Ratujcie naszą piłkę

Pod moim poprzednim wpisem pojawiły się głosy na temat pieniędzy w futbolu. „Sukces można kupić, a bez odpowiednich środków niczego się nie osiągnie” – pisał Robbie, który jako kibic Chelsea powinien wiedzieć, co mówi. Jak to się ma do siebie: pasja milionów (miliardów), etyka i kasa? „39 milionów euro za Essiena: ile szkół, szpitali można byłoby zbudować w Ghanie za jednego piłkarza?” W rozmowę włączył się ks. Andrzej Draguła: jest popyt i podaż, ci, którzy chcą płacić za Essiena, nie daliby na szpital, sami przyczyniamy się do rozwoju tego cyrku. Jego wypowiedź była głosem realisty (natury ludzkiej nie zmienimy, a w każdym razie nie zmienimy jej radykalnie), choć z drugiej strony otwarcie stawiała kwestię niemoralności kolosalnych zarobków piłkarzy.

Czytając te głosy przypomniałem sobie numer miesięcznika „Four-Four-Two”,  z grudnia 2005, z krzyczącym z okładki tytułem „Plan ratowania futbolu”. David Conn, jeden z najbardziej cenionych sportowych dziennikarzy w Anglii (wywiad z nim, przeprowadzony dla „Tygodnika Powszechnego” przez Michała Kuźmińskiego, możecie znaleźć tutaj), przedstawiał „siedem kroków, by uczynić piłkę znów piękną”. Omawiałem kiedyś ten tekst w felietonie dla „Gazety Wyborczej”, więc teraz szybko streszczam. Krok pierwszy: dzielić pieniądze sprawiedliwiej (50 proc. dochodów Premier League, pochodzących głównie od sponsora tytularnego i z telewizji, miałoby trafiać do grających w niej klubów, 30 proc. do niższych lig, a 20 proc. na pracę u podstaw: piłkę amatorską, rozwój i utrzymanie lokalnych boisk i ośrodków treningowych). Krok drugi: ograniczać ceny biletów (także wprowadzając zniżki dla uczniów i kibiców gorzej zarabiających – rzućcie okiem na zestawienie, ile na oglądanie Tottenhamu na żywo musiał wydać w zakończonym dopiero co sezonie kibic tej drużyny). Krok trzeci: określić pułap zarobków piłkarzy (kluby mogłyby wydawać na pensje maksymalnie 60 proc. obrotów – to kryterium spełniają dziś tylko Tottenham, MU, Arsenal, Liverpool i Bolton; średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Krok czwarty, umieszczać w klubowych zarządach przedstawicieli kibiców (wciąż pamiętam, że kiedy Malcolm Glazer kupował Manchester United i klubowy sklep na Old Trafford odwiedzili jego synowie, zwykłych kibiców wyproszono – pytanie, na kim zależy klubowi nie wymaga odpowiedzi). Kroki piąty i szósty: przywrócić kluby i piłkarzy wspólnotom lokalnym (w tym drugim przypadku wprowadzając do kontraktów klauzule o obowiązkowej liczbie godzin, spędzanych przez zawodników np. na odwiedzinach szkół i pracy z młodzieżą). Krok ostatni: uczynić Football Association silną i niezależną instytucją, zdolną do tworzenia nowego etosu gry.

