly nie rozumował, rzecz jasna w kategoriach abstrakcyjnych ideologii: to z rodzinnej miejscowości wyniósł wiarę, że droga do sukcesu wiedzie tylko przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, by na końcu móc podzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los” – mówił, wskazując jasno, że to nie zbieranie trofeów (w czym wyspecjalizował się jego wieloletni asystent, a później następca Paisley), a zdolność do zbudowania wokół klubu wspólnoty jest czymś, co sprawia, że futbol może być zbawiony.

Oto, dlaczego Jurgena Kloppa wielu fanów tej drużyny chętnie zestawia z Billem Shanklym. Nie chodzi o skracanie dystansu z kibicami, jowialne poczucie humoru i szeroki uśmiech („Let’s talk about six”, śpiewał wczoraj przed kamerami, czyniąc aluzję do szóstego Pucharu Europy, a zarazem przerabiając wylansowany przed prawie trzydziestu laty hit tria Salt’n’Pepa na temat rozmawiania o seksie; nad gustem muzycznym Niemca wypada przejść do porządku dziennego, jak nad słabością Argentyńczyka do „Che”. Nie chodzi o poglądy na świat, choćby deklarowaną jednoznacznie niechęć wobec Brexitu, o czym zresztą prasa brytyjska rozpisywała się szeroko poza kolumnami sportowymi. Nie chodzi o nieomylne wyczucie prostych gestów (kiedy po meczu ściskał dwójkę bocznych obrońców, Trenta Alexandra-Arnolda i Andrew Robertsona, nie tylko zdawał się wskazywać te sektory boiska, w których jego zespół od miesięcy wypada najbardziej imponująco, nawet jeśli większość mediów woli zachwycać się ofensywnym tercetem Salah-Firmino-Mane – pokazywał także, że nie na wielkich gwiazdach sukces Liverpoolu zbudowano). Nie chodzi wreszcie o firmowy styl gry, którego akurat w meczu finałowym raczej nie pokazali – zamiast tradycyjnych furiackich ataków i nieustannego biegania między rywalami podczas prób odebrania im piłki, więcej oglądaliśmy kunktatorskiego wyczekiwania na błąd przeciwnika, którego się zresztą doczekali, kiedy dążący do wyrównania Tottenham w końcówce meczu musiał się odsłonić. Chodzi o poczucie, że – jak zauważył szukający podobieństw między Szkotem i Niemcem jeden z historyków Liverpoolu Simon Hughes – futbol wedle Kloppa jest głównie światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Srebrna pieśń skowronka

Co prowadzi nas znów w miejsca, których w telewizji nie pokażą. Na przykład do jednej z tych tańszych knajpek niedaleko metra Chueca, gdzie grupa fanów Liverpoolu niemających już szans na kupienie biletu (znajomi kibice Tottenhamu, którzy podobnie jak ja przyjechali z Polski, opowiadali, że pod stadionem chodziły za trzy tysiące euro), zajmowała się, oprócz emablowania kelnerki i próbami przekonania jej, żeby przyniosła tu na wieczór choć maleńki telewizorek, formułowaniem łagodnych docinków pod adresem ubranego w koszulkę Tottenhamu sąsiada, do czasu gdy powiedział im, że kibicuje tej drużynie od ponad trzydziestu lat. „No to się sporo nacierpiałeś, chłopie”, skomentował któryś z uznaniem, a potem już życzyli sobie nawzajem miłego wieczoru.

