Archiwum miesiąca: czerwiec 2008

Eurodziennik: Głodne wilki

O tym, co było najpierw, a właściwie co było przez całe dwie godziny najlepiej mówi notatka, którą zrobiłem około 70 minuty: że podoba mi się, jak Pletikosa zaczyna atak swojej drużyny rzucając piłkę do biegnącego po skrzydle Srny. Rozpoczęcie gry przez bramkarza jako epizod godny zanotowania – czy trzeba dodawać coś więcej o przebiegu ćwierćfinału Turcja-Chorwacja? Nihat nie dostawał podań, Corluka wyłączył z gry Ardę, czasem z przeciętności wybijał się Modrić, ale co zdołał wypracować Oliciowi, to ten psuł… Przez 119 minut wiało nudą, aż w końcu Modrić raz jeszcze szarpnął po prawej stronie, dośrodkował na głowę Klasnicia, ten strzelił bramkę i wydawało się, że jest po wszystkim.

Jak wiecie, wcale nie było po wszystkim: sędzia doliczył do dogrywki minutę i w ostatnich sekundach tej minuty, a może nawet już po jej upływie (spytajcie trenera Chorwatów) Turcy zdołali wyrównać. I było jasne, że teraz, kiedy urwali się z szubienicy, to oni są faworytami rzutów karnych: rywale byli zbyt blisko sukcesu… Na zaprzyjaźnionej stronie kibiców Tottenhamu przeczytałem, że przypominało to oglądanie drużyny z White Hart Lane: nieumiejącej utrzymać prowadzenia, nagle tracącej pewność siebie i ostatecznie przegrywającej. Nie bez znaczenia jest fakt, że najlepszy dziś piłkarz na boisku, który zawiódł przy pierwszym rzucie karnym, jest właśnie nowym zawodnikiem Tottenhamu…

To tylko pozornie będzie nie a propos: pamiętam, kiedy przed mundialem w Korei i Japonii wybraliśmy się z Piotrkiem Mucharskim na wywiad z Bońkiem, który opowiedział nam m.in., co się działo, gdy do Łodzi przyszła wiadomość, że Widzew wylosował w Pucharze UEFA Juventus Turyn. „Nie było faksów i komórek, więc po treningu zgromadziliśmy się wszyscy w gabinecie prezesa: siedziało tam ze dwudziestu chłopa… Wreszcie dzwoni telefon, odbiera go świętej pamięci Stefan Wroński i robi się biały jak ściana: Panowie… Juventus Turyn… A my wszyscy jednym głosem: Gdzie gramy pierwszy mecz? On: U siebie. My: No to mamy ich!”. Boniek tłumaczył, że byli jak głodne wilki – żadnego strachu, choć Juventus stanowił wtedy jedną z najlepszych drużyn w Europie.

Przypomniała mi się ta rozmowa w związku z komentarzem Bartka, że od dziś na Euro kibicuje głodnym: „Turcy pokazali, że sercem można wygrać mecz” – napisał pod moim ostatnim tekstem. Długo nie byłem przekonany, czy ma rację: ci, którzy mieli być głodni, przez 120 minut bardzo ostrożnie przeżuwali każdy kęs. Dość powiedzieć, że pierwszego spalonego odnotowaliśmy w 62. minucie, drugiego – w 103. Co tu się dziwić, że tempo i sposób rozgrywania dzisiejszego ćwierćfinału sprzyjały dygresjom (a skoro o dygresjach: czy wczorajszego widowiska nie stworzył po prostu w miarę szybko strzelony gol?).

Ale tak: warto kibicować głodnym – tym, którzy mają ambicję wygrywać, którzy dają z siebie wszystko i którzy po raz trzeci w tych mistrzostwach strzelają bramkę w ostatnich sekundach. Pewnie żadnego Turka nie chcielibyście mieć w swojej drużynie (ja może Ardę…), na pewno nie chcielibyście, żeby trener waszej drużyny wyglądał jak Fatih Terim, ale chyba nie chcielibyście też, żeby wasza drużyna miała grać przeciwko nim. Im bardziej Turcy są zdziesiątkowani (dziś ze składu wypadło trzech kolejnych, odsuniętych za kartki od gry w półfinale), im więcej kilometrów mają w nogach i im krócej odpoczywają, tym trudniej z nimi wygrać. Boniek mówił, że po ograniu Juventusu w piłkarzach Widzewa coś puściło, a gdyby byli bardziej pozbierani, mogliby zdobyć Puchar UEFA („Podobnie stało się z reprezentacją Polski po meczach z Belgią i ZSRR na mistrzostwach świata w 1982: przed półfinałem z Włochami czuliśmy się już nasyceni”). Coś mi się nie wydaje, że Turcy wyglądają na nasyconych.

Po dwóch godzinach nudy mistrzostwa Europy znów zdołały nas zachwycić. Kibicom Tottenhamu mówię zaś: nie ma tego złego… Luka Modrić może zacząć wakacje i przyjedzie do Londynu wypoczęty. Co by to było, gdyby miał tu jeszcze grać do przyszłej niedzieli.

PS Ostatni dziwnie aktualny fragment wywiadu z Bońkiem (zastrzegam – przeprowadzonego  p r z e d  koreańską klapą): „Polacy rzadko walczą o najwyższe stawki, a kiedy już osiągną sukces, np. awans do mistrzostw świata po 16 latach przerwy, to zamiast traktować tę sytuację jako trampolinę do następnego skoku, zachowują się, jakby już byli u celu. Po wywalczeniu awansu odbywa się feta, piłkarze i trenerzy dostają nagrody, niektórym stawiają pomniki…”. Wygląda na to, że nie uczymy się na błędach.