Jest coś pocieszającego w tym, że kiedy angielska piłka klubowa odnosi tak wielkie sukcesy sportowe i komercyjne; kiedy szefostwo Premier League zastanawia się nad rozgrywaniem dodatkowej, promocyjnej kolejki w wybranych miastach świata – na Wyspach dyskutuje się o ratowaniu piłki. Jest coś pocieszającego także we wszystkich działaniach już podejmowanych przez kluby: niektóre zdecydowały się na obniżenie cen biletów (trudno się dziwić – w ciągu 15 lat istnienia Premiership ich cena wzrosła nawet o 700 procent). Inne prowadzą działalność społeczną – zgodnie z duchem tekstu Conna i z kolejnym wpisem Księdza Andrzeja. Na działalność Tottenham Hotspur Foundation londyński klub przeznacza 6 proc. rocznych obrotów, czyli miliony funtów – instytucja zajmuje się promowaniem sportu i zdrowego trybu życia wśród dzieci z północnej części miasta, prowadzi specjalne programy dla niepełnosprawnych i współpracuje ze szkołami i szpitalami, które często odwiedzają piłkarze. Manchester City stawia na ekologię: na stadionie zainstalowano elektrownię wiatrową z platformą widokową i salą edukacyjną, w której szkolne wycieczki poznają zalety energii odnawialnej (wytwarzany tu prąd wystarcza nie tylko klubowi, ale i okolicznym domom, a MC używa także pojazdów z napędem elektrycznym i papieru odzyskiwanego z makulatury). Współpracujący z UNICEF-em Manchester United wysyła w świat tysiące piłek i koszulek podpisanych przez piłkarzy, które tylko przed dwoma laty przyniosły na rozmaitych aukcjach charytatywnych pół miliona funtów dochodu. Przykłady można mnożyć.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, ile w tym wszystkim działań czysto wizerunkowych – w końcu utrwalenie stereotypu piłkarza jako zapatrzonego tylko we własne konto chciwca byłoby dla dalszego rozwoju „sportbusinessu” niebezpieczne. Ale kiedy słyszę, jak po kolejnej wizycie w szpitalu któryś z zawodników mówi, że uświadomił sobie, jakim jest szczęściarzem i że ma w związku z tym jakieś zobowiązania, to jakoś mu wierzę. A w każdym razie: chciałbym wierzyć, żeby o dyskutowanej przez nas sprawie móc myśleć spokojniej.

PS. Rozmawialiśmy o tym w redakcji i wygląda na to, że sprawie pieniędzy, futbolu i etyki poświęcimy podczas Mistrzostw Europy nieco więcej miejsca. Tych, którzy nie kupują nas na co dzień, poinformuję oczywiście na blogu 🙂

19 komentarzy do “Ratujcie naszą piłkę

  1. ~Michal

    Niestety prawda jest taka, że o tego typu problemach dyskutują głównie dziennikarze i ludzie nie mający realnego wpływu na sytuację futbolu w danym kraju. Dyskutują między sobą, bo federacje tak naprawdę niewiele to obchodzi. Inwestycje są z założenia długoterminowe, ale włodarze oczekują raczej szybszych zysków i tu jest problem (zresztą powszechny nie tylko w futbolu).

    Odpowiedz
    1. ~kkogut

      Nawet jeśli, to z takiego pisania coś może wyjść. Zdaje mi się, że parę lat temu nie było takiego boomu na dobroczynność wśród piłkarzy i klubów. Coś się zmienia, Premiership też daje większe pieniądze na tzw. grassroots.

      Odpowiedz
  2. ~aapa

    Pewnie będzie tak, że co głowa to pomysł, ale i tak mam wrażenie, ze Anglicy sobie poradzą. W Polsce prawdopodobnie nie osiagniemy tego poziomu nigdy. Nie ta marka po prostu. Co nie znaczy, że trochę sytuacja nie zaczyna byc niebezpieczna. Ceny karnetów w sezonie 2008/09 będą wyższe (Tottenham podniósł je o 10%) co wielu kibiców już rozłościło. Tyle tylko, ze nigdzie na świecie nie ma tylu napaleńców na piłkę co w UK i nawet te najdroższe znajdą swoich nabywców. Komercjalizacja ma swoje minusy (np. chodzacy na płatne panienki Ronaldo), ale ma też swoje plusy. Wykupujac (fakt, ze co rok droższe) członkostwo w klubie, mam poczucie uczestniczenia w czyms wielkim. Pewnie, że daje sie nabierac na różnego rodzaju rzeczy, ale cóz, chyba troche to lubię. Kupując cos w sklepie też się nabieram.