Albo do wagonu metra jadącego w kierunku Canillejes, skąd na stadion jest już tylko pół godziny spaceru, gdzie wpadłem na grupkę hałaśliwych – nie ukrywajmy – fanów Tottenhamu, z którymi, gdy już razem pośpiewaliśmy, zaczęliśmy opowiadać sobie o dzieciach, a kiedy wymienialiśmy strzelców bramek, padających jako pierwsze po ich urodzeniu (w moim przypadku byli to Bułgar Berbatow, a potem Anglicy Bent i Kane, z czego zorientowany fan futbolu zorientuje się, że między dwójką starszych, a najmłodszym, jest dość spora różnica wieku), mogliśmy zgadywać także, z którego są rocznika. Chłopak spod Londynu, który siedział najbliżej (pierwszy strzelec bramki: Lucas Moura), jak już mi opowiedział, że od piętnastu lat jest posiadaczem karnetu na mecze i że na stadion Tottenhamu ma kwadrans pociągiem, pokazał mi nawet zdjęcie córeczki, śpiącej w beciku i z różowym smoczkiem opatrzonym, a jakże, klubowym logo – dziś kończy osiem tygodni, to pierwszy raz, kiedy wyjechał z domu od czasu, gdy się urodziła. Chwila nie była odpowiednia, by zastanawiać się, czy jego klub – występujący w finale Champions League dopiero pierwszy raz – może powtórzyć tę przygodę przed osiągnięciem przez dziewczynkę dojrzałości.

Tak, to jest historia uniwersalna, choć właśnie na przykładzie Liverpoolu najlepiej można pokazać, że legendy jakiegoś klubu nie tworzą słynne mecze i wielkie gwiazdy (pal już licho, czy piłkarskie, czy trenerskie), tylko ludzie, którzy wiążą z nim swoje serce na dobre i złe. Ludzie, których poczucie wspólnoty trwa przez pokolenia (widziałem w drodze na stadion podpierającego się laską, sędziwego fana, prowadzonego pod rękę przez mężczyznę w sile wieku, najpewniej syna; widziałem dziewczynkę z rodzicami, widziałem kobietę w zaawansowanej dość ciąży, przytuloną do starszej siostry) i które pozwala przetrwać nawet doświadczenia tak straszliwe, jak tragedia na stadionie Hillsborough, gdzie w 1989 r., na skutek potwornych zaniedbań brytyjskiej policji, doszło do wybuchu paniki i tumultu, w którym zginęło 96 osób. Żaden triumf w finale Ligi Mistrzów nie zmieni faktu, źe to tamta katastrofa jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach Liverpoolu – a następujące po niej dekady walki o dobrą pamięć ofiar – walki z załganymi politykami i manipulowanymi przez nich mediami, zakończone przeprosinami premiera i sądowymi wyrokami zaledwie parę lat temu – zajmują miejsce w tej opowieści przed jakąkolwiek kroniką boiskowych czy ekonomicznych sukcesów. Lekcja futbolu widzianego przez pryzmat Hillsborough nie jest, nie może być zafałszowana.

Wszystko to, o czym próbuję tu opowiadać, zawiera się skądinąd w pieśni rozbrzmiewającej nad madryckim stadionem przed i po meczu: ukochanego jeszcze przez Billa Shankly’ego sentymentalnego kawałka ze starego musicalu „Carousel” Ricarda Rodgersa i Oscara Hammersteina, a mającego w nim służyć pocieszeniu strapionej wdowy. Mniejsza o cukierkową interpretację zespołu Gerry and the Peacemakers (ach, te gusta piłkarskich trenerów…), tysiące gardeł i tak ją zawsze zagłuszają. Ważniejsze są słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć wysoko uniesioną głowę, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu.

Jest taka siła

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata. Jest taka siła, która pozwala podnosić się po porażce i zaczynać po raz kolejny (fani Tottenhamu zrobili to od razu po końcowym gwizdku, z dumą śpiewając załamanym i płaczącym piłkarzom z Londynu „Oh, When the Spurs Go Marching in”). Jest taka siła, która pozwala wierzyć, że cuda są możliwe (o ile, jak trzeźwo zauważa Mauricio Pochettino, wcześniej włożysz w nie wystarczająco wiele pracy…). Jest taka siła, która pozwala nie narzekać, że w pierwszej połowie twoich ulubieńców ewidentnie zjadała trema (liczba niedokładnych podań, zresztą w wykonaniu obu drużyn, była bodaj rekordowa w dziejach finałów Champions League), a w drugiej poderwali się do walki zbyt późno. Siła, która pozwala odpędzić mogące być źródłem frustracji poczucie, że rywale byli ewidentnie w zasięgu, a w zamian po prostu dziękować za wspaniałe przeżycia, które stały się twoim udziałem w ciągu tych kilkudziesięciu godzin w Madrycie – należało do nich również opisywane tu wczoraj nieoczekiwane spotkanie na Paseo de Recoletas trenera Tottenhamu przy porannej kawie – albo wcześniej, podczas ćwierfinału w Manchesterze i półfinału w Amsterdamie, kiedy drużyna ani myślała kapitulować, walcząc o sukces do ostatnich sekund, podobnie zresztą jak dzisiaj, tyle że wówczas szczęśliwie. 