Eurodziennik: Mały finał po raz pierwszy

Ktoś tu narzekał na kryzys mistrzostw Europy? Proszę bez żartów. Jedyny kryzys, jaki obserwuję, to mój własny, bo właśnie przyszło mi na myśl, że niedługo koniec. Do licha, przecież to już ćwierćfinały: zostało tylko osiem drużyn, a kiedy to piszę – siedem… Za nami pierwszy mały finał – nie tylko dlatego, że znakomicie moglibyśmy sobie wyobrazić mecz o złoto między Portugalią a Niemcami, i nie tylko z powodu obejrzanych właśnie bramek, ale także dlatego, że czekają nas kolejne małe finały, zwłaszcza ten Hiszpania-Włochy.

Ktoś tu narzekał na kryzys drużyny niemieckiej? Co w takim razie musiał mówić po trzydziestu minutach gry? Co musieli po meczu mówić głośni ostatnio krytycy Miroslava Klose (nie chodzi mi jedynie o gola – w końcu nawet Nuno Gomes zdołał dziś strzelić, ale np. o ten wślizg w 46. minucie…)? A ci, którzy wyśmiewali powolnych ponoć i mało zwrotnych Metzeldera i Mertesackera? A pesymiści, mówiący że bez Loewa na ławce, zwłaszcza zaś bez Fringsa na boisku, Niemcy nie będą mieli żadnych szans? Skądinąd: już podczas meczu z Polską zastanawiałem się, dlaczego Schweinsteiger nie wychodzi w pierwszym składzie…

Ktoś tu wychwalał pod niebiosa Cristiano Ronaldo? Ciekawe, co będzie mówił po meczu, w którym przez wiele minut skrzydłowy MU był praktycznie niezauważalny (może, jak Scolari w Chelsea, on jest już myślami w Realu?). Owszem, to z dobitki po jego strzale padł gol, ale całą akcję wypracował Deco. Nie po raz pierwszy w tym turnieju najgroźniejszym skrzydłowym Portugalczyków był prawy obrońca Bosingwa…

Ktoś mówił, że gwiazdy są zmęczone? Co w takim razie powie o Michaelu Ballacku, który znowuż przebiegł najwięcej ze wszystkich, a w dodatku zainicjował pierwszą bramkową akcję Niemców i zakończył ostatnią?

Ktoś się spodziewał nudnego futbolu, murowania bramek, żelaznej dyscypliny taktycznej? Jak niemal we wszystkich meczach tych mistrzostw, i dziś po prostu grano w piłkę: atakowano dużą liczbą zawodników, szybko i z fantazją (te portugalskie przerzuty z jednej strony boiska na drugą…), nawet jeśli część goli padła po rzutach wolnych.

Ktoś znów powiedział, że piłka nożna to taki sport, w który gra 22 zawodników, a na końcu i tak wygrywają Niemcy? Tu chciałbym się na chwilę zatrzymać, bo wśród piłkarskich komunałów ten jest jednym z najbardziej wyświechtanych i najbardziej irytujących (choć nie lubię też: „Na tym poziomie nie ma słabeuszy”, „Hiszpanie grają pięknie jak nigdy, przegrywają jak zawsze”, „Rzuty karne to loteria”, „Gospodarzom sprzyjają ściany”, „Tak się gra, jak przeciwnik pozwala”, „Dopóki piłka w grze wszystko jest możliwe”). Marzy mi się jakaś umowa między dziennikarzami piszącymi o futbolu i utworzenie indeksu zdań zakazanych. Może zresztą – z Waszą pomocą – sam go kiedyś ułożę (proszę o propozycje piłkarskich komunałów, takich jak wymienione).

Na koniec dwie prywaty: wczoraj pod moim wpisem kilku kolegów zastanawiało się nad obsadą lewego skrzydła Tottenhamu w najbliższym sezonie. Wiem oczywiście, że Podolski mówił w tych dniach o interesujących propozycjach z Juventusu i właśnie z Tottenhamu, ale ponieważ plotek transferowych mamy w tych dniach całe pęczki, zignorowałem tę wypowiedź (podobnie zresztą jak wszystkie inne pogłoski: o Villi, Borucu, Bentleyu…). Dziś jednak, po akcji na 1:0 dla Niemców zacząłem się zastanawiać. Cokolwiek by mówić, był to klasyczny angielski gol: rajd lewą stroną, dogranie wzdłuż bramki i dołożona noga piłkarza wbiegającego z głębi pola. Dogrywającym był Podolski…

Druga prywata to promocja nowego numeru „Tygodnika”: kilkanaście dni temu pod moimi wpisami toczyła się rozmowa na temat kryzysu angielskiej piłki (pierwszy tekst, „Anglia dla Anglików”  i towarzysząca mu dyskusja tu, drugi, „Ratujcie naszą piłkę” tu). Temat rozwija na naszych łamach Wojciech Lubowiecki w tekście „Piłka psuje się od środka”. Nie tylko dla fanów Premiership.

Eurodziennik: Bez niespodzianek, ale z bohaterami

Taki obrazek z maila od przyjaciółki z Izraela (studiuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, ma na roku kolegów z całego dosłownie świata). Jest piątkowy wieczór, przed meczem Holandia-Francja. Oczywiście szabat. „Okupujemy miejsca przy barze, zasłaniając wszystkim ekran. Nagle obok nas przechodzą dwie ciemne postaci. Zamieramy z otwartymi ustami, widząc, że dwóch ortodoksów składa w rogu pubu marynarki i kapelusze. I to nie jacyś tam modern orthodox, tylko „czarni”, pejsaci, na sto procent szomer szabat. Kibicują Francji, co cieszy Maię, jedyną w całym pubie trzymającą z Francuzami. Tylko zagadać do nich nie może, bo oglądać piłkę w szabat to co innego niż gadać z dziewczyną…”.