    Odpowiedz
  3. ~darek638

    Odradzam tego typu dyskusje. Myslałem, że można rozmawiać o sporcie tak po prostu.Doradzanie czy wręcz opracowywanie reform finansowania angielskiej piłki jest według mnieoględnie mówiąc stratą czasu lub jak to woli niezwykle zuchwałe. Jeśli temat sportu jestdla Pana redaktora i osób wypowiadajacych się na blogu zbyt wąski, proponuję aby aspekt moralny życia publicznego, stosunków międzyludzkich itp. Przenieść na grunt Polski.Myślę, że u nas jest znacznie więcej do zrobienia a zasady współżycia czy nawet po prostudobrego wychowania z roku na rok ulegają rozluźnieniu i to oględnie mówiąc. Tomasz Lisniedawno powiedział w swoim programie, że jeśli uczeń, który ściąga jest uznawany zakozaka a ten, który nie daje ściągać to wał(tak powiedział) to co mówić o jakiejkolwiekreformie edukacji. Dodam, że powszechne jest wyznawanie przez osoby publiczne (oni uważają,że to drobne słabości?), że palili trawę, że ściągali z matematyki na maturze i rozkosznie pozdrawiają koleżankę, która to im umożliwiła tylko, że teraz koleżanka jest nauczycielką czy powiedzmy księgową za umiarkowany grosz a oni bohaterami polityki,TV, rad nadzorczych itd. U nas zaszczytem jest nie znać matematyki, nie mieć słuchu muzycznego, nie interesować się kulturą, najlepiej na niczym się nie znać ale mieć kasę a jak się kasę już ma to najlepiej być aroganckim wobec otoczenia itd.itd. Naprawdę, rzadko liczy się kompetencja, talent, pasja. To jest prawdziwa plaga w naszym kraju ..Może na razie wystarczy, bo mógłbym bardzo długo.Pozdrawiam.

    Odpowiedz
    1. ~Robbie

      Darku, z wszystkich tych wymienionych powodów lubię dyskutować na tym blogu. Gołym okiem widać, że ludzie tutaj mają pasję, a wówczas dyskusja wygląda zupełnie inaczej. Nie zgodzę się z przenosinami tego na grunt polski – z pewnych wcześniej omówionych powodów dyskutujemy tutaj o Premiership. Szczerze wątpię, aby miał ochotę kilka razy dziennie zerkać na blog o ekstraklasie.Jasne, że możemy tutaj dyskutować o reformach, których nigdy nie wprowadzimy, ale takie jest życie maniaków sportbusinessu 😉 to tak samo, jakbyśmy mięli nie dyskutować o zmianach przeprowadzonych w trakcie meczu – przecież i tak i tak nie mamy na nie wpływu. Dyskusja potrzebna jest aby podzielić się swoimi przemyśleniami.Uważam, że zasugerowany wcześniej pomysł etyki i pieniędzy w sporcie jako temat w Tygodniku, się sprawdzi. Już moja w tym głowa, jak wówczas ten dany numer zdobyć ;-)Pozdrawiam

      Odpowiedz
    2. Michał Okoński

      Kłopot w tym, że ja również myślę, że można rozmawiać o sporcie tak po prostu. O meczach, piłkarzach, trenerach wielkich i małych, o tym, co dla nas znaczy kibicowanie… Tylko że to, czego tu dotknęliśmy, jest już nieusuwalnym składnikiem sportu – chyba nie muszę szerzej uzasadniać tej opinii. Wpływa na nasze kibicowanie i pisanie, zmienia jego warunki i konteksty. Czym właściwie są drużyny, którym kibicujemy? Zabawkami rosyjskich miliarderów? Mającymi przynosić zysk korporacjami przejmowanymi przez amerykańskich spekulantów? Wyostrzam, ale chcę pokazać, że piłka nożna nie zamyka się dla mnie w świecie stadionów i boisk, meczów, treningów, odpraw taktycznych itd. – mocno interesuje mnie także jej kontekst społeczny. A kontekst społeczny to również losy byłych piłkarzy – dlaczego tak często nie udaje im się podjąć normalnego życia. To zmiana struktury społecznej kibiców (zamiast czy obok robotników, mieszkańców dzielnic tradycyjnie związanych z daną drużyną – przedstawiciele klasy średniej i biznesu). To inicjowane przez piłkarzy kampanie społeczne, dostępność stadionów dla niepełnosprawnych, kwestie rasizmu, uwikłań politycznych etc. – o wszystkim tym chciałbym tu pisać, podobnie zresztą jak o mistrzostwach Europy, transferowej gorączce czy zbliżającym się sezonie.Oczywiście nie myślę angielskiej piłki reformować, doradzać czegoś komukolwiek itd. – po prostu rejestruję inicjatywy, które się pojawiają. W dodatku dla wielu z nas to nieodległy świat: aapa pisze, że co roku opłaca członkostwo w klubie, ja robię to samo, robbie wczoraj był na meczu Irlandii z Kolumbią na Craven Cottage… Co nie znaczy, żebym nie widział polskich problemów. Ale to właśnie jest świat poza blogiem – choćby świat tygodnika, w którym pracuję, a który uznał, że mogę mimo wszystko zajmować się także piłką nożną.

      Odpowiedz
      1. ~darek638

        Coś mi się wydaje, że nie zostałem właściwie zrozumiany? Przede wszystkim rzadkoresetuję pamięć moja wypowiedź w tym wątku odnosiła się również do wypowiedzi zpoprzedniego wątka.Proszę nie żartować i nie wmawiać mi, że chciałbym piszącychna blogu namówić do przestania interesowania się sytuacją w ojczyźnie futbolu i żenamawiam do wiekszej uwagi sprawami dziejącymi się w naszym kraju, bo faktycznietak napisałem ale tylko dlatego, że porządkowanie moralne angielskiego podwórka woderwaniu od palących problemów wykraczjących daleko poza sport dziejących się u nas wydawało mi się nie w porządku. Pisałem o tym wielokrotnie choć od niedawnaodwiedzam blog Pana Michała, że Premiership jest najwspanilszym widowiskiem we.współczesnym sporcie. Fantastycznym, fascynującym i co ważne ciągle się rozwijaa najważniejszą przesłanką wszystkich zmian jest zawsze troska aby spektakl czylipojedynczy mecz środka sezonu był coraz ciekawszym widowiskiem. WspólczujęPolskim Kibicom, którzy nie oglądają tej ligi i czekają długie miesiące na jakiśinteresujący mecz w innej lidze. Mają często zakodowane takie przeświadczenie, żeciekawe spotkania są tylko pod koniec ligii, ewentualnie jakieś derby, spotkaniaczołówki no i przede wszystkim oczywiście LM. Premiership bez trudu łamie te wszystkiestereotypy..Pozdrawiam.PS. Byłoby pięknie gdyby Pan Michał pisał tylko o angielskim futbolu no chyba, że akurat trwa jakieś międzynarodowe święto np. WC, Euro czy Olimpiada.

        Odpowiedz
        1. ~Robbie

          Te członkostwa w klubach to także jeden z elementów angielskiej piłki. Ja w „moim” też co roku opłacam, także dokładając do tego cegiełkę.Kwestia społecznego aspektu futbolu w Anglii jest niesamowicie istotna. Niewiele jest krajów, gdzie zależność między polityką, życiem społecznym, sportem a klasą społeczną jest tak widoczna. Zaczyna się to od głosowania na tą i tą partię, przez mieszkanie w tej i tej okolicy, aż do kibicowania danym drużynom. I choć podziały te nieco się teraz rozmywają (choćby ze względu na napływ obcokrajowców czy potrzeby stricte biznesowe) to nadal istnieją. A to ciekawe jest.Co do „ratowania naszej piłki”. Coraz więcej supporters clubów walczy o stworzenie sektorów „śpiewających”, gdzie stanie nie będzie zakazane. Ludzie chcą wrócić do czasów, kiedy futbol był ucieczką od problemów życia doczesnego, a nie jest kolejną nałożoną na nich obrożą (vide: zasady zachowania na meczach FAPL). Po spadku do the Championship, fani Birmingham City od nowego sezonu będą mięli „singing area” na St. Andrew’s. W parlamencie jest projekt ustawy zezwalającej na stworzenie „stojących sektorów” na stadionach. Patrząc w przeszłość, ciężko uwierzyć, że z takimi problemami (oraz „kasa misiu kasa”) muszą zmierzyć się współcześni fani.

          Odpowiedz
          1. ~kkogut

            Święte słowa o kłopotah angielskich fanów. Pamiętam kampanię na Tottenhamie „Sid down or lose youre seat” – jeśli by to się miało odmienić byłoby normalniej. Tak samo z cenami biletow – tylko że narazie obniżają ci, co mają puste trybuny. Ci, którzy mają pełne – podnoszą i budują nowe stadiony. To też różnica z Polską – tam budżety klubów opierają się także na biletach, u nas gdyby nie Canal Plus – kluby by leżały.

          2. Michał Okoński

            Kiedy mówimy o zakazie wstawania przypomina się oczywiście sławna tyrada Roya Keane’a przeciwko „prawn sandwich brigade”: już w 2000 r. pomocnik MU krytykował kibiców zainteresowanych bardziej jedzeniem i drinkami serwowanymi dla lepszych gości niż dopingowaniem własnego zespołu (wypowiedź Keane’a: http://news.bbc.co.uk/sport2/hi/football/champions_league/1014868.stm, z tym samym co zawsze zastrzeżeniem, że system Onetowy rozspacjowuje linki). Zamiast wiernej widowni sprzed lat, okupującej zlikwidowane ze względów bezpieczeństwa najtańsze miejsca stojące, mamy „białe kołnierzyki” – drogie bilety kupowane są hurtowo przez wielkie korporacje, które chcą dostarczyć rozrywki pracownikom, i z dopingiem bywa różnie. W tym sensie wieści o „singing area” w Birmingham są pocieszające.A problem podwyżek cen biletów nie jest tylko angielski, bo znam wiernego kibica Wisły, który z przyczyn finansowych zrezygnował z oglądania meczu z Realem Madryt. Należał do najwierniejszych z wiernych…

          3. ~ks. Andrzej Draguła

            Proszę mi wybaczyć, jeśli mój wpis stanie trochę (nomen omen) okoniem. Jak wspomniałem, młodym jestem kibicem i mam nieco inną pewnie perspektywę. Nie przeżyłem w swoim życiu młodzieńczej fascynacji piłką i nie będę się przyznawał, kiedy pierwszy raz byłem na meczu, a byłem stosunkowo niedawno. Michał pisze o „białych kołnierzykach”, które niby nie kibicują. Jest koncepcja, by wrócić do sektorów stojących, bo dopiero tam jest właściwy doping. Pojawiają się wypowiedzi o społecznym wymiarze sportu i o identyfikacji lokalnych społeczności z własnym klubem. Kto i jak ma się z nim identyfikować. Jak juz się przyznałem, bliżej mi do Pirmera Division niż do Premiership, bywa że oglądam i tę. Przyglądam się tamtym trybunom, ich społecznej strukturze: rodziny, dzieci, na meczach Realu są panie w woalkach i panowie w krawatach. I jak trzeba, to też krzyczą na całe gardło, mimo białego kołnierzyka. Może moje wrażenie jest mylne, ale wydaje mi się, iż doświadczenie wspólnego świętowania, zabawy i zaangażowania ejst powszechniejsze i obejmuje tam ludzi z wielu grup i struktur społecznych. Byłem niedawno na meczu Ekstraklasy niedaleko stojącego sektora. Sorry, ale chwilami ryki nieco atawistyczne z niewybrednym słownictwem wobec wszystkich, od PZPN zaczynając (podobno słusznie). Strach zabrać na taki mecz rodzinę. Kiedy patrzę na derby – nie powiem, jakiego polskiego miasta – i widzę stojące naprzeciwko siebie dwie dywizje zakapturzonych i kordony policji pomiędzy, to myślę, że to najlepsza droga, by footbol zabić. Dziennikarze i piłkarze dziwią się, że przychodzi tak mało widzów. Nie każdy ma ochotę stać się świadkiem „ustawki”. Oglądałem nie tak dawno mecze finałowe mistrzostw Afryki. Tam to było głośno! Głośno, nie agresywnie. Niestety, w przekonaniu wielu zwykłych obywateli polskie kluby „nie należą” do kibiców, ale zawłaszczone są przez tzw. kiboli i pseudokibiców. Mam nadzieję, że nikgo tym nie uraziłem. Wycofywanie się sponsorów z finansowania Ekstraklasy ma swoje źródło tutaj właśnie. Trudno finansować coś, na czym prezes(ka) sponsorującej firmy nie może się czuć bezpiecznie. Piłka narodowa jest własnością narodu. I to widać, choćby w tym czasie. Z piłką klubową jest dużo gorzej.Została zawłaszczona.