Oczywiście, Pochettino mówił niejeden raz, że finału Ligi Mistrzów się nie rozgrywa, tylko wygrywa – a tego jego pikarze wczoraj zrobić nie potrafili, nawet jeśli Argentyńczyk szykował ich do meczu wraz z motywacyjnym guru Xesco Esparem, proponując nawet dla dodania odwagi chodzenie po rozżarzonych węglach. Cytowanie korzystniejszych dla Tottenhamu statystyk posiadania piłki, celnych strzałów itd., mija się z celem – podobnie jak spekulowanie, którzy z zawodników odejdą teraz z klubu i czy również trener będzie nadal chciał tu pracować, skoro z pewnością nie dostanie tych „narzędzi”, pozwalających rywalizować z najlepszymi finansowo. Lepiej przypomnieć ideę, do której jeszcze przed meczem trener londyńczyków zdołał przekonać działaczy UEFA: żeby na pamiątkowym zdjęciu, wykonywanym tradycyjnie przed rozpoczęciem spotkania, nie było tylko zawodników wyjściowej jedenastki, ale cała drużyna, z rezerwowymi włącznie, którzy przecież także przyczynili się do tego, że ta wspaniała podróż trwała tak długo.

Przy wszystkich wyrzekaniach na ukryte w tej grze patologie (dawałem im zresztą wyraz w poprzedniej korespondencji), wspomnienie o tym finale Ligi Mistrzów będzie wspomnieniem doświadczanego i na stadionie – choćby wtedy, gdy zawodnicy Liverpoolu utworzyli szpaler, by oklaskiwać idących po odbiór srebrnych medali piłkarzy Tottenhamu – i na ulicach miasta, pomiędzy zwykłymi kibicami, ducha fair play. Futbol, proszę państwa, nie jest okrutny, nawet jeśli w jednym z pomeczowych komentarzy jeden z najbardziej zasłużonych trenerów w historii tej dyscypliny, Francuz Arsene Wenger upierał się, że owszem, jest. Futbol jest piękny, a siła, o której tu piszę, to miłość.

Liverpool, czyli co jest najpiękniejsze w piłce nożnej

Przeczytacie o tym w najbliższych godzinach mnóstwo tekstów i obejrzycie niejedną powtórkę, potem zaś ani się zorientujecie, jak godziny zamienią się w dni i lata, a z tekstów i powtórek zrobią się książki i filmy. Będziecie czytać o duchu tej drużyny i tego miasta. O etosie Billa Shankly’ego, lewicowego chrześcijanina i zakochanego w gangsterskich filmach szkoleniowca, który kilkadziesiąt lat temu mówił to samo, co dziś Jurgen Klopp: że siłą Liverpoolu jest to, że gra dla kibiców. O tym, że ów etos ma też zapewne coś wspólnego z tragiczną śmiercią 96 z tychże kibiców na stadionie Hillsborough, a później z wieloletnią walką o przywrócenie im dobrej pamięci. O musicalowej piosence śpiewanej dziś na Anfield przez piłkarzy razem z kibicami – tej, w której mowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć głowę wysoko uniesioną, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwiewają, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu. O powtórce ze Stambułu, ale też ze świeższych jeszcze wiktorii, np. o ubiegłorocznych thrillerach z Romą. Mam nadzieję, że przeczytacie także o tym, że to wieczne odwoływanie się do przeszłości nie ma sensu, bo ta drużyna pisze swoją własną historię.