No i mówcie mi teraz, że takie imprezy jak Mundial czy Euro przechodzą kryzys. Zgoda: czasami można odnieść wrażenie, że futbol jest nauką ścisłą. Niby zdarzają się sensacje, niby jakieś Barnsley eliminuje w Pucharze Anglii Liverpool i Chelsea, ale ostatecznie prawie zawsze wygrywa ten, kto powinien (co nie oznacza, broń Boże, Niemców). Patrząc z tej perspektywy tegoroczne mistrzostwa Europy nie są wcale inne: pary ćwierćfinalistów mogliśmy przecież wytypować jeszcze przed rozpoczęciem turnieju, z niewielkim tylko wahaniem, postawić na Czechów czy na Turków, na Holendrów czy na Francuzów lub Włochów, na Rosjan czy na Szwedów.

Na szczęście ścisłość każdego systemu kwestionują ludzie. Po zakończeniu rozgrywek grupowych znamy już kilku tych, którzy każą nam ten turniej pamiętać. Najpierw, oczywiście, Boruca: geniusza wśród słabeuszy. Potem Ribery’ego: najlepszego wśród zmęczonych, złamanego w końcu przez kontuzję. Cecha: sapera, który po tysiącu rozbrojonych min pomylił się na tysiąc pierwszej. Buffona: sapera, który wciąż się nie pomylił. Van Nistelrooya: faulowanego w polu karnym, ale wybierającego fair play. Podolskiego i Yakina, niecieszących się po golach strzelonych reprezentacji kraju lat dziecinnych. Henry’ego: podporę drużyny, pogrążającego ją golem samobójczym. Freia: płaczącego na inaugurację. Nasriego: zmiennika, który po kwadransie gry sam został zmieniony. Fabregasa i Robbena: megagwiazdy na ławce. Ronaldo: gwiazdora świecącego przykładem (już nawet ja nie mówię, że Portugalczyk rozczarowuje). Toniego: mistrza nieskuteczności. Villę: mistrza skuteczności. Arszawina: asa z rękawa (czy nie warto było zaczekać na Błaszczykowskiego?). Modricia: liliputa w drodze do Premiership. Sneijdera: następcę Cruyffa. Pewnie dopiszecie jeszcze jakieś nazwiska.

A dzisiejsze mecze? Jeszcze parę minut przed dziewiątą miałem poczucie, że pojedynek między Rosją a Szwedami będzie pierwszym, w którym odpadającego będzie naprawdę żal (Czesi, którym kibicowałem z całego serca, nie przekonywali formą od samego początku, podobnie Francuzi). Później musiałem zmienić zdanie: Rosja poradziła sobie w iście holenderskim stylu, co jest w moich ustach nie lada komplementem.

Nie ma mowy o kryzysie Euro. Dziś przekonali o tym Rosjanie, a w dniach poprzednich Holendrzy, Portugalczycy, Hiszpanie, Chorwaci, Turcy, ba, nawet Włosi i Niemcy. Jak to dobrze, że ćwierćfinały już od jutra.

PS Izrael Izraelem. O tym, jak się ogląda (albo nie) Euro w Nepalu pisze na innym „Tygodnikowym” blogu Bartek Dobroch. Polecam.

Eurodziennik: Francja à la Polonaise

Wciąż rozczarowani? Wasza drużyna zawiodła na całej linii? Poza bramkarzem nie było w niej jasnego punktu? Trener-magik nie wyciągnął królika z kapelusza? No to teraz wyobraźcie sobie, że jesteście Francuzami. Nie tak dawno zdobyliście mistrzostwo świata i Europy, dopiero co byliście wicemistrzami świata, wasi piłkarze są supergwiazdami w najlepszych ligach kontynentu, a jest ich tylu, że wokół powołań do reprezentacji nieustannie odbywa się u was krwawy spór (wasz Brożek, pominięty przy wybieraniu składu na Euro, nazywa się David Trezeguet). Jedziecie na wielką imprezę jak zawsze, by walczyć o medale, i… odpadacie po pierwszych trzech meczach, zdobywając tyle samo punktów i tracąc dużo więcej goli niż jakaś tam Polska.

Do występu Polaków na Euro oczywiście wrócimy. Posłuchamy na spokojnie, co mają do powiedzenia oni sami, poczekamy aż opadnie piana, którą biją chłopcy z Polsatu (o „oficjalnym nadawcy” właściwie trzeba by napisać osobno, i pewnie znajdzie się moment podczas któregoś z dni przerwy po ćwierćfinałach – na razie polecam komentarz księdza Andrzeja pod moim ostatnim wpisem: święte słowa, nie tylko dlatego, że pochodzą od kapłana), a my sami nabierzemy dystansu. Na razie jesteśmy po zakończeniu rozgrywek w grupie śmierci, i na razie żegnamy Francuzów.

Po pierwszych meczach tej grupy wróżyłem im klęskę i stawiałem na awans Włochów. Francuzi – pisałem – są jak śmierć nudni. Dziś byli raczej jak śmierć nieszczęśliwi. Najpierw kontuzję odniósł Ribery – piłkarz, który wyrastał ponad tę drużynę, jak Boruc nad Polaków. Później był karny i czerwona kartka, a gdy w drugiej połowie zebrali się jeszcze do walki – dobił ich gol po rykoszecie, który właściwie należałoby zapisać jako bramkę samobójczą na konto jednego z największych futbolistów ostatniej dekady – Thierry’ego Henry’ego. A jeszcze nie wyleczył się Vieira, a jeszcze dotychczasowe filary tego zespołu były bez formy (skąd my to znamy…) i w związku z tym przez wszystkie trzy mecze trwało poszukiwanie najlepszego ustawienia tych pozostałych. Zaprzyjaźniony współpracownik „Tygodnika” pisze mi z Francji, że w tamtejszej telewizji Raymond Domenech mówił przed chwilą, jak jest bardzo dumny z drużyny, bo mimo poturbowania Ribery’ego, karnego i wyrzucenia Abidala walczyła do końca. „Bardzo ładne słowa – dodaje mój korespondent – tylko szkoda, że nie potrafią wygrać żadnego meczu…”.

