Tottenham, hymn o miłości

No bo ja naprawdę nie wiem, co napisać. Kompletnie. Nie znam tego scenariusza. Nie wiem, co się robi w takich sytuacjach. Nie wiem, co się wówczas pisze. Oglądałem takie mecze, ale przecież nie w wydaniu drużyny, której kibicuję – albo jeśli oglądałem takie mecze Tottenhamu, to przecież nie o taką stawkę, no może ten drugi ćwierćfinał z Manchesterem City dałby się tutaj od biedy przywołać, ale do niego przystępowaliśmy jednak po wygranym pierwszym spotkaniu u siebie i bez poczucia, że jeśli ktoś w tym pierwszym spotkaniu pokazał klasę, to byli to nasi rywale, o których z pełnym przekonaniem pisałem w ostatnich tygodniach, że są najlepszym, co przydarzyło się tej edycji Ligi Mistrzów.

No więc nie wiem. Nie mam zawczasu przygotowanego cytatu, a jeśli coś mi się przypomina, to zdania z własnej książki i z tylu tekstów, które w życiu o Tottenhamie napisałem, a które zostały właśnie gruntownie sfalsyfikowane. No może poza jednym, że najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0. I może jeszcze drugim, z wczorajszego wpisu na blogu, w którym wyznając, jak po rozstrzygnięciu rywalizacji Barcelony z Liverpoolem zmieniam się w zachwyconego dzieciaka, tak zwyczajnie i po prostu wierzącego, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej, nie odniosłem tego jednak do możliwości awansu Tottenhamu do finału Ligi Mistrzów.

Nie wierzyłem w niego przecież, niewierny Tomasz, no bo jak miałem wierzyć, po tej lekcji futbolu z pierwszych trzydziestu paru minut meczu w Londynie, albo po tych męczarniach w sobotnie południe, kiedy dwie czerwone kartki i porażka z Bournemouth zdawały się odsłaniać jakąś fundamentalną niepewność, dopadającą drużynę, której kibicuję, na ostatniej prostej sezonu. Jak miałem wierzyć po fatalnej passie wyjazdowych porażek i formie porównywalnej tak naprawdę z drużynami walczącymi o utrzymanie w Premier League? Po kontuzjach, eliminujących kluczowych graczy? Po coraz silniejszym przekonaniu, że oni zwyczajnie nie mają już więcej sił, jak Alli, albo że doszli już do kresu swoich możliwości, jak Trippier, albo że myślą już o przenosinach do innych klubów, jak Eriksen? Guillem Ballague napisał „Brave Old World” o trzecim sezonie Pochettino w Tottenhamie – tym, który nastąpił po przegranej walce o mistrzostwo Anglii z Leicester, ale tak naprawdę to sezon piąty jest do opisania – i to nie tylko ze względu na nieprawdopodobne zakończenie, ale przede wszystkim ze względu na przeciwności, z jakimi trzeba się było mierzyć od samego początku, czyli od momentu, gdy okres przygotowawczy zaczynał się pod nieobecność dziewięciu grających jeszcze na mundialu zawodników pierwszego składu.

Wszystko to jednak przecież już napisałem, i to niejeden raz. O braku transferów. O coraz bardziej męczącym graniu na Wembley. O spekulacjach na temat przyszłości Pochettino i o niepokojących wywiadach jego samego, sugerujących, że ma już dość bycia ocenianym wedle tych samych kryteriów, co Guardiola, Klopp i tylu innych, choć budżet, jaki ma do dyspozycji, jest wielokrotnie niższy – i że teraz czas albo na nowe miejsce pracy, albo na to, by prezes Levy otworzył portfel już nie tylko na budowę stadionu czy ośrodka treningowego.