          4. Michał Okoński

            Myślę jednak, że nie ma sensu pisać tu o polskiej lidze: koń, jaki jest każdy widzi. Miesiąc po zakończeniu rozgrywek zaczynamy się dowiadywać, kto spadł, kto zagra w europejskich pucharach, a wciąż nie wydają się to wieści ostateczne. Wszyscy pewnie kibicujemy także drużynom polskim, ale świat dookoła nich nie skłania do nadmiernych zaangażowań. Jeden z moich kolegów redakcyjnych przestał chodzić na mecze, bo miał dość tego stężenia agresji i nienawiści, które zostawało w nim po meczu.Z drugiej strony stadion to przecież nie filharmonia, a angielskiego kibicowania też nie ma co idealizować: zdarzają się incydenty, zdarzają się rasistowskie pieśni, zdarzają się obelgi pod adresem poszczególnych piłkarzy – zwłaszcza jeśli grali kiedyś w naszej drużynie. Czasem interweniuje policja czy stewardzi, są wyroki sądowe i zakazy stadionowe. Tyle że tam to mimo wszystko margines, choć niedawno przeczytałem, że liczba przestępstw kryminalnych z udziałem angielskich kibiców znów zaczęła rosnąć.Dla mnie jednak poważniejszym problemem jest odcinanie się klubów od swoich korzeni – coś, czemu próbował zaradzić w swoim projekcie David Conn. Pamiętam z filmu „Full Monty” postać bezrobotnego hutnika w thatcherowskiej Wielkiej Brytanii. Nie ma pracy i nie ma nadziei na poprawę swego losu, a przed utratą resztek godności zdaje się chronić go związek z lokalną drużyną: kibicuje Sheffield Wednesday. Czy ktoś o takim statusie mógłby jeszcze chodzić na mecze Premiership?

          5. ~Robbie

            Te Sheffield to bardzo specyficzny temat. Podobnie jak Sunderland, Leeds, Newcastle, Doncaster czy Liverpool – ogólnie Anglia północna. Od razu zaznaczam, iż choć dużo po ziemi angielskiej podróżowałem i nie raz i nie dwa się przeprowadzałem, to zawsze traktowałem siebie jako tego z „Południa”. Różnica jest taka jak między tzw. Polską A i B, nie sądzę, aby zachodziła potrzeba głębszego tego wyjaśniania.W Londynie i okolicach, ludzie także mogą czerpać wielką radość z futbolu, także „krawaty” i „prawn sandwiches” 😉 fachowe określenie to jednak „corporate” bądź „hospitality”. I oni też potrafią zrobić świetną (czyt. głośną atmosferę). To, o czym mówił przed ośmiu laty [sic!] Keano, jest jak najbardziej naturalne. Kibicując „najlepszym” i będąc przyzwyczajonym do pojedynków z Realami, Barcelonami, Liverpoolami czy innymi Milanami, KIBICOM CIĘŻKO SIĘ ZMOTYWOWAĆ na mecze ze słabeuszami. Stąd te kanapki i cisza (wszak jak się je to się nie mówi, niech to także świadczy o kulturze kibiców ;p).Pytanie dla klubów: kto zostawi w klubie więcej pieniędzy, a mniej będzie kosztował:A) „krawat”, który kupi coś do jedzenia, z miejsca zapłaci 3x więcej za bilet, a na koniec grzecznie pójdzie do klubowego sklepu i wyda kolejne sumy pieniędzy nie wyrządzając przy tym żadnych strat/szkód;B) „kibol”, który kupi najtańszy bilet, napije (upije) się we własnym zakresie jeszcze przed wejściem na stadion, wychodząc będzie szukał zaczepki;C) czy „kibic”, który wyda tyle, ile może, aby miło spędzić czas za umiarkowane pieniądze?Która z tych „grup” jest najbardziej klubom potrzebna?Blimey, a mięliśmy rozmawiać o czystym futbolu, a ja znowu marudzę o sportbusinessie ;PTym nie mniej z przyjemnością czytam wpisy księdza Andrzeja, pod którymi się podpisuję.Futbol a zdrowie kibica: http://uk.news.yahoo.com/afp/20080601/thl-fbl-euro-2008-health-6a05898.html polecam dla ciekawskich 😉