Przeczytacie, prosta rzecz, o samym meczu. O tym, że przystępowali do niego z marszu, w trakcie wyniszczającej – i, jak wiele na to wskazuje, przegranej – walki o mistrzostwo Anglii, w której zebrali aż 94 punkty, a przecież chyba będą musieli uznać wyższość Manchesteru City. O poprzedzającym go dramatycznym, jakże by inaczej, pojedynku z Newcastle, prowadzonym zresztą przez jednego z bohaterów ze Stambułu, Rafę Beniteza; pojedynku rozstrzygniętym dopiero, jakże by inaczej, w samej końcówce. O kontuzjach, które uniemożliwiły grę przeciwko Barcelonie dwóm trzecim z podstawowego tercetu ofensywnego – Firmino i Salahowi. O tym, że w drużynie przeciwnej grał najlepszy piłkarz naszych czasów, tak boleśnie przekonujący zawodników Liverpoolu o swojej jakości w pierwszym spotkaniu.

Czy potrzeba skądinąd lepszego dowodu na to, że piłka nożna jest w pierwszym rzędzie grą zespołową, jak fakt, że mimo wciąż wielkiej formy Leo Messiego Barcelona nie zagra w finale? Zresztą dowodów znalazłoby się w tym spotkaniu więcej, choćby w fakcie, że jednym z bohaterów meczu był niemal niegrający w podstawowym składzie Origi, innym – wchodzący z ławki Winjaldum (wszystko jedno, czy grzejesz ławę, czy nie grasz tygodniami – zawsze musisz być gotowy, a Jurgen Klopp wie, jak to sprawić), który dotąd strzelił w Liverpoolu bodaj jednego gola, a w takim meczu jak dzisiejszy zdobył aż dwa. Albo w wieńczącym sukces genialnie zaimprowizowanym przez liverpoolskich młodzieńców rzucie rożnym.

Przeczytacie zapewne o tych, którzy odeszli z tego klubu dla większych sukcesów i pieniędzy: Coutinho i Suarezie. Przeczytacie z pewnością o pracy, jaką wykonał Klopp z tymi, co zostali: o tym, że w finale Ligi Mistrzów zagrają Jordan Henderson i James Milner (pół meczu na lewej obronie!) albo najlepsi boczni obrońcy Premier League (kto by pomyślał dwa lata temu?) Trent Alexander-Arnold i kontuzjowany dziś w trakcie meczu Andy Robertson. Przeczytacie o wierze, nadziei, miłości może nawet, człowieka, który potrafił zainspirować swoich piłkarzy do czegoś takiego, jak odrobienie trzybramkowej straty w starciu z wielką Barceloną. Albo przeczytacie o jego technikach perswazyjnych, ukrytych choćby w zdaniu, że osobiście uważa to za niemożliwe, ale że wie, iż dla nich niemożliwe nie istnieje. Przeczytacie z pewnością o tym, jak to w ogóle okazało się możliwe – te schłodzone już analizy ruchu poszczególnych formacji, posiadania piłki, celności podań, spodziewanych i całkiem realnych goli. Przeczytacie opowieści o dzikim pressingu (kontrpressingu, zwłaszcza przed drugą bramką), furiackim tempie, zwierzęcej sile – no nie potrafię bez przymiotników, niestety – Liverpoolu, ale też o jego skuteczności, kontrastującej z dziwną jak na katalońskie standardy nieskutecznością Barcelony. Przeczytacie, ile razy w tym starciu decydowały centymetry. Przeczytacie komplementy pod adresem Virgila van Dijka, na Wyspach niewątpliwego piłkarza roku, którego spokój okazał się tak potrzebny w ciągu kwadransa, w jakim trzeba było bronić wyniku dającego awans.

Tak, był to historyczny mecz. Tak, powstaną o nim filmy i książki. Tak, mam silne poczucie, że nie będę umiał przyłożyć ręki do ich powstania. Najważniejsze w tym, co wydarzyło się dzisiaj na Anfield, było dla mnie to, że niosąc bagaż czterdziestu ośmiu przeżytych lat, w trakcie których obejrzałem tysiące meczów, przeczytałem tysiące tekstów i setki książek o meczach, sam napisałem dziesiątki tekstów o meczach, znów zamieniłem się w zachwyconego dzieciaka, który niczym się nie zasłaniając i niczym się nie asekurując, tak zwyczajnie i po prostu wierzy, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej.