Nie powiem, żebym spotkanie Francja-Włochy oglądał niezwykle uważnie – co jakiś czas popatrywałem przecież na Holendrów. Widziałem jednak dostatecznie dużo, żeby powiedzieć jeszcze słowo tym, którzy nie zostawili wczoraj suchej nitki na Tomaszu Zahorskim za to, że kiedy już znalazł się sam na sam z chorwackim bramkarzem, nie był w stanie go pokonać. Jak w takim razie ocenić występy na Euro Luki Toniego? Przecież zmarnowane przez Włocha w ostatnich dniach „setki” idą, nomen omen, w dziesiątki.

Co się zaś tyczy Holendrów, przed nimi Portugalczyków i Chorwatów, jutro pewnie Hiszpanów: w przypadku każdej z tych drużyn mecz z udziałem piłkarzy teoretycznie rezerwowych nie był meczem gorszym niż ten rozegrany przez teoretycznie pierwszy skład. Nie ma problemu trzech meczy w dziewięć dni czy czterech meczy w dni trzynaście – jest, jak we wszystkich czołowych klubach świata, normalna rotacja zawodników, która ani nie zmienia stylu gry zespołu, ani żadnego z pauzujących piłkarzy nie wybija z rytmu. Ćwierćfinały z udziałem wypoczętych gwiazd… nie mogę się doczekać.

Eurodziennik: Prosta piłka po polsku

Nadszedł czas mówienia rzeczy najprostszych. Czas, w którym nie potrzeba metafor, wspomnień z przeszłości, a nawet jakże lubianego przez nas wszystkich gdybania. I czas mówienia głosem spokojnym, choć z tonu przybieranego pod koniec dzisiejszej transmisji przez chłopców z Polsatu widać, że zbliżają się dni mowy donośnej, oskarżeń dobitnych, wniosków śmiałych i ostatecznych.

Mówmy więc rzeczy najprostsze: awansując do finałów Mistrzostw Europy zaszliśmy wysoko i nie zmieni tego fakt, że okazaliśmy się jedną z dwóch najsłabszych drużyn turnieju. To zdanie nie miało zabrzmieć jak krytyka, tylko proste stwierdzenie faktu. Tak jak stwierdzeniem faktu jest, że Agnieszka Radwańska zalicza się do dwudziestu najlepszych tenisistek świata, ale raczej pod koniec drugiej dziesiątki, nie w czołówce. Zaszliśmy wysoko, wyżej niż Finlandia czy Serbia, żeby nie wspominać już o Anglii (w końcu na tym turnieju zagrali Saganowski, Dudka i Żewłakow, a nie Rooney, Gerrard i Terry, prawda?). Dobrze o tym pamiętać, cokolwiek się powie w dalszej kolejności.

Czas mówienia rzeczy najprostszych to także czas mówienia, że Chorwaci i Niemcy mieli być i byli silnymi rywalami (choć Chorwaci okazali się mocniejsi niż przypuszczano, Niemcy – odwrotnie). Kto wie, dokąd te drużyny zajdą jeszcze na boiskach Szwajcarii i Austrii, ale że Chorwacja do półfinału, wydaje się pewne.

Inne proste stwierdzenie: Artur Boruc jest – obok a może przed van der Sarem, Buffonem i Lobontem – najlepszym bramkarzem mistrzostw Europy. I kolejne: Leo Beenkahher wziął na Euro najlepszych, a w każdym razie najlepszych spośród zdrowych. Będę bronił tego zdania, cokolwiek jeszcze na ten temat usłyszymy (nikt zresztą przed turniejem nie mówił inaczej). Podobnie jak będę bronił zdania, że Polacy nie odstawali od pozostałych drużyn kondycyjnie, że nie byli zmęczeni i nie biegali mniej od innych. Tak, akcjom piłkarzy Beenhakkera brakowało tempa, ale czy nie brało się to raczej stąd, że jak prawie zawsze (ach, ten mecz z Portugalią: jak dobrze, że się zdarzył, i jak niedobrze zarazem…) nie potrafili ich rozegrać z pierwszej piłki, bez hamującego rozpęd przyjęcia?

Owszem, jest parę rzeczy, których żałuję. Te obiektywnie najważniejsze wiążą się ze spadkiem formy kilku kluczowych piłkarzy tej reprezentacji: Smolarka, Krzynówka, Lewandowskiego… Inne dotyczą błędów natury czysto piłkarskiej (Bąk nie przesunął się z resztą obrońców przy pułapce ofsajdowej przed pierwszym golem dla Niemców, Golański nie wybił piłki na róg przed golem numer dwa, Lewandowski – że znów się narażę – niepotrzebnie ciągnął rywala za koszulkę w sławetnej 93. minucie), te jednak zdarzają się każdemu. Jeszcze inne, dla mnie najbardziej bolesne, miały miejsce niejako poza grą w piłkę. Żałuję słów Beenhakkera, wypowiedzianych po meczu z Austrią, że komuś zależało, byśmy odpadli. Żałuję, że podczas meczu z Chorwacją polscy piłkarze trzykrotnie nie przerwali gry, gdy na boisku leżał kontuzjowany przeciwnik (w 9. minucie Knezević, w 32. Vukojević i w 60. Leko). Innymi słowy: żałuję, że w kilku momentach zabrakło klasy.