  4. ~Albiondean

    Bardzo ciekawa dyskusja, zwlaszcza ostatnie pytania, kogo wola kluby: krawatow, kiboli czy zwyklych kibicow. Odpowiedz jest oczywista, jesli nie uznac, ze kluby maja jednak jakies zobowiazania wobec tych najwierniejszych fanow. No wlasnie: czy maja? Pewnie kazdy prezes bedzie mial gebe pelna zdan o tym, jacy to sa wazni zwykli kibice, ale na boku bedzie robil interesy z „krawatami”, sprzedawal im luksusowe boksy etc. W sumie nie wyglada to dobrze, zwlaszcza ze prezes dobrze wie, ze cokolwiek by zrobil ludzie sie nie odwroca od druzyny, ktorej kibicuja od dziecka, a czasem dlatego, ze tak nauczyl ich tata (to tez angielska sepcyfika).

    Odpowiedz
    1. ~darek638

      Z tego co wiem, czołowe kluby angielskie sprzedają w komplecie, wszystkie miejscana całoroczne karty wstępu jeszcze przed sezonem. Kto to kupuje? Cały przekrójspołeczeństwa, wszyscy dla, których jest to ważne. Wśród kibiców Chelsea jestpodobno jak to nazywacie wielu kołnierzyków(nie wiem tylko jak ich rozpoznać?)siędzą grzecznie głownie na trybunach wzdłuż boiska a ci mniej zamożni albo tacy,którzy lubią bardziej żywiołowy doping stoją za bramkami. Specjalnie napisałem,że stoją bo od czasu do czasu na naszych forach wraca temat, że federacja zabraniastania na trybunach.Zakaz zapewne istnieje ale praktyka jest inna. Mam zarchiwizowanypraktycznie cały sezon Premiership, wersje rozszerzone skrótów kolejek i z wyjątkiemBirmingham gdzie rzeczywiście boją się wstawać i nie chodzi mi o całe miasto, bona stadionie Aston Villi stoją za bramkami jak wszędzie, sytuacja z grubsza wyglądatak. Jeśli trybuny za bramkami swiecą pustkami wszyscy grzecznie siedzą wstajątylko wtedy jak pada bramka i to dla „naszych”. Jeśli kibice zapełnią trybuny zabramkami to tylko na wyjatkowo nudnych meczach siedzą, Gdy mecz obfituje w sytuacje podbramkowe stoją praktycznie cały czas. Prawdopodobnie mimo zakazutrudno ustalić winowajcę(ów) wystarczy, że wstanie kilkunastu kibiców wywołuje to polaryzację,chcesz w ogóle widzieć, musisz wstać i wstaje cała trybuna. Być może siadają co jakiśczas tego nie wiem bo mam obraz tylko z kamery, która podąża za akcją ale medialna walkajest raczej z zakazem a nie z praktyką.