Na wyjeździe (dzieje pewnej piosenki)

Historia, która kryje się za tym utworem, jest w gruncie rzeczy prosta. Ojciec artysty po ciężkim zawale trafia do jednego ze szpitali w Newcastle. Nie jest – jak łatwo sobie wyobrazić – w najlepszej formie, nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Z jak wieloma rzeczami trzeba się będzie pożegnać na zawsze? Czy emerytura to śmierć rozłożona na raty? Ileż można, i czy w ogóle warto żyć, będąc skazanym na ciągłe wsłuchiwanie się ze strachem w bicie własnego serca?

Szpital, tak się złożyło, jest położony blisko St. James’ Park. Na stadionie Newcastle tego wieczora gospodarze grają z Liverpoolem. Teraz jest już późna noc, ale mężczyzna po zawale nie śpi, pełen niewesołych myśli. I nagle, wśród nocnej ciszy, zza okna słyszy kroki zbłąkanego przechodnia, a potem jego głos. To kibic Liverpoolu, dla dodania sobie otuchy w obcym mieście śpiewający „You’ll Never Walk Alone”. Czytaj dalej

Dlaczego złe rzeczy dzieją się bramkarzom

Najpierw miał to być tekst o antyfutbolu. O cynizmie, wyrachowaniu i sprycie, z jakim niektórzy zawodnicy potrafią poruszać się nieustannie na granicy przepisów, a jeśli tylko nadarzy się okazja, podczas której nie sposób rozstrzygnąć, czy robią coś z premedytacją, czy zupełnym przypadkiem, wykorzystują ją na korzyść własnej drużyny. Tak, nauczony wieloletnim oglądaniem tego piłkarza nie mam wątpliwości, że Sergio Ramos uwięził rękę Mohammeda Salaha nieprzypadkowo. Nie wiedział oczywiście, że wybije mu w ten sposób bark, ale wiedział, że doprowadzi do przerwania groźnej akcji. Wszystko, co najlepsze w grze Liverpoolu, obejrzeliśmy przed kontuzją Egipcjanina. Egipcjanin był w sercu wszystkiego, co najlepsze w grze Liverpoolu. Przez pierwszych kilkanaście minut on i jego koledzy z łatwością odbierali piłkę na połowie przeciwnika i rozpoczynali kolejne akcje, a Salah ruszał do przodu jeszcze zanim jeden z grających za jego plecami zawodników zdążył przerwać atak Realu. W sumie to trudno się dziwić, że piłkarze z Madrytu chcieli wyłączyć go z gry. W przerwie zobaczyliśmy statystykę kontaktów z piłką graczy obu drużyn przed i w okolicy obu pól karnych – do czasu kontuzji Salaha było to 56 do 21 na korzyść Liverpoolu, po jego zejściu, uwaga, 65 do 1 na korzyść Realu. Modrić i Kroos do końca meczu kontrolowali już wydarzenia na boisku, a Liverpool musiał się cofnąć, bo za plecy jego obrońców zagrywano coraz groźniejsze piłki.

Potem miał to więc być tekst o tym, jak to spotykają się dwie drużyny, z których jedna miała szansę na wygranie Ligi Mistrzów trzeci raz z rzędu (czwarty w ciągu pięciu lat), i która ubiegłoroczny finał rozpoczynała w tym samym składzie, co tegoroczny – której zawodnicy i trener mają wygrywanie w DNA i którzy, prawdę powiedziawszy, nawet niespecjalnie cieszyli się po ostatnim gwizdku: przyjechali po swoje, dostali swoje i kiedy to piszę, są już pewnie w drodze na lotnisko. Druga zaś była najmłodsza w historii finałów tych rozgrywek, a jej trener, Jurgen Klopp, przegrał już pięć najróżniejszych finałów; Cristiano Ronaldo tylko w Lidze Mistrzów zdołał w życiu zwyciężać pięciokrotnie. Tak naprawdę wiedzieliśmy to wszyscy: zwycięzca może być tylko jeden. Wiedzieli to także zawodnicy Liverpoolu po kontuzji Salaha. Czytaj dalej