Siedzę więc teraz przed monitorem, kompletnie ogłupiały. W trakcie drugiej połowy zacząłem obierać szparagi, żeby zająć czymś ręce, ale w końcówce trzęsły mi się tak, że poprosiłem żonę, żeby dokończyła – a że jej też się trzęsły, zjedliśmy w końcu nie do końca obrane. Może więc jednak to nieprawda, że nie wierzyłem, myślę sobie teraz, bo kiedy Ajax strzelił pierwszą bramkę, nie zdenerwowałem się ani troszeczkę, kiedy Lucas Moura po przerwie zdobył gola kontaktowego, zacząłem mieć poczucie, że to się właśnie dzieje, a potem, gdy gospodarze marnowali kolejne świetne okazje, myślałem już tylko o tym, że to oni mają tak naprawdę ściśnięte gardła ze strachu i modliłem się w duchu, by trzeci gol dla Tottenhamu nie padł zbyt szybko, bo w dowożeniu do końca korzystnych wyników naprawdę jesteśmy kiepscy. No dobra, gdy w doliczonym już czasie gry Vertonghen trafił w poprzeczkę, zacząłem wątpić.

To nie było ładne zwycięstwo. To nie były piękne gole, padające po pięknych akcjach. To był triumf woli, wygrana determinacji i serca, które kazały piłkarzom Tottenhamu raz, drugi, trzeci, dopaść piłki minimalnie szybciej od rywala. Weźcie Kierana Trippiera, który już w przerwie był murowanym kandydatem na kozła ofiarnego pewnej niemal porażki – odpuścił krycie de Ligta przy pierwszym golu, a przy akcji dającej Ajaksowi drugą bramkę odbił się jak piłeczka od rozpoczynającego ją rywala – a w końcówce desperackim blokiem uniemożliwił gospodarzom postawienie kropki nad i, za co zebrał zresztą kaskadę pochwał od kolegów. Tak, dzisiaj też mieliśmy do czynienia z wygraną całej drużyny, w której wszyscy byli ważni, zmiennicy tak samo jak gracze podstawowi (najlepszym przykładem Llorente, którego wejście odmieniło losy spotkania, tak jak wejście Sissoko skomplikowało losy spotkania pierwszego).

Było to oczywiście zwycięstwo cholernie szczęśliwe. Liczba sytuacji niewykorzystanych przez Ajax, kiedy Tottenham postawił już wszystko na jedną kartę, była naprawdę spora – gdyby któraś wpadła, nie mielibyśmy teraz o czym rozmawiać. Ileż to razy widzieliście, jak goniący wynik szkoleniowiec wprowadza w przerwie jeszcze jednego napastnika, każe całej drużynie grać znacznie wyżej, podejmuje konieczne w tej sytuacji ryzyko, ale jedynym skutkiem tej operacji są kolejne kontry i gole przeciwnika? Ile razy widzieliście bramkarza wchodzącego w pole karne w trakcie ostatniego rzutu rożnego, na marne? Jak niewiele brakowało, żeby tak właśnie skończył się i ten półfinał?

Jego superbohaterem jest oczywiście Lucas Moura, co do którego transferu przez pierwsze pół roku można było mieć wątpliwości (wątpliwości w kwestii transferu Sissoko i tak trwały dużo dłużej – a dziś Francuz jest na krótkiej liście do tytułu klubowego piłkarza roku; to też jedna z prawd o tej drużynie, że każdy ma szansę i czas na wykazanie się, i nie można w związku z tym skreślać takiego Juana Foytha), ale ileż serca na boisku zostawili pozostali? Dele Alli, grający wciąż ze złamaną ręką, od miesięcy nie może strzelić bramki (dziś też jeden z jego strzałów obronił Onana), ale dwie asysty i wiele innych podań miał fenomenalnych. Danny Rose galopował po lewym skrzydle, przewracał się, wstawał i galopował po raz kolejny. Vertonghen zdarł ochraniającą uszkodzony w pierwszym meczu nos maskę i samotnie kasował kolejne kontry, bo Alderweireld w końcówce grał już na połowie Ajaksu. Eriksen przyspieszał grę. Sissoko biegał za siebie i za zdjętego w przerwie Wanyamę. Wyliczać mógłbym dalej, ale czuję, że zagaduję coś fundamentalnie ważnego.

Mauricio Pochettino płakał po meczu (jak dobrze, skądinąd, zobaczyć czasem w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę…). On też nie wiedział, co powiedzieć, odpuścił wywiad telewizyjny, a na konferencji wzruszenie również odbierało mu głos. Dziękował, jeśli dobrze zrozumiałem, bogowi futbolu, ale też swoim piłkarzom i współpracownikom, a także rodzinie (ja dziękuję swojej, która dzieliła ze mną ten pierwszy raz i było to cudowne). Kiedy przed meczem chwalił Ajax w fascynującym skądinąd wywiadzie w „El Pais”, mówił, że jego największą siłą jest to, że czuje się wolny i swobodny, i że potrafi się wyrazić na boisku również dlatego, że nikt na niego nie stawia. Że ma w sobie tę niewinność, by powiedzieć po prostu: „Idę grać w piłkę”. Dzisiaj, jak rozumiem, Ajax tę niewinność stracił – zaczął liczyć upływające minuty, już był w ogródku. Tottenham z kolei miał wiarę – o tym też mówił Pochettino, że to nie zmiana w przerwie odmieniła losy spotkania, ale to, że jego piłkarze wciąż wierzyli, że mogą (mieli w sobie niewinność?). Powiedział też, że wierzy w przeznaczenie, choć zastrzegł, że wsparte ciężką pracą – że nagroda przychodzi właśnie dzięki niej. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję. I że jest w związku z tym wielkim szczęściarzem, móc w takiej historii uczestniczyć. Naprawdę nie zmyślam: trener drużyny, która awansowała właśnie do finału Ligi Mistrzów, nie mówił o taktyce czy sędziowaniu, nie liczył przebiegniętych kilometrów itd. Mówił o miłości i pasji.

Przy tym zdaniu o przeznaczeniu jeszcze raz wróciła do mnie scena, którą opisywałem niedawno w tekście dla „Rzeczpospolitej”, ze styczniowego wyjazdowego meczu Pucharu Anglii z czwartoligowym Tranmere, na który Pochettino zabrał Harry’ego Kane’a, mimo iż była to najlepsza okazja, żeby jego zmęczona gwiazda trochę odpoczęła. „Chodziło o szacunek, szacunek dla widzów i dla rywali – tłumaczył na pomeczowej konferencji trener Tottenhamu, czemu kazał biegać kapitanowi reprezentacji Anglii po tamtym podmokłym klepisku. – Oni nie będą mieli zbyt wielu okazji do obejrzenia Harry’ego Kane’a na żywo. Atmosfera na stadionie była wspaniała, po prostu wypadało dać tym ludziom możliwość popatrzenia, jak gra angielska ikona”.

Otóż jeśli Pochettino wierzy w przeznaczenie, a także w coś, co określa mianem „energii wszechświata”, jeśli wierzy, że „wszystko jest połączone i nic nie dzieje się bez przyczyny”, to takie decyzje po prostu muszą być gdzieś i kiedyś wynagradzane. Niechże mi będzie wolno wierzyć w to, co on. Niechże mi wolno będzie powtarzać za nim wezwanie z konferencji jeszcze przed pierwszym meczem z Ajaksem, „Do gwiazd i jeszcze dalej!”. Ciekawe, czy wie, że to cytat z „Toy Story”, i że wypowiadający je bohater filmu, który tyle razy oglądałem z dziećmi, Buzz Astral, po prostu nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką, i dlatego mógł robić rzeczy, które Szeryfowi Chudemu wydawały się niemożliwe. Nie wiem, czy zauważyliście, ale ja jestem okropnie chudy i może także o tym jest ta cała historia: kiedy Pochettino przychodził do Tottenhamu wszystkim, ale to absolutnie wszystkim związanym z tym klubem, wydawało się, że latanie jest niemożliwe.

Co do mnie, już mi się tak nie wydaje, i nie mam tylko na myśli jakiegoś tam finału w Madrycie.

18 komentarzy do “Tottenham, hymn o miłości

  1. redmitch

    Panie Michale
    Wiele lat czytałem i czekałem by mógł Pan napisać coś takiego.
    Bardzo się cieszę z tego co się dziś stało.
    Choć kibicuję innej drużynie co najmniej tyle samo lat i w finale życzyłem sobie dzieciaków z Holandii to dobrze się stało. Ktoś z nas się będzie cieszył.
    I niech wygra lepszy.

    Odpowiedz
  2. Marcin

    Wczorajszy mecz udowodnił, że futbol nie tylko bywa okrutny (dla piłkarzy Ajaxu był, nirwątpliwie), ale przede wszystkim jest najpiękniejszym i najbardziej nieprzewidywalnym spektaklem współczesnego świata. I dlatego domaga się takich właśnie opisów, z serca płynących, pełnych niekłamanej pasji. Gratulacje, panie Michale!

    Odpowiedz
  3. Mistyk futbolowy?

    W każdym finale musi być trochę magii. W poprzednich latach za dyżurnego czarnoksiężnika robił Zidane. W tym roku, zgodnie z przekonanianimi Pochettino, musiał również w finale pojawić się mag. To trochę zabawne, że tłumaczymy sobie świat fubolu pojęciami przeznaczenia albo wielkim szczęściem, jednak zdecydowanie to ułatwia rozumienie zjawiska. Dziękuję za ten tekst, bo chyba właśnie odkryłem, że Pochettino nie jest typowym zwyciężcą, takim jak Guardiola czy Mourinho, ale odkrywcą, który nieustannie stara się zgłębić tajemnicę futbolu (również w sensie irracjonalnym), może jest nawet trochę mistykiem futbolowym 🙂

    Odpowiedz
    1. michalokonski Autor wpisu

      Pięknie powiedziane i koresponduje z pieśnią kibiców Tottenhamu, „On jest magikiem, ty wiesz”.

      Odpowiedz
  4. Rafalz

    Super felieton, w pełni oddaje emocje ktore mi towarzyszyły przed, w trakcie i po meczu. Chciałbym się odnieść do kilku punktów:
    – „On też nie wiedział, co powiedzieć, odpuścił wywiad telewizyjny” – Poch dał wywiad w mixed zone (pod koniec którego również poleciały łzy), chyba ze chodzi o pytania bezpośrednio po meczu, jeszcze na boisku?

    – „To nie były piękne gole, padające po pięknych akcjach.” – Moim zdaniem akcje byly bardzo składne (może jedynie przy drugim golu było trochę przypadku, pomieszanego z przebłyskiem geniuszu Lucasa), szczególnie trzecia. Zdecydowanie akcje były przyjemne dla oka.

    – Podpisuję się pod słowami że wejście Llorente odmieniło losy spotkania, to jak przestawiał sobie obrońców i z jaką łatwością i dokładnością odgrywał piłki to była poezja, dla mnie cichy bohater, zaraz po Sissoko (bez którego, nie sądziłem że to kiedykolwiek napiszę, nie wyobrażam sobie naszego środka pola).

    Odpowiedz
    1. michalokonski Autor wpisu

      Tak, o to mi chodziło – że na murawie jeszcze próbowali go ściągnąć do dziennikarza, który wcześniej odpytywał Eriksena, Rose’a i Alderweirelda, ale nie dał rady.

      Odpowiedz
  5. Michał Stąporek

    Jak tylko strzelili wczoraj ostatnią bramkę to pomyślałem o Panu. I ucieszyłem się, że Pan się ucieszy, ale też z małą troską pomyślałem o pańskim sercu. Ja oglądałem ze spokojem, bo mi było wsio rawno. Pozdrawiam serdecznie

    Odpowiedz
  6. Marcin p

    W finale 2 zespoły, które udowodniły że wszystko jest możliwe. I które czekają tyle lat na trofeum. I które mają trenerów jakby trochę nadprzyrodzonych. I które dokonują tego bez swoich największych gwiazd. I finał na stadionie mojego ukochanego klubu. I patrząc na pasje i wiarę tych drużyn nawet nie żałuję, że to nie Atleti zagra w tym finale. Dzieki The Reds i dzięki Koguty za magię. I niech wygra lepszy !!!

    Odpowiedz
  7. Łukasz

    I tylko szkoda, że Jan nie trafił. Za te wszystkie lata i szczególnie za to, jak gra w tym sezonie bramka dająca awans do finału LM byłaby pięknym podsumowaniem. Ale hat trick Lucasa też wejdzie do annałów Tottenhamu.

    Odpowiedz
  8. Bary

    Na gorąco – pewien komentarz. Mam wrażenie, że przy okazji tej edycji LM bardzo dobrze widać pewien ważny proces – ważny, bo być może (re)definiujący przyszłość europejskiej piłki w najbliższych latach. Otóż śmiem twierdzić, że PL staje się dla futbolu tym, czym jest NBA dla koszykówki, a kiedyś (?) była NHL dla hokeja. Czyli Olimpem, maszyną rozrywkową na najwyższym poziomie, z najlepszymi atletami w swoim fachu na globie, z największymi pieniędzmi, prestiżem, ba miejscem – na co zwracamy czasem uwagę – gdzie obowiązują ciut inne reguły (nie mówię o VAR – on wszak zaraz będzie, tylko „w Anglii by się tego nie zagwizdało” itp.).

    Wiem, że to może być śmiała teza, że przecież Real tyle razy tłamsił rozgrywki CL, że jest Barcelona, a Grand Derbi to wciąż najbardziej prestiżowy pojedynek klubowy na świecie. Ale dostrzeżmy inną tendencję – Real i Barca to duopol. Są klubami na najwyższym poziomie, ale to dwa drednoty, sama liga już tak mocna nie jest. Niemcy – samotny Bayern, co jest źródłem kłopotów tej drużyny (to, że Borussia ich prawie dopadła, tylko potwierdza zapaść – Monachium znów będzie świętować tytuł, mimo kiepskiego sezonu). Tak samo Włochy – Juventus nie ma z kim przegrać. Oglądałem kilka meczów Napoli – mój Boże, to się oglądało jak najlepsze spotkania Ekstraklasy. I to nie jest komplement. Francja? Kliniczny przykład, do czego prowadzi monopol na tytuł krajowy.

    Czytam w tym kontekście te dwa fantastyczne, epickie pojedynki, które stoczyły Liverpool i Tottenham. Nie chcę odbierać trenerom i piłkarzom ich dokonań – o nie. Zrobili coś, co faktycznie zapisze się w historii futbolu. Śmiem jednak twierdzić, że to po prostu nie były cuda (takie się zdarzają innym). Tego mogły dokonać jedynie drużyny z Premier League. Wszyscy, którzy ją oglądamy, wiemy, że mecze magiczne, nieoczekiwane, zapierające dech w piersi, pełne zwrotów akcji i z kreacjami aktorskimi ze ścisłego topu, są grane w tym teatrze co najmniej kilka razy na sezon. I nie chodzi tylko o spotkania drużyny pierwszej z drugą (o te może najmniej), ale, powiedzmy, piątej z trzynastą. Nie ma innej ligi na świecie, w której przegrywając 0:2 trener i piłkarze nie myślą już o kolejnym spotkaniu, tylko o tym, że w 15 minut dadzą radę te dwie sztuki wcisnąć, a potem się zobaczy. To hartuje, to buduje – taktykę, kondycję, mentalność. A futbol, cóż za truizm, to gra zespołowa. Przedwczoraj, a szczególnie wczoraj – jeśli nawet nie oglądaliśmy en masse najlepszych piłkarzy na globie – mieliśmy przyjemność oglądać najlepsze drużyny. „Kompanie braci”, gotowe dokonać niemożliwego, którym – niezależnie od pielęgnowanych latami prywatnych sympatii – po prostu się kibicuje.

    To zasługa Premier League. Ligii skrojonej pod mieszczan – bez chuligaństwa, ligi drogiej, nowoczesnej, perfekcyjnej, wyjątkowej i gwarantującej przyjemność. Pytanie, dokąd to nas wszystko zaprowadzi. Bo nie wszystkim się na pewno podoba.

    Odpowiedz
    1. Droper

      Dobra analiza i w pełni się z nią zgadzam.
      Chcę tylko sprostować jeden szczegół: nazwa „Gran Derbi” jest w Hiszpanii zarezerwowana dla derbów Sevilli.
      Pojedynki Barcelony i Realu to „El Classico”.
      W Polsce to często popełniany błąd… 😉

      Odpowiedz
    2. brainac

      Pytanie tylko, gdzie były te hartowane w lidze drużyny przez ostatnie lata, gdy w finałach byli albo Hiszpanie albo Juventus. Takie wnioski można będzie wyciągać za dwa sezony, jeśli sukcesy będą się powtarzać.

      Odpowiedz
  9. Maria

    Panie Michale,mój syn dorosły jest pańskim fanem i dlatego też czasem czytuję Pana. Cieszę się,że kolejny mądry,wyważony tekst dzięki pana ulubionej drużynie mogłam tu spotkać. Zgadzam się,że wreszcie widzę trenera który filozoficznie podchodzi do futbolu / w końcu jest z Ameryki Pd i tam wiara w magie jest wielka wszak/ i dzięki temu,a nie pieniądzom,transferom ,stadionom,a raczej dzięki wierze,płaczowi,pracy,wdzięcznśsci i miłosci zdobywa serca swoich podopiecznych,mlodych chlopcow ktorzy ucza sie pilki. Kiedys tak wlasnie grano w Anglii gdy ja pamietam czasy lat 60,70ych Xx wieku. To inny terener niz wymieniane tuzy. pamietam Totenham z lat 60ych,ale gdy mowiono zgryzliwie w PRL „to ten ham to tamten ham”. Znana byla wowczas brutalna gra Anglkow. czasy sie zmienily. ja gratuluje z calego serca Totenhamowi,ktory wbil nas w ziemie swoim wyczynem. Ajax jest mlody,jeszcze sie doczeka. A Pochetino zasluzył na to. Ogladac jego i Mauro placzacego przy ogladaniu swej bramki ?? dawno sie tak nie wzruszylam..dziekuje panu za te piekne felietony i zycze panu pokoleniu aby dozyło czasow gdy polska druzyna dojdzie niczym Gornik Zabrze w latach 60 i 70 tak daleko w europ.rozgrywkach:) Serdecznie pozdrawiam i zycze wielu emocjonujacych i wzrusajcych chwil z pilka nozna.PS. No i te szparagi:))Wlasnie je zrobilam..po raz 1szy w zyciu.. ,choc pewnie nie smakowaly tak jak panu wczoraj:)))Maria Koszalin

    Odpowiedz
  10. michal77

    Już dzień cały minął o od ostatniego gwizdka, a mi nadal gęba się śmieje! 😀 i serce raźnie i swobodnie bije, i lekko jakoś tak na duszy 🙂

    Odpowiedz
    1. me262schwalbe

      No i kolejne potwierdzenie mojej teorii, że trudniej zdobyć mistrza Anglii niż zdobyć Puchar Europy. Wszyscy finaliści europejskich pucharów na kolejnych miejscach.

      Odpowiedz
      1. me262schwalbe

        „To będzie cud, jeśli w przyszłym sezonie włączymy się do walki o mistrzostwo. Zajmie nam lata, by znów być w czołówce” O.G. Solskjaer.
        Szacun OLE – rozsądny głos, trzeba prawdzie spojrzeć głęboko w oczy. W końcu to nie jest Twoja wina, że kolejnych krów nie da się ocalić.
        Na pocieszenie mogę powiedzieć, że futbolu zdarzają jeszcze większe cuda, niż takie, że MU włączy się w przyszłym sezonie do walki o mistrzostwo. OLE nie trać nadziei.

        Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *