Archiwum miesiąca: sierpień 2008

W hołdzie Katalonii

Najbardziej obciachowy był garnitur Guardioli: jakiś śliski i lejący się od góry do dołu. Ale marne to pocieszenie, bo i tym razem okazało się, że jedyne przyjemne chwile związane ze starciem polskiej drużyny i Wielkiego Rywala towarzyszą przedmeczowej lekturze prasy. „Nie jedziemy robić zdjęć”, „Nie pękniemy” – zapowiadali piłkarze Wisły. I właściwie dotrzymali słowa: nie mogę powiedzieć, że pękli, że sparaliżował ich strach albo że murowali bramkę w nadziei dotrwania do końcowego gwizdka. Nie przypominam sobie kompromitujących błędów, kiksów z gatunku tych, które stają się przebojami YouTube’a. Kłopot w tym, że nie przypominam sobie również groźniejszej akcji czy celnego strzału oddanego przez polski zespół. Innymi słowy: nie poddali się bez walki, ale też nie uwierzyli w jej sens.

W pewnym sensie był to mecz bez historii. Owszem, padły cztery gole, owszem, Barcelona z łatwością mogła strzelić jeszcze kilka kolejnych, choć i te, które padły, byłyby ozdobą niejednego wieczora „prawdziwej” Ligi Mistrzów. Eto’o, wykorzystujący świetne zagranie Marqueza, idące uliczką między pokaźną grupą piłkarzy obu drużyn. Xavi, uderzający tuż przy słupku. Henry, przerzucający piłkę nad bramkarzem po znakomitym podaniu Iniesty do Eto’o i odegraniu z pierwszej piłki tego ostatniego. Znowu Kameruńczyk, tym razem z podania Iniesty… Najbardziej przypominało to po prostu lekcję futbolu; lekcję udzielaną przez – przypomnijmy o tym, zanim rozpoczniemy tradycyjne narzekania – mistrzów Europy i supergwiazdy współczesnej piłki. Lekcję niewątpliwie wartą odrobienia przed meczami o Puchar UEFA.

Akcje Wisły toczyły się zbyt długo: zawsze ktoś musiał się zatrzymać, poświęcić chwilę na opanowanie piłki, a wtedy bez wysiłku dobiegało do niego dwóch piłkarzy Barcelony, zaś kiedy próbował odgrywać bez przyjęcia – podawał wprost pod nogi przeciwnika. Pamiętacie, jak w 39. minucie przebijający się na połowę gospodarzy Sobolewski zwolnił i zaczął się rozglądać? Skończyło się stratą, wyprowadzeniem kontry przez Katalończyków i uderzeniem wracającego do formy Henry’ego – wówczas jeszcze w boczną siatkę.

Nie mam ochoty, ale też i nie widzę powodów do wyśmiewania Wiślaków. Podobał mi się Junior Diaz, nie miałem zastrzeżeń do Cantoro i do cały czas szukającego miejsca między obrońcami Barcelony Pawła Brożka. Mariusz Pawełek mógł obronić strzał Xaviego, ale przecież mógł nie obronić w kilku innych sytuacjach. Może szkoda, że nie zagrali agresywniej, nawet gdyby mieli zapłacić za to serią żółtych kartek. I że przez większą część meczu nie udawał się pressing, że nie biegali więcej. Ale czy mogli biegać więcej, skoro Piotr Brożek walczył ze skurczami już na 10 minut przed końcem? Tyle się mówiło, że to zespół kataloński nie jest przygotowany do sezonu, że Guardiola nie wie jeszcze, jak go ustawiać, że w Barcelonie trwa wciąż przebudowa… Ale to była Barcelona, nie Beitar.

Za całe podsumowanie wystarczy stwierdzenie, że najlepszymi z Polaków byli kibice, przez długie minuty najgłośniejsi na Camp Nou. Jak mawiał Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

Co się dzieje w Manchesterze?

Tym razem mam na myśli ten drugi Manchester, choć dzień po zdobyciu Tarczy Wspólnoty i na tydzień przed rozpoczęciem sezonu, w którym przyjdzie bronić mistrzostwa, wypadałoby zacząć od Manchesteru United. Tyle że podopieczni sir Alexa z pewnością sobie poradzą, a i w polskiej blogosferze nie brakuje stron omawiających ich losy w sposób co najmniej kompetentny.

Co innego z City. Rok temu wydawało się, że kibice tej drużyny wygrali los na loterii: klub kupił bogacz, nie żałujący pieniędzy ani na piłkarzy, ani na sztab szkoleniowy, do którego ściągnięto Svena Gorana Erikssona. Przeszłość bogacza była wprawdzie kłopotliwa (parę zdań o tym – w jednej z poprzednich dyskusