Archiwum miesiąca: czerwiec 2008

Eurodziennik: Zanim wygramy z Austrią

Mistrzostwa nabierają tempa, a tematów tyle, że nie wiadomo, za który wziąć się najpierw. Podsumowywać pierwszą rundę? Mówić dalej o polskim dziennikarstwie? O Austriakach może? Pisać o meczach dzisiejszych, zwłaszcza o występie Portugalczyków i Czechów (pierwszych po pewnym wahaniu dołączam do listy faworytów, choć nie wiem, czy wiadomość o zatrudnieniu Scolariego w Chelsea nie wpłynie na nich demobilizująco, drugim z radością zwracam honor należny jeszcze z poprzednich mistrzostw Europy: mimo porażki zaprezentowali się znacznie lepiej niż w meczu ze Szwajcarią; może to nieobecność Kollera w wyjściowej jedenastce tak dobrze na nich podziałała)?

Potrzebę powrotu do pierwszej rundy wzmógł we mnie komentarz Tomka G., który pod tekstem o Holendrach zwrócił uwagę na fantastyczne zachowanie Ruuda van Nistelrooya w jednej z akcji meczu z Włochami: zahaczony przez Buffona napastnik Realu nie wywrócił się w nadziei, że sędzia podyktuje karnego, tylko próbował utrzymać się na nogach i mimo ostrego kąta strzelać na bramkę. Fajna obserwacja, prowokująca wniosek, że mistrzostwa w ogóle odbywają się w atmosferze fair play: nikt nie poluje na kości przeciwnika, nikt nie próbuje wymuszać karnych, bodaj pierwszy raz obejrzeliśmy dziś żółtą kartkę za próbę zdobycia bramki ręką. Wczoraj mieliśmy najpiękniejszego gola pierwszej rundy (Ibrahimović przeciw Grekom), przedwczoraj najpiękniejszą akcję (Holendrów, zakończoną bramką Sneijdera), trzy dni temu najpiękniejszą paradę (Boruca oczywiście); myślę także, że stać by nas było na wybranie jedenastki tej rundy (stawiam na van der Sara, Bosingwę, Pepe, van Bronckhorsta, Sionko, Sneijdera, Podolskiego i Villę; potrzebowałbym jeszcze jednego stopera, środkowego pomocnika i lewoskrzydłowego – może dołożycie?).

Na polskie dziennikarstwo patrzę życzliwiej. Po pierwsze, dzisiejszych spotkań nie oglądałem w Polsacie, po drugie – przeczytałem wpisy na blogu Rafała Steca, zwłaszcza ten dystansujący się od niedawnej wypowiedzi Tomasza Kuszczaka. To ostatnia rzecz, jakiej moglibyśmy sobie życzyć przed jutrzejszym meczem: podkręcania atmosfery sensacji i plotek wokół kadry, ujeżdżania po poszczególnych piłkarzach albo po trenerze… Inna sprawa, że tradycyjnie chwaląc Steca muszę zauważyć, że teoria o tym, iż do wygrania meczu wystarczy strzelić gola jako pierwszy, wzięła właśnie w łeb: sfalsyfikowali ją Turcy.

Właściwie to marzyłoby mi się moratorium na tematy wychodzące poza kwestie dotyczące meczu z Austrią, ale wrócę jeszcze raz do sprawy Żurawskiego, odpowiadając Darkowi 638: niedzielnego występu napastnika Larisy oczywiście nie sposób bronić i rzekomo tak do niego przywiązany Beenhakker nie wahał się zdjąć go z boiska. Nie wiem, dlaczego w ogóle na niego postawił, ale sądzę, że miał jakieś racjonalne powody. To chyba jednak zbyt proste: trener jako ostatni na tym świecie człowiek, który nie widzi, że jego napastnik jest nagi. Na sentymenty możemy sobie pozwolić my, kibice.

Zachowując proporcje z Żurawskim jest trochę tak jak z Nuno Gomesem – równie nieskutecznym i zagubionym kapitanem Portugalczyków. Czy Scolari nie zna się na piłce, uparcie wstawiając go do składu? Przyjaźni się z jego agentem czy co? Zabawne są te różnice zdań między trenerem a próbującymi wejść w jego skórę dziennikarzami: wielu komentatorów analizujących możliwy skład na Niemcy stawiało na Żurawskiego mówiąc, że Roger nie jest zgrany z drużyną i dlatego nie powinien zaczynać od pierwszej minuty. Tymczasem pytany o to Beenhakker wzruszał ramionami i mówił, że piłkarze tacy jak Roger adaptują się w drużynie bardzo łatwo.

A Austriacy? Austriacy są do wzięcia.

Eurodziennik: Ludzie, opamiętajcie się!

Dwa dni po meczu z Niemcami, dwa dni przed meczem z Austrią: świetny moment, żeby zastanowić się na chłodno nad komentowaniem występów reprezentacji Polski. Kiedy po porażce z Niemcami pisałem tu o byciu kibicem, Greg odpowiedział wpisem o byciu realistą. Być realistą, to w przypadku tamtego meczu: „Po pięciu minutach zobaczyć, że nie mamy po prawej stronie żadnego napastnika. Widzieć, że nasi gracze są zbyt wolni, nie mają techniki, piłka im odskakuje, dodatkowo nie mają opanowanej techniki dryblingu, a mimo to zamiast grać podaniami do wolnego zawodnika na drugim skrzydle, próbują przejść przez trzech, czasem czterech niemieckich obrońców i tracą piłkę. Widzieć, że Lewandowski nie dostrzega innych zawodników, ale na siłę i bez namysłu kopie piłkę ponad i obok bramki przeciwnika. (…) Widzieć, że nasza obrona jest zbyt wolna i nie potrafi zatrzymać napastnika, nie mówiąc o przejęciu piłki. Widzieć wywracającego się polskiego piłkarza (potknął się o trawę!) w czasie akcji…”.

To głos jednego tylko internauty, ale znalazłoby się kilka utrzymanych w podobnym duchu tekstów dziennikarzy. Z drugiej strony można by zacytować parę artykułów w zasadzie chwalących występ polskiej reprezentacji, no i oczywiście wypowiedzi samego Leo Beenhakkera. „Ludzie, opamiętajcie się! – mówił do przedstawicieli mediów trener naszej kadry. – Czy tylko ja jedyny w Polsce dostrzegam, jak duże postępy zrobili wasi zawodnicy? Nie musimy się wstydzić porażki z Niemcami. Rozegraliśmy 70 minut wyrównanego pojedynku z piątą drużyną na świecie!”.

No więc jak właściwie było? Grali źle czy dobrze? Przeciwnik był w zasięgu czy poza zasięgiem? Czy możliwy był lepszy dobór pierwszej jedenastki, lepsza koncepcja gry? Dziś wszyscy powtarzają, że Żurawski okazał się nieporozumieniem, ale przecież przed meczem z Niemcami nikt tego nie wróżył, prawda? Więcej: to dziennikarze towarzyszący drużynie podczas zgrupowania dostarczali nam informacji, że dawny gracz Celticu jest w życiowej formie. Nie o Żurawskiego zresztą idzie, nie o Smolarka (słaby był, czy nie dostawał podań?), nie o Golańskiego (skąd pewność, że Wawrzyniak lepszy?), a o stwierdzenie bardziej generalne: o porażce Polaków nie przesądziła źle dobrana taktyka, tylko indywidualne błędy kilku piłkarzy. Znów Beenhakker: „Jako trener mogę przygotować zawodników na sto procent do gry, ale nie na kontuzje, żółte czy czerwone kartki ani na to, że ktoś na chwilę porzuci moje założenia”.

Jak padły bramki dla Niemców? „W pierwszej sytuacji jeden z piłkarzy nie wiadomo dlaczego nie przesunął się z resztą defensywy”. Drugi gol z kolei to „kwestia złej decyzji innego zawodnika, który powinien wybijać piłkę za boisko” (cytaty z konferencji Beenhakkera za „Gazetą Wyborczą” i „Dziennikiem”). Oczywiście na tym to polega, że jedni popełniają błędy, a inni z nich korzystają – kiedyś skorzystał Smolarek w meczu z Portugalią, teraz skorzystał Podolski w meczu z Polską. Jednak pobrzmiewające w końcówce Polsatowskiej relacji żądanie, by za błąd Jacka Bąka zapłacił Leo Beenhakker, wydaje mi się zdecydowanie przedwczesne. Podobnie jak przedwczesny jest komentarz Piotra Żelaznego we wtorkowym „Dzienniku”, w którym padają twierdzenia-cepy, że „poważnym błędem selekcjonera” było nie tylko wystawienie Żurawskiego, ale i powierzenie mu opaski kapitana, że tylko jeden lewonożny boczny obrońca w składzie oznacza, iż z selekcją było coś nie tak, że w zespole brakuje „łowcy goli, klasycznego środkowego napastnika”. „Czyżbyśmy mieli zatęsknić za tak wyszydzanym przez kibiców i media Grzegorzem Rasiakiem?” – pyta nawet Żelazny, i zdaje się, że pyta serio…

Czytając ten tekst, myślę o bolączkach naszego dziennikarstwa sportowego, rozpiętego między przedwczesną euforią a przedwczesnym czarnowidztwem. Dlaczego tak niewielu sprawozdawców potrafi czytać grę? Dlaczego np. prawie wszyscy piszą o zamieszaniu, jakie zrobiło wprowadzenie Rogera, a niemal nikt nie mówi o odpowiedzi Niemców: wejściu na boisko Schweinsteigera i przydzieleniu pomocnika Legii pod opiekę Fringsa? Nie widzieli, czy nie uznali tego za ciekawe i ważne? Przeszkadza mi to odejście od analizy poszczególnych spotkań na rzecz zasłaniania się statystykami albo formułowania ogólnych sądów, zawierających jedynie słuszne klucze do rzeczywistości. „Dlaczego nie poszło nam w meczu otwarcia w Korei? Engel za wcześnie skończył selekcję zawodników jadących na mistrzostwa…” Po tamtym mundialu każdy wiedział lepiej, kogo PZPN powinien zatrudnić na posadzie trenera, a potem kogo trener powinien powoływać. Czy wiedział również, ilu piłkarzy ustawiać w murze, jak bronić się przy rzutach rożnych, a jak kontrować w meczu z kolejnym rywalem? Czy teraz jest w stanie napisać taki tekst o gospodarzach turnieju? Właściwie to bardzo chciałbym go przeczytać, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Austriacy piłkarsko wcale od nas nie odbiegają i że wiemy, jak z nimi wygrać.

A na Euro był dzisiaj fajny dzień. Upiory poprzedniego turnieju, które i tym razem przez długie minuty podawały sobie piłkę na własnej połowie, zostały przebite osinowym kołkiem przez Szwedów i nie będą nas już dłużej straszyć. Hiszpanie wystartowali bajecznie, ale mając w pamięci 4:0 z Ukrainą podczas mundialu w Niemczech nie wpadam w euforię. Zresztą Rosjanie grali naprawdę dobrze – to w sumie trzecia drużyna zaczynająca turniej od porażki, którą typuję na wyjście z grupy. Pozostałe to oczywiście Włochy i… Polska. W sporze realista-kibic, jak widać, ciągle jeszcze biorę stronę kibica.

Eurodziennik: Futbol totalny

Widziałem to zbyt wiele razy, żeby się teraz napalać. Wielka drużyna, znakomite nazwiska, świetne mecze, kapitalne bramki: pamiętacie 6:1 z Jugosławią w 2000 roku? Przed chwilą zakończył się najlepszy jak dotąd mecz Euro 2008; mecz, w którym Holandia rozgromiła mistrzów świata, a ja próbuję się obronić przed atakiem euforii.

Z redakcji wyszedłem dziś wcześniej, jeszcze przed zamknięciem numeru, i efekt był taki, że przez cały wieczór myślałem o łamiącym ostatnie kolumny redaktorze technicznym. Podobnie jak ja, Artur kibicuje Holendrom. Chyba trudno się nam dziwić. Holendrzy – jak pisał przed czterema laty w „Tygodniku” Marek Bieńczyk – to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata: „Wzbudzają w nas głębokie poczucie winy, kiedy przegrywają (tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?) i kiedy nieco rzadziej wygrywają (czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?)”. Dziś kolejny raz grali pięknie – nieco wbrew spodziewaniom, bo przez eliminacje przeszli z trudem, no i ponoć znów się kłócą. Zwłaszcza bramkę na 2:0, zwieńczenie najpiękniejszej akcji ostatnich dni, będziemy oglądać jeszcze wielokrotnie, a gol trzeci, zdobyty przez bocznego obrońcę znajdującego się akurat na środku ataku, kazał przypomnieć sobie definicję futbolu totalnego. A jeszcze te podania i strzały Sneijdera, van der Vaarta, Kuyta czy van Nistelrooya, te parady van der Sara, ten spokój nieogranego jeszcze Engelaara, ten wysoki pressing, kończony odbiorem piłki i kontrą, oszałamiające tempo, dobre zmiany van Bastena – miałem się nie napalać, przepraszam.

Miałem się nie napalać, żeby potem w ćwierćfinale czy półfinale nie oglądać kolejnego odcinka tego samego, znanego aż za dobrze serialu: rozpędzona Holandia, naprzeciwko niej jakiś zespół bez oblicza, bezbramkowy remis i klęska Pomarańczowych w rzutach karnych. Ja bardzo proszę, nie tym razem…

Tymczasem z dnia na dzień coraz lepiej idzie mi skreślanie faworytów: od przedwczoraj wiadomo, że nie Czesi, od paru godzin – że nie Francuzi. Pierwszy mecz dzisiejszego dnia, inaugurujący zmagania w „grupie śmierci” pojedynek między Francją a Rumunią, był jak śmierć nudny. Jakoś mi się nie wydaje, by grupa niedostrzegających się wzajemnie na boisku solistów trenowanych (?) przez Raymonda Domenecha mogła cokolwiek w tym turnieju osiągnąć. Już prędzej postawiłbym na Włochów, którzy mimo porażki wcale nie robili złego wrażenia.

A co z tą Polską, o której tyle pisaliście pod moją wczorajszą notatką? Obiecuję wrócić do tematu jutro. Dziś jestem pomarańczowy.

Eurodziennik: Zaczekajmy do czwartku

Być kibicem. Nie liczyć się z opiniami ekspertów, ze statystykami, historią dotychczasowych spotkań, zestawieniem klubów, w których grają jedni i drudzy. Zapomnieć, w jakim to wielkim meczu grał ostatnio Ballack, a w jakim Żurawski. Wstać w środku nocy, bo tak się złożyło, że trzeba mecz oglądać w Australii. Albo – robiło się to kiedyś – budzić się o piątej rano na Long Island, wsiadać w pociąg i jechać kilkadziesiąt kilometrów do Nowego Jorku, żeby oglądać mecz o dziesiątej w irlandzkim pubie. Albo po prostu jechać do tej cholernej Austrii autostopem, moknąć wiele godzin, żeby potem obejrzeć mecz na telebimie w jakimś parku. Albo jeszcze gorzej: w śnieżącym bez przerwy telewizorze na czeskiej stacji benzynowej, bo samochód rozkraczył się przed Mikulovem.

Być kibicem. Wierzyć, że niemożliwe jest możliwe – jak Dratewka, piszący pod moim ostatnim wpisem, że nikt nie odbierze mu wiary w Polaków: „Tyle razy nadzieje prysły, tyle razy zawód, ale przecież Mistrzostwa Swiata 1974 to nie urojenie, Wembley 1973 to też fakt”. Poderwać się z kanapy w 30. sekundzie po szansie Krzynówka i nie siąść już do końca, mimo iż powodów, żeby odpuścić, byłoby co niemiara. Nie zgodzić się z przysłanym w 5. minucie esemesem, że już widać, kto lepszy. Skarcić dziewczynę, mówiącą po pierwszym kwadransie, że chyba nam wleją. Po przypadkowej okazji Żurawskiego w 16. minucie odrzucić natrętną myśl, że poprzednia akcja Polakow miała miejsce w tamtej 30. sekundzie. Nie przejąć się ani trochę utratą pierwszego gola. Samemu wysłać ze trzy esemesy w sprawie genialnych podań na skrzydło od Lewandowskiego. W przerwie zawracać wszystkim głowę, że zamiast Żurawskiego powinien wejść Roger. Triumfować, że Leo był podobnego zdania, a potem triumfować jeszcze bardziej, bo ta zmiana wreszcie poderwała Polaków.

Być kibicem: dopuścić do siebie myśl, że oglądamy najsłabszą drużynę turnieju dopiero w 39. minucie po kolejnym kiksie Krzynówka, i odrzucić ją ostatecznie pół godziny później. Przecież Polacy z Rogerem zaczęli wreszcie grać w piłkę, przecież spalony Smolarka w 61. minucie był naprawdę minimalny (być kibicem: myśleć, że przy pierwszym golu Niemców sędzia mógł zagwizdać, przy sytuacji Smolarka – puścić…), a Boruc do 69. minuty („Save of the day” przy strzale Ballacka) właściwie nie miał nic do roboty. Przecież w 73. minucie Golańskiego nie powinno już być na boisku – sygnalizował potrzebę zmiany…

Od meczu minęła zaledwie godzina. To czas przywracania proporcji. Po pierwsze, zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju (zgoda: z Lehmannem między słupkami mistrzostwa pewnie nie zdobędą). Po drugie, obwinianie Beenhakkera o zły dobór kadry tylko dlatego, że wprowadził na boisko wezwanego parę dni temu z wakacji Piszczka (robili to przez ostatnie 20 minut meczu komentatorzy Polsatu) zakrawa na absurd: Piszczek wszedł za zmęczonego Łobodzińskiego, a wszyscy wiemy, że na tej pozycji to Łobodziński miał zmieniać niegotowego ostatecznie do gry Błaszczykowskiego. Po trzecie (to akurat banał): mimo tej porażki wciąż można wyjść z grupy. Popołudniowy mecz między Chorwacją a Austrią pokazał, że nie jest to niemożliwe: zespół Slavena Bilicia nie prezentował się nadzwyczajnie i nawet nudna jak ostatnie lata monarchii Habsburgów Austria wypadła na jego tle nienajgorzej. Innymi słowy: nadzieje jak zwykle były wielkie, ale na razie nie ma powodów, by równie wielkie było rozczarowanie. Bądźmy kibicami: zaczekajmy z czarnowidztwem do czwartku.

PS Dobra, jeszcze zdanie o Chorwatach: Modrić widzi wiele, ale trochę się boję, czy z takimi warunkami fizycznymi poradzi sobie w Premiership. Zobaczymy zresztą, jak mu pójdzie z Lewandowskim.

Eurodziennik: Na razie bez emocji

Ani słowa o Polakach. Ani słowa o tajemniczych powodach wyjazdu Błaszczykowskiego, o tym, czy Roger powinien otrzymać szansę od pierwszej minuty, a nawet o fotomontażach i tytułach naszych tabloidów. Po pierwsze, piszą o tym i mówią wszyscy naokoło. Po drugie, mam poczucie, że akurat w tym kontekście wczorajszy wpis nie stracił aktualności.

Pierwszy dzień Euro pokazał, że nie stracił aktualności także tytuł tego bloga. Tym razem futbol okazał się okrutny dla Szwajcarów: grali z polotem, częściej utrzymywali się przy piłce, więcej – zwłaszcza w drugiej połowie – atakowali. Już po utracie gola mieli tę nieprawdopodobną sekwencję: ręka Ulfalusiego w polu karnym (wydawało mi się, że to był Rozehnal, ale upomniany przez internautów, poprawiam), strzał Barnetty świetnie obroniony przez Cecha i dobitka Vonlathena lądująca na poprzeczce. Przesądził jeden błąd obrony, jedna źle zastawiona pułapka ofsajdowa…

Mówię to z bólem: z listy faworytów turnieju wykreśliłem właśnie pierwszego. Jeśli każdy ma swój moment w historii, chwilę, w której może walczyć o wszystko, teraz albo nigdy, to reprezentacja Czech miała ją przed czterema laty. To wtedy powinni byli odnieść sukces, więcej: sukces im się należał. Dziś ci sami w dużej mierze piłkarze robili wrażenie własnych karykatur. To, co pokazali, pewnie wystarczy na wyjście z grupy, ale na walkę o medale z pewnością nie. Chociaż tyle, że Kleki-petra zlitował się nad nami i w 55. minucie zdjął z boiska Kollera – nie dość, że wprowadzony w jego miejsce Sverkos strzelił bramkę, to oszczędzono nam dalszego patrzenia na spotworniały klon angielskiej piłki sprzed kilkudziesięciu lat, czyli wrzutki na głowę stojącego w polu karnym olbrzyma jako jedyny pomysł na zdobycie gola. Jakże brakowało Rosickiego: zarówno jego podań, jak strzałów z daleka (już po dwóch meczach można powiedzieć, że warto uderzać z dystansu i że bramkarze wolą w takiej sytuacji odbijać piłkę niż ją łapać). W sumie po spotkaniu w Bazylei chwała pokonanym: nikt nie stawiał na Szwajcarów, a to właśnie oni zrobili widowisko.

Drugi mecz w zasadzie bez emocji: skończyło się tak, jak się miało skończyć, a faworytów nie zmuszono do wielkiego wysiłku. U Turków mógł się podobać jedynie prawoskrzydłowy Kazim (skądinąd pamiętam go z boisk angielskich jako Kazima-Richardsa; może po Euro wróci na Wyspy?), u Portugalczyków tradycyjnie raził nieskutecznością Nuno Gomes – na szczęście dla drużyny Scolariego wyręczyli go piłkarze defensywni. Wygląda więc na to, że na prawdziwe emocje czekamy do jutra, a z tego pierwszego dnia, oprócz łez kontuzjowanego Freia, zapamiętujemy przede wszystkim ujęcia z kamer zawieszonych na linach nad boiskiem – ci z was, którzy wychowali się na grach komputerowych, wiedzą, jaki efekt mam na myśli. Czekamy także dlatego, że z czterech piłkarzy typowanych przez Arsene’a Wengera na gwiazdy tych mistrzostw mamy zobaczyć aż dwie. Menedżer Arsenalu stawia na Fabregasa, co nie dziwi, ale pozostałe typy warto odnotować: młody francuski napastnik Karim Benzema oraz Chorwat Luka Modrić i Niemiec Mario Gomez. Ciekawe, czy co do tych ostatnich Leo Beenhakker jest podobnego zdania.

Eurodziennik: Czas nabierania tchu

Co jest najgorsze podczas ostatnich dni przed meczem? Jacek Krzynówek w wywiadzie dla „Dziennika”: „Czekanie. Nie znoszę tego. Już chciałbym grać. Rozgrywam sobie ten mecz w głowie, myślę, jak będę się ustawiał, jak się zachowam w konkretnych sytuacjach”. Rozgrywa Krzynówek, rozgrywamy i my. Bohater tekstu Marka Bieńczyka z ostatniego numeru „Tygodnika” zbiera się do podróży nocnym pociągiem z Wiednia do Warszawy. W drodze „będzie mógł śnić ujrzane miejsca, widzieć, jak się zaludniają, jak piłka wreszcie płynie po murawie, jak padają pierwsze bramki, Rogera przewrotką, Żurawia z woleja, Bąka główką w ostatniej minucie”. Czekanie, odliczanie, czas „nabierania tchu przed wielkim skokiem”, jak mówił Beregond do Pippina na murach Minas Tirith. Czas, zanim przyjdzie Wielkie Rozczarowanie albo Wielkie Spełnienie, albo ani jedno, ani drugie, bo nasi ani się nie skompromitują, ani nie zachwycą. Czas, kiedy jeszcze można napisać wszystko.

Weźmy inny cytat: „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czytam to po raz kolejny, żeby zabić czas, żeby już się zaczęło. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od wczesnego rana nie mogłem wytrzymać w domu, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo przychodziliśmy grubo za wcześnie. Pamiętam też film dokumentalny nakręcony podczas mundialu 1998 przez reżysera-kamerzystę, który towarzyszył ekipie Francji: zaglądał do pokojów piłkarzy, podpatrywał, jak ktoś drzemie, ktoś słucha muzyki z discmana leżąc na łóżku z nogami opartymi wysoko o ścianę, ktoś pisze czy ogląda coś na laptopie… W ciągu ostatnich paru godzin próbowałem wszystkich tych sposobów.

Na szczęście to już jutro. I od razu Czesi. Czesi, którzy – jak napisał cztery lata temu Jarosław Gowin – byli moralnymi zwycięzcami Euro 2004. W redakcji długo nie mogliśmy się pogodzić z tym, że nie wygrali tamtego turnieju i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby udało się im tym razem. Ciekawe, czy to dlatego, że ich siwowłosy trener przypomina trochę Beenhakkera? Piłkarze mówią o nim ponoć Kleki-petra, jak nazywał się biały nauczyciel Winnetou i Inczu-czuny, a wśród anegdot, które dostarczył nam czeski korespondent „Tygodnika”, jest i ta, że w ciągu ponad 30 lat podróży z drużyną tylko dwa razy wyszedł z hotelu, w Tallinie i na Malcie, ale właściwie to nie wie, po co.

Boję się tego codziennego pisania o Euro z trzech co najmniej powodów. Pierwszy to brak na mistrzostwach reprezentacji Anglii – w końcu angielskim futbolem interesuję się najbardziej i o nim mam najwięcej do powiedzenia. Drugi uświadomił mi dzisiaj Rafał Stec: pisanie o piłce na gorąco w zasadzie uniemożliwia jej spokojne oglądanie. Powód trzeci i może najważniejszy, to różnica wrażliwości z niemałą grupą polskich kibiców. Powiedzmy to, póki czas: mecz z Niemcami nie będzie dla mnie powtórką z Grunwaldu, nie domagam się od Leo głów rywali. Nie tylko dlatego, że pod Grunwaldem nie było Holendrów: patrząc trzeźwo, wydaje mi się, że Niemcy, a później Chorwaci okażą się po prostu za mocni. Zamierzam się cieszyć trzema tygodniami z piłką, nawet jeśli Polacy wysiądą po dziewięciu dniach, choć oczywiście – podobnie jak w Osiatyńskim sceptyk walczy we mnie z kibicem – wolałbym, żeby spotkanie w Klagenfurcie stało się kolejnym najważniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czy 8 czerwca 2008, niedziela, okaże się zwykłym dniem, takim jak inne?

Eurodziennik: O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata

1. Mecze odbywają się o normalnej porze: wieczorem. Kiedy mistrzostwa świata rozgrywano w Korei i Japonii, żeby zdążyć na transmisję, trzeba było wychodzić z pracy koło południa. Przez dobrych kilka tygodni funkcjonowanie redakcji było poważnie utrudnione. Redaktorzy – niby osobno – wychodzili, wzywani przez pilne sprawy. Komukolwiek kibicowali, wracali pogubieni. Puby są miłe, ale nie o tej porze. Wychodzisz, a tu jasno.

2. „Na tym poziomie nie ma słabeuszy”. Zdanie-usprawiedliwienie wszystkich polskich trenerów tu rzeczywiście znajduje zastosowanie. Przez sito eliminacji nie przedostały się zespoły kiepskie (chyba że kiepscy okażą się Polacy), przeciwnie: odpadła Anglia, zwykle typowana do gry o medale. Na mundialu, gdzie obowiązuje zasada reprezentatywności wszystkich kontynentów, nie brakuje drużyn-pomyłek. Ręka do góry, kto podczas turnieju w Niemczech oglądał mecz Angola-Iran.

3. Sędziowie wiedzą, co robią. Ta sama zasada reprezentatywności powoduje, że na mistrzostwa świata przyjeżdżają niedoświadczeni, mówiąc delikatnie, sędziowie z Afryki czy Oceanii. O prowadzeniu meczów Koreańczyków na Mundialu 2002 chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Inna sprawa, że najśmieszniejsza pomyłka w historii mistrzostw świata przydarzyła się sędziemu z Anglii, który w Niemczech pokazał jednemu piłkarzowi trzy żółte kartki. W odróżnieniu od „kwestii koreańskiej” ta wpadka nie dowodziła jednak stronniczości: jakże musi kochać piłkę sędzia, który daje trzy „żółte”!

4. Im mniej zespołów, tym lepiej. Na mundialu podczas rozgrywek grupowych ci najlepsi oszczędzają siły na następne fazy turnieju. W końcu i tak wymęczą 1 : 0… Choć bywa, że nie wymęczą. A jak nie wymęczą, to się robi nudno. Na Euro nie ma zblazowanych, jak Brazylia w Niemczech. Bywają przemęczeni i depresyjni. Holandia, cóż… Tacy już są, i na mundialach nie idzie im lepiej. Ale tylko na Euro może się zdarzyć, że gromadka facetów wezwana z plaży na Malediwach (bo Serbów za politykę wykluczono) kosi wszystkich, a z Niemców robi golonki. No Europa, po prostu Europa: Kopciuszek wam pokaże! Pamiętacie Greków? Może zapamiętacie Polaków.

5. Mamy bliżej na stadiony. Jeśli mistrzostwa świata nie odbywają się w Europie (a wygląda na to, że będą się odbywały coraz rzadziej, bo piłkę trzeba promować na nowych rynkach), należy planować podróż za ocean.

6. Nie trzeba się uczyć nowych nazwisk. Praktycznie wszystkich piłkarzy znamy z codziennego oglądania europejskich lig czy pucharów. O ile na mundialu zdarzają się olśniewające debiuty, Euro służy do potwierdzenia klasy uznanych już gwiazd – w tym roku najjaśniej ma zabłysnąć, oczywiście, Cristiano Ronaldo. Obstawiam też Żurawia, ale niech to zostanie między nami.

7. To nieprawda, że nie ma Brazylijczyków. Są: naturalizowani w wielu drużynach, także w reprezentacji Polski. Poza tym, to nieprawda, że Polacy – jak chcą czarnowidze – nie wyjdą z grupy. A Podolski, Klose i ten trzeci, przebrany za Niemca? Dlaczego nikt nie zbadał, ilu Polaków z pochodzenia gra w reprezentacjach na Euro? Papierów na Brazylijczyków to wszyscy szukają…

8. Meczów z Euro się nie zapomina. Podczas ostatnich mistrzostw Europy obejrzałem pojedynek Holandii z Czechami. Pamiętacie takie emocje podczas niedawnych mundiali?

9. Na Euro debiutujemy. Do Polaków na mistrzostwach świata zdążyliśmy się przyzwyczaić.

10. Mistrzostwa Europy zaczynają się pojutrze. Mundial – dopiero za dwa lata. To przesądza sprawę.

PS. Ten tekst ukazał się w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego”. Pędźcie szybko do kiosku, bo na sąsiedniej stronie o Euro pisze Marek Bieńczyk. Ten to dopiero pisze…

Drużyna na rok

Jedna informacja, jeden wywiad, jedna pogłoska: Sven-Goran Eriksson zwolniony z Manchesteru City; Arsene Wenger opowiada, jak kluby przegrywają walkę o utrzymanie swoich największych gwiazd; trener Arsenalu myśli o powrocie do Francji i objęciu Paris Saint-Germain. Zanim zaczniemy żyć tylko Mistrzostwami Europy (a zaczniemy, bo odciążony od redakcyjnych obowiązków mam tu o Euro pisać codziennie), zastanówmy się raz jeszcze nad tym, w jakim kierunku idą zmiany w angielskiej piłce.

Najpierw Eriksson: zatrudniony przez nowego właściciela MC rok temu i obdarzony przezeń ogromnymi pieniędzmi na transfery (ponad 30 milionów wydanych w parę miesięcy, ośmiu piłkarzy kupionych jeszcze przed rozpoczęciem sezonu), zaczął więcej niż dobrze. Drużyna wygrała pierwsze trzy mecze (w tym derby z United), przewodziła w tabeli, długo wydawało się, że będzie walczyć o Ligę Mistrzów. Po Nowym Roku coś się zepsuło, ale 9. miejsce na koniec sezonu było i tak najlepsze od lat, a w dodatku City awansowało do Pucharu UEFA dzięki premii za fair play. Wydawało się, że przyszłość przed nimi – zwłaszcza, że pod Erikssonem nie tylko błysnęli sprowadzeni z zagranicy Petrow i Corluka, ale objawiła się młodzież: Hart, Richards, Johnson, Ireland czy Onuoha. W sumie, jak komentował na stronie BBC Ian Hughes, Szwed opuszcza Manchester z dużo lepszą reputacją niż przychodził.

Problem w tym, że właściciel klubu, pan Thaksin Shinawatra, nie chciał czekać. Czy zdaje sobie sprawę, że teraz przyjdzie mu czekać jeszcze dłużej? W końcu zanim nowy trener oswoi się z zespołem, zanim przyzwyczai go do nowej koncepcji gry, zanim sprowadzi „swoich” zawodników i sprzeda tych od Erikssona, minie parę miesięcy i o Lidze Mistrzów znów będzie można marzyć. To oczywiście nie moje zmartwienie, ale kolejny z ostatnich tygodni (sprawa Granta) przykład niecierpliwości bogacza, która staje się jednym z najważniejszych składników współczesnego futbolu.

Podobnie jak – i tu przechodzimy do wywiadu Wengera – rosnąca dzięki prawu Bosmana pozycja piłkarzy względem klubów. Coraz wyższe płace zawodników już niedługo będą im umożliwiać stosowanie tzw. escape route: wykupywanie własnych kontraktów i zmianę klubu przy bezsilnej wściekłości dotychczasowego pracodawcy. Już dziś piłkarz, który chce odejść, zazwyczaj stawia na swoim: prezes woli dostać za niego pieniądze, zanim jego wartość spadnie, a trener woli zawodnika zadowolonego z tego, gdzie jest. Menedżer Arsenalu mówi wprost: żeby osiągnąć sukces w sporcie zespołowym potrzeba stabilności i czasu, a świat piłki to niestabilność i żądanie natychmiastowego wyniku. Dziś Alex Ferguson nie dostałby w Manchesterze United czterech lat na odniesienie pierwszego sukcesu.

Czy dla największych klubów Europy nadchodzi era jednorocznych menedżerów i jednorocznych zawodników (weźmy Berbatowa: dziś w Tottenhamie, jutro np. w Milanie, za rok w Chelsea)? Ale w takim razie skąd brać straceńców, którzy zdecydują się prowadzić takie drużyny (tu przechodzimy do pogłoski, że Wenger myśli o odejściu z Arsenalu; pogłoski na razie zdementowanej, choć można się zastanawiać, dlaczego się w ogóle pojawiła)? O takich wartościach, jak przywiązanie do barw klubowych nie chce mi się nawet mówić: poza przykładami, które możemy wyliczyć na palcach jednej ręki, to określenie może dotyczyć jedynie nas, kibiców.