Najgorsze, co możemy teraz zrobić, to szukać kozła ofiarnego. Wprawdzie udowodniliśmy po meczu z Austrią, że w tej dyscyplinie jesteśmy dobrzy, ale czy osiągnęliśmy w ten sposób cokolwiek poza chwilowym rozładowaniem frustracji? Że Krzynówek, że Żurawski, że Jop… Tacy są i innych nie będziemy mieli, choćbyśmy naturalizowali wszystkich grających w polskiej lidze Brazylijczyków. Leo Beenhakker? Wciąż go potrzebujemy: wystarczy posłuchać, co mówią na ten temat młodzi polscy trenerzy. Starsi – jak pokazała debata opublikowana przez „Dziennik” jeszcze przed rozpoczęciem Euro – i tak będą się kłócić, który z nich osiągnął więcej w poprzednim stuleciu i dlaczego pozostali byli gorsi.

I jeszcze jedno: zamierzam się nadal cieszyć mistrzostwami Europy. Ze zrozumiałych względów nie oglądałem dotąd meczu Niemców z Austriakami. Najwyższa pora, żeby to nadrobić, zanim mój świat znów stanie się pomarańczowy.

Eurodziennik: Zbyt głośna samotność

„Co tu dużo mówić – wstrzeliłeś się idealnie z tytułem bloga” – pisał niedawno zczuba.pl, radząc nawet jego komercyjne wykorzystanie. Sprawę komercji zostawmy na boku i wspomnijmy jeszcze raz o okrucieństwie piłki nożnej na przykładzie Petra Cecha. „Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story” – zaczynał swoją opowieść bohater „Zbyt głośnej samotności”. „Siedemnaście lat stoję na bramce i to jest moja love story” – mógłby rozpocząć czeski bramkarz. Ileż razy był bohaterem, ileż razy ratował swój zespół w sytuacjach beznadziejnych, ileż razy – nawet na tym turnieju i nawet dzisiaj – znakomicie interweniował, żeby w końcu jednym błędem zamknąć cały rozdział historii czeskiej piłki, zatytułowany „Karel Bruckner i jego czasy”. Gdybyśmy byli w Anglii, gdyby chodziło o jakiś mecz Chelsea (skądinąd w Londynie Cechowi również zdarzały się wpadki: pamiętam, jak zawalił grudniowy mecz z Arsenalem, no i finał Pucharu Ligi z Tottenhamem), albo gdyby nazywał się Robinson i był bramkarzem reprezentacji Anglii – przez następne miesiące nie miałby życia. Niewykluczone zresztą, że i tak nie będzie go miał: nadzieja, że angielskie media nie przyglądają się Euro aż tak uważnie z pewnością okaże się płonna, a Luiz Felipe Scolari może mieć swoje pomysły na obsadę bramki Chelsea.

Inna sprawa, że nic nie zapowiadało tak dramatycznego zakończenia, a podczas pierwszej połowy o mało nie przysnąłem. Bruckner narzekał ponoć na sposób, w jaki jego drużyna przechodzi od obrony do ataku i na to, że taktyka, którą stosuje, okazuje się czytelna dla rywali, no ale czemu tu się dziwić, skoro znów wystawił w ataku Jana Kollera? Dzisiaj również przez długi czas mecz upływał w straszliwej monotonii: piłka do napastnika – gwizdek, piłka do napastnika – gwizdek, bo albo Kollera faulowali, albo faulował on sam. „I to ma być mecz o wszystko?”, myślałem w 18. minucie, gdy nienagabywani przez nikogo tureccy obrońcy w iście greckim stylu podawali sobie piłkę na własnej połowie. Potem znów był gwizdek sędziego, znów dośrodkowanie do Kollera, który znów uderzył niecelnie, i kiedy na serio zbierałem się do drzemki okazało się, że to jednak może działać: na prawym skrzydle pojawił się Grygera, zagrał piłkę na głowę napastnika Norymbergi i zrobiło się 1:0. Tyle że mecz nie stał się przez to ciekawszy i w przerwie przez chwilę zastanawiałem się nad przełączeniem się na Portugalczyków. Ostatecznie tego nie zrobiłem. Zwyciężył wieloletni szacunek dla Brucknera-Klekipetry, no i kalkulacja: skład, w jakim wyszli podopieczni Scolariego nie zapowiadał, żeby było co oglądać.

Dopiero druga połowa przyniosła przyjemną odmianę. Grali wprawdzie głównie Turcy, z fantastycznym Ardą na lewym skrzydle, ale gole mogli strzelać Czesi: w 61. minucie Koller był sam na sam z bramkarzem, nie trafił, ale chwilę potem wyręczył go Plasil po podaniu Sionki (udany turniej tego piłkarza, podobnie jak świetnego dziś Rozehnala). Wydawało się, że jest po meczu, a z pewnością byłoby po meczu w 71. minucie, gdyby Polak nie trafił w słupek albo gdyby podyktowano karnego za kopnięcie go w głowę… Jeszcze raz w tym tekście pojawia się tryb przypuszczający, ale gdyby wtedy strzelił, gdyby Bruckner dokonał innych zmian, gdyby Jankulovski i Kadlec upilnowali dośrodkowującego Altintopa, gdyby Galasek nie spóźnił się z łapaniem Nihata na spalonym, nie myślałbym teraz o samotności czeskiego bramkarza.

W każdym razie dziś zaczęło się na dobre: granie o wszystko dla jednych, o pietruszkę albo o dogodniejszego rywala w ćwierćfinale dla drugich. W tym pierwszym przypadku granie do upadłego (ilu piłkarzy podczas meczu Czechy-Turcja zniesiono na noszach, a ilu kończyło z opatrunkami?). W drugim raczej pozorowanie gry. Niby ci wielcy nie odpuszczają, niby starają się strzelić (Portugalczycy się starali), a przecież piłkarze z kartkami oszczędzają się bardziej albo w ogóle nie wychodzą na boisko, podobnie jak piłkarze mający być największymi gwiazdami ćwierćfinałów, półfinałów, całego turnieju.

Pytanie na jutro: czy grająca w rezerwowym składzie i z mniejszą motywacją Chorwacja będzie w zasięgu reprezentacji Polski? Pytanie na koniec tygodnia: czy w półfinale Euro zagrają Chorwaci, czy Turcy? Na razie jednak jest jeszcze dzisiaj. Wyobrażam sobie, że na komórkę siedzącego samotnie w ostatnim rzędzie autokaru Petra Cecha dzwoni właśnie Jose Mourinho. Ma dla niego propozycję pracy w Mediolanie.

Ja bym się zastanowił. To byłoby dopiero komercyjne wykorzystanie.

Eurodziennik: Jeszcze jeden powód, żeby kibicować Holendrom

Zaalarmował mnie znajomy, który oglądał wczorajszy Match of the Day. Chwilę poszukałem i mam: jeszcze jeden powód, żeby kibicować Holendrom znajdziecie tu. Jak dla mnie pomarańczowy samolot jest lepszy od żółtej łodzi podwodnej.

Inna sprawa, że sądząc po tym, co oglądamy przed, po i w przerwie meczów, specjaliści od piłkarskich reklam w tym roku się nie wysilili: banał goni banał, jak nie przymierzając Jop Harnika. Że kiedyś było dużo lepiej, przekonują krótkie wizyty na zaprzyjaźnionym blogu, najpierw tu, a potem tu.

Miłego oglądania…

Eurodziennik: Sneijderze musisz, Tusku nie musisz

Gdzie nie spojrzę, wszyscy boją się o Holendrów. W prasie, na innych blogach, także pod moim ostatnim wpisem trwa debata, czy spełnienie nie przyszło za wcześnie, czy niewiarygodna rozrzutność z dwóch pierwszych spotkań nie odbije się na postawie drużyny van Bastena w dalszej fazie turnieju i czy murowany dziś faworyt do mistrzostwa Europy nie zakończy przygody np. na ćwierćfinale. Z tymi pytaniami w tyle głowy oglądałem starcie Hiszpanów ze Szwedami, założyłem bowiem, że to Szwedzi wyjdą z drugiego miejsca w grupie D i trafią w jednej czwartej na Pomarańczowych.

Wnioski, jakie wyciągnąłem, raczej wzmacniają ten zbiorowy niepokój: oto drużyna mająca w swoim ręku wszystkie atuty; drużyna grająca szybko i z rozmachem, przemieszczająca się z piłką zarówno skrzydłami, jak środkiem, w szybkim ataku i w ataku pozycyjnym, angażująca w ofensywę nie tylko napastników i drugą linię, ale także bocznych obrońców i defensywnego pomocnika (znakomity Senna, kto wie, czy nie najlepszy na tym turnieju spośród zawodników asekurujących obronę, mógł nawet strzelić gola w 68. minucie), natrafia na zespół solidny, ale znowu bez przesady. I długo, baaardzo długo nie może sobie z nim poradzić.

A przecież to spotkanie nie decydowało o wszystkim. Obie drużyny mając po pierwszych meczach trzy punkty nie grały pod presją, obie miały świadomość, że w razie porażki będą mogły jeszcze powalczyć ze słabszym rywalem w rundzie ostatniej. Jak grałoby się Hiszpanom, jak będzie się grało Holendrom z poczuciem, że to już jest mecz o wszystko? Co by było z Hiszpanami, gdyby w 78. minucie Henrik Larsson zamknął akcję po zgraniu piłki na długi słupek przez Sebastiana Larssona? Co będzie z Holandią, gdy Ruud van Nistelrooy stanie oko w oko z niemal bezbłędnym dziś Olafem Mellbergiem?

Holandia Holandią, ale co będzie z Polską? Warto odnotować deklarację prezesa PZPN, zawczasu dającego Leo Beenhakkerowi wotum zaufania. Wygląda na to, że Michał Listkiewicz pragnie się przypodobać opinii publicznej i mediom, zachowującym (z niechlubnym wyjątkiem studia Polsatu) wyjątkową trzeźwość sądów w sprawie przyszłości polskiej drużyny. Szkoda, że trzeźwości sądów zabrakło innemu człowiekowi rozgrywającemu batalię o sympatię opinii publicznej: Donaldowi Tuskowi. Dzisiaj „Times” szeroko informuje o kłopotach, jakie w Rotherham spotkały imiennika Howarda Webba, emerytowanego specjalistę od sygnalizacji świetlnej. Czy Tusk, zastrzegający się wszak że jako premier powinien wypowiadać się spokojniej, nie dołożył cegiełki do kampanii nienawiści przeciw angielskiemu sędziemu?

To pytanie jest oczywiście retoryczne: w „Tygodniku Powszechnym” uczono mnie zawsze, że zadaniem męża stanu nie jest schlebianie społeczeństwu, tylko odważne formułowanie wizji i sądów niepopularnych. Jeśli już premier nie potrafił pójść pod prąd nastrojów albo przynajmniej trochę je tonować, to – że zacytuję równie skądinąd nieprzemyślaną wypowiedź poprzedniego prezydenta Francji – stracił dobrą okazję, by siedzieć cicho.

Wracając do mistrzostw Europy: z turnieju odpadają upiory Euro, choć zagrały dziś dużo lepiej niż ze Szwecją i dużo bardziej ofensywnie niż przed czterema laty. W tej sytuacji nie zaryzykuję dywagacji na temat, która reprezentacja okazała się do tej pory najsłabsza. Lepiej tradycyjnie i do zweryfikowania przez Was podam propozycję jedenastki kolejki. W systemie 4-5-1 będą to: Boruc w bramce, Boulahrouz, Mellberg, Pepe i Grosso w obronie, van der Vaart, Senna, Deco, Sneijder i Ribery w drugiej linii oraz van Nistelrooy w ataku (Lobont, van Bronckhorst, Modrić, Robben i Torres tym razem na ławce rezerwowych).

Eurodziennik: Futbol jest piękny. Kibicujemy dalej.

Ochłonęliście? Ja wciąż nie. I właściwie nie mam ochoty ochłonąć. Uwielbiam ten stan zaraz po meczu, kiedy jeszcze buzuje we mnie adrenalina, kiedy przed oczami migają oglądane przed chwilą bramki, rajdy, dośrodkowania, parady i wślizgi, i kiedy mogę myśleć, że to wcale nie koniec, bo przede mną kolejnych kilkanaście dni piłkarskiej uczty.

Właściwie to miałem zapytać, czy ochłonęliście, wracając jeszcze raz do sprawy wczorajszego meczu Polaków i do dziwnego pomieszania, które zaraz po nim ogarnęło nie tylko kibiców i piłkarzy (co normalne), ale także polityków, a nawet ludzi sztuki. Doprawdy, te wszystkie zdania o spisku przeciwko nam, o konieczności wycofania się z Euro w geście moralnego oburzenia, o chęci mordu, jaka ogarnęła szefa rządu, i o tym, że tak – zdaniem głowy państwa – nie wygrywa się meczów (naprawdę? przepis jakiś istnieje, zakazujący dyktowania rzutów karnych w doliczonym czasie gry?), z upływem godzin wydawały mi się coraz bardziej kłopotliwe – zwłaszcza kiedy napotykałem je w zagranicznych mediach, traktujących tę erupcję emocji jako jeszcze jeden dowód polskiej egzotyki. Przeglądając znajome blogi z pewną ulgą stwierdzałem wprawdzie, że nie ja jeden doszedłem do wyrażonych tu wczoraj wniosków (przeczytajcie choćby Szadkowskiego, Wołowskiego i Pola), i przez cały dzień zbierałem się do tego, żeby jeszcze raz, na spokojnie, spróbować nasze racje wyłożyć, ale kilkadziesiąt minut temu uświadomiłem sobie, że nie ma to już dla mnie wielkiego znaczenia.

Żeby w tej sprawie była pełna jasność: nie przestałem kibicować Polakom, nie przestałem wierzyć w ich godną postawę podczas meczu z Chorwatami, nie będę się domagał głowy Beenhakkera, przeciwnie: liczę na to, że tym razem media nie dadzą się zwariować i nie zwolnią Holendra tylko dlatego, że powierzeni mu piłkarze są, jacy są (wykrzesał z nich bardzo wiele: i w ostatnich dwóch latach, i – tak jest – w ostatnich dwóch meczach). Po prostu oba dzisiejsze spotkania w grupie C pokazały, że futbol oprócz tego, że bywa okrutny, bywa po prostu piękny. W obu miały miejsce momenty, podczas których walczące drużyny ogarniał jakiś dziwny amok – kiedy zarówno Włochów i Rumunów, jak (zwłaszcza) Holendrów i Francuzów przestawały obchodzić założenia taktyczne, wpajane przez trenerów schematy, przydzielone na boisku pozycje, i kiedy po prostu gnali od pola karnego do pola karnego z potrzeby zdobycia kolejnego gola, odrobienia strat czy przypieczętowania zwycięstwa.

Ileż tu tematów samych w sobie. Po nieudanych eksperymentach w pierwszych meczach powrót do wyjściowych jedenastek Francji i Włoch wielkich piłkarzy z przeszłości, Henry’ego i del Piero, mających poderwać swoich kolegów po raz może ostatni (nie poderwali). Perspektywa odpadnięcia z turnieju zarówno mistrzów, jak wicemistrzów świata (realna). Kapitalna postawa bramkarzy w meczu popołudniowym (Lobont jak Boruc, no… prawie jak Boruc). Kolejny wielki turniej, podczas którego Trójkolorowi rozpaczliwie szukają napastnika (tym razem nie wydaje się, żeby mieli go znaleźć, tym bardziej, że typowany na gwiazdę Benzema nie dostał dziś szansy). Powrót na lewą stronę Włochów Grosso, jakiego pamiętamy z mundialu w Niemczech. Katastrofalny błąd Zambrotty. Dramat Mutu, który nie strzelił karnego. Błędy sędziów: przy stanie 1:0 dla Holandii, kiedy Francuzi naprawdę byli w gazie, należał im się karny za rękę Ooijera; w meczu Rumunia-Włochy trzeba było uznać gola Toniego.

No i Holandia, której bogactwo w ofensywie może być na tym turnieju porównywane jedynie z Hiszpanią, jeśli w ogóle może być porównywane z czymkolwiek. Robben kontuzjowany? Proszę bardzo: asystuje i strzela gole Kuyt. Schodzi Kuyt? Pojawiają się van Persie i wracający do zdrowia Robben, a przecież cały czas jest jeszcze van Nistelrooy oraz ta niesamowita para van der Vaart – Sneijder. I obrona nie gorsza: tyle razy ośmieszany w Premiership Boulahrouz tutaj trafia praktycznie z każdym wślizgiem. I van der Sar w bramce, i trener, który był może lepszym piłkarzem niż oni wszyscy… Boję się głośno sformułować jedyny logiczny wniosek, jaki płynie z tej wyliczanki (Holandia mistrzem Europy); boję się, bo bardzo bym sobie tego życzył.

Kończę te zapiski bynajmniej nie ochłonąwszy. Chwilę temu minęła północ. Jest jeszcze wcześnie. Jutro nie trzeba iść do pracy, więc obejrzę mecz Holandia-Francja ponownie. Zagraj to jeszcze raz, Wesley.

Eurodziennik: Futbol jest okrutny. Gramy dalej.

Nie wiem, czy zasłużyliśmy na zwycięstwo, ale Artur Boruc na pewno nie zasłużył na wyjmowanie piłki z siatki. Nie wiem, czy sędzia musiał zagwizdać po faulu Lewandowskiego na Proedlu, ale faul był na pewno. Z drugiej strony nie wiem wciąż, jak to możliwe, by drużyna tak dominująca, jak Austria w pierwszych 30. minutach, przegrywała ni stąd ni zowąd 1:0, i to po golu zdobytym ze spalonego.

No więc jest czwartek w nocy. Zaczekaliśmy. Flagi wciąż zdobiły nasze okna i powiewały nad naszymi samochodami. Nie wyciągaliśmy żadnych wniosków z wyjazdu Tomasza Kuszczaka. Puszczaliśmy mimo uszu wywody Tomasza Hajty. Nie zdenerwowała nas wyprawa prezydenta do Austrii ani jego wypowiedź, że „dzisiejszy mecz ma istotne znaczenie dla nastrojów społecznych” (oj ma, ma, już widać, że ma…). „Nie dajmy się zwariować, przecież mecz z Niemcami od początku był nie do wygrania” – mówiliśmy sobie słuchając podnoszących się tu i ówdzie głosów krytyki Leo, choć nasza pewność w tej kwestii osłabła nieco po obejrzeniu starcia Niemców z Chorwatami. Ale i tak upieraliśmy się, że przez większą część tamtego spotkania graliśmy bez najmniejszych kompleksów; ech, gdyby nie ten błąd Golańskiego…

Czekaliśmy do czwartku, bo to we czwartek mieliśmy się dowiedzieć, gdzie naprawdę jest polska piłka. Czy się dowiedzieliśmy? Najpierw było to straszliwe pół godziny, podczas których żałowaliśmy, że kiedykolwiek zdarzył się moment, w którym ktoś – ojciec, starszy brat, kolega z podwórka – zabrał nas na mecz piłkarski i zaraził tym potwornym uzależnieniem od futbolu. Wyglądało na to, że znów się pomyliliśmy, że to deja vu z Korei czy Niemiec, ale potem Austriacy zmarnowali czwartą stuprocentową sytuację i w chwili, kiedy właśnie przyszła nam do głowy myśl, że gospodarze turnieju to jednak słaby zespół, skoro nie potrafi wykorzystać tak miażdżącej przewagi, Smolarek zagrał do Saganowskiego, ten odegrał do znajdującego się na spalonym Rogera, sędzia Webb puścił grę, a wtedy…

O drugiej połowie nie chcę się rozpisywać: przecież sami widzieliście, że Beenhakker naprawił wcześniejszy błąd z wystawieniem Jopa, że zniknęła luka między linią obrony a pomocą, i że Polacy wreszcie zaczęli grać, ba: wcale się kurczowo nie bronili, stwarzali sytuacje, nie mieli problemów z kondycją… Wyglądało na to, że polska piłka jest na dobrej drodze. Prawie do końca było fajnie. Prawie czyni wielką różnicę.

Sądząc z esemesów właśnie zapychających mi skrzynkę sędzia Webb stał się dzisiaj wrogiem numer jeden narodu polskiego (kibicuję angielskiej piłce, więc w oczach znajomych jestem człowiekiem bez mała odpowiedzialnym za jego decyzję). Czy powinienem go bronić? Do licha, pewnie że takich sytuacji obserwujemy wiele w każdym meczu. Ciągnął Golański Austriaka za koszulkę kilkanaście minut wcześniej? Ciągnął. Wywrócił się Austriak? Wywrócił. No więc czemu nie było karnego wtedy, a był teraz? Nie mam prostej odpowiedzi na to pytanie, a właściwie mam: bo ciągnięcie rywala za koszulkę w polu karnym jest wykroczeniem karanym właśnie w ten sposób. Robiąc to – za każdym razem ryzykujesz, tak samo jak wtedy, kiedy wyprzedzasz na podwójnej ciągłej licząc na to, że za najbliższymi krzakami nie stoi radiowóz. Kilkanaście minut wcześniej najwyraźniej nie stał.

Narażę się jeszcze bardziej: wypowiedź Leo Beenhakkera, że komuś zależało na tym, byśmy odpadli, moim zdaniem nie przystoi komuś, kto od 43 lat „jest w tym biznesie”. A może problemem Holendra jest fakt, że mimo tak kolosalnego doświadczenia nie wygrał jeszcze meczu na wielkiej imprezie, i to nie tylko jako szkoleniowiec Trynidadu i Tobago, ale także Holandii?

Wczorajszemu wpisowi dałem tytuł: „Zanim wygramy z Austrią”. Wygląda na to, że zanim wygramy z Austrią upłynie jeszcze trochę czasu. Futbol jest okrutny: to zdanie byłoby prawdziwe, gdyby wygrali Polacy, a wypowiadał je Austriak, i jest prawdziwe w naszych ustach, gdy w takich okolicznościach straciliśmy zwycięstwo. Ciekawe, jaki to był mecz dla kibica niezaangażowanego, dajmy na to: Holendra. Może jutro się dowiemy. Na razie jednak: gramy dalej, Leo. Nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że nie awansujemy, gramy: dla kibiców i dla siebie. Zwłaszcza dla Boruca, który jako jedyny szukał winy także w sobie, choć on akurat nie miał powodów czegokolwiek sobie zarzucać.