      Odpowiedz
      1. ~Robbie

        To może ja znowu dorzucę moje 3 grosze, jako że relatywnie często, i w różnych miejscach, bywam.Na Stamford Bridge trybuny wzdłuż boiska cały czas siedzą, podnoszą się, tylko jak jest jakaś dobrze zapowiadająca się akcja, bądź bramka. Za bramkami już jest różnie, zależy od meczu oraz drużyny przyjezdnej oraz ich kibiców. Niektorzy, jak QPR czy Derby, w tym sezonie przyjechali na mecz z Chelsea tylko posiedziec. West Ham, Tottenham czy ManUtd – bylo bardzo głosno a trybuny za bramkami cały czas stały.Na wyjazdy Chelsea krawaty nie jeżdzą. (Jak ich rozpoznać? Hm.. noszą krawaty? na mecz czesto przychodzą prosto z pracy w the City). Dlatego też na wyjazdach Chelsea ogólnie nie siada. Mogą zmusić, ano mogą. Na WHL jak wszyscy stali dłużej niż 5min, ochrona wchodziła i pojedynczym osobom (słabszym osobnikom, oceniając po budowie ciała) kazano siadac, albo zostaną wyprowadzone z sektora. Wówczas siadali oni, a także kilka osob obok, w pewnego rodzaju obawie. Po chwili i tak kazdy wstawal. Na meczach u siebie juz jest inaczej, ludzie naprawde boja sie o karnety.Podobny schemat, mogę śmiało powiedzieć, jest niemalże wszędzie w Premiership. Siadają zwłaszcza ci z dziecmi. Nie dlatego zabrali swoje pociechy na mecz, aby te nie mogly nic obejrzec. Roznego rodzaju sytuacji zwiazanych z siadaniem na stadionach jest mnooostwo, cieżko mi tutaj o tym wszystkim napisać. Problem jest znacznie bardziej złożony niż w Polsce. W Anglii nawet „schaby” (bez urazy!) szanują służby porządkowe, nie kłócą się, nie rzucają na nich. Do tej pory pamiętam jak kiedyś na Widzewie banda nastoletnich wyrostków „przekopała” ok. 50-letniego porządkowego, tylko dlatego iż miał odblaskową kamizelkę. Nóż się w kieszeni otwiera, chcesz coś zrobić, ale nie możesz, bo wiesz, że jak powiesz słowo – będziesz następny. Bez żalu i nostalgii zamieniłem polską piłkę na angielską. Tym nie mniej, staram się we własnym, skromnym zakresie wpływać na zmiany w polskiej piłkarskiej mentalności.

        Odpowiedz
        1. ~aapa

          To i ja cos jeszcze dorzucę. Szanuję tych, którzy angażuja się w doping, bo bez ich udziału nie byłoby wielu wspaniałych meczów, choć to nie oni grają. Jest jednak pewna granica, którą jestem w stanie zaakceptować. Konieczność siedzenia w trakcie meczu nie jest taka głupia. W odpowiadający mi sposób, orientuje to co jest ważne. Idę na stadion obejrzeć mecz i to co się dzieje na trawniku jest najważniejsze. W Polsce i całej Europie kontynantalnej mam wrażenie, że trybuny rozgrywają swój własny mecz i dla wielu nie ma tam miejsca. Polscy kibice (kibole?) nie dyskutują po meczu o bramkach czy wydarzeniach na boisku tylko o tym co działo się na trybunach. Są jakoś dziwnie przekonani, że klub to tylko oni, bo robią doping. Jakoś tylko mam cały czas wątpliwości czy robią go sobie czy piłkarzom. Często jest tak, że doping prowadzony jest swoim, dziwnym, torem bez względu na wydarzenia na boisku. Dla wielu pewnie jestem „piknikiem”, ale co tam. Pomijam oczywiście emocje, które biorą górę i nie wyobrażam sobie, że znalazłby sie mądry który usadziłby np. WHL w trakcie półfinału Carling Cup z Arsenalem, to troche tak jak zakazać ogryzania paznokci z nerwów. Nie wyobrażam też sobie, że siedziałbym w takim momencie.

          Odpowiedz
          1. ~Ks. Andrzej

            Dzięki za tę myśl, która wydaje mi się bardzo cenna. (Będzie znów o Ekstraklasie, sorry!!) Moje wrażenie jest podobne. Na polskich stadionach, chodzi o rozgrywki klubowe, mamy do czynienia ze swoistą równoległością: mecz sobie, kibice sobie (nie wszyscy, myslę tu raczej o tych z klubu kibica). Mecz jest bardziej okazją, wehikułem do wyrażenia emocji. Prawdziwy doping jest współzależny od gry, faluje wraz znią, nie ulega wątpliwości. Gdy patrzę na niektóre grupy kibiców, to oni nawet nie patrzą na to co się dzieje na boisku, skupieni są na sobie i na kibicach rywala. Rozgrywają własny mecz. Trudno się dziwić innym kibicom, takim jak ja, czy też „białym kołnierzykom”, że czują się tam „nie na miejscu”.

          2. Michał Okoński

            Znów fantastyczna dyskusja – dzięki! Nie włączałem się w nią przez ostatnie godziny, przygotowując kolejny wpis. Mam jednak wrażenie, że także i on jest a propos naszej tu wymiany: może będziemy ją płynnie kontynuować pod nim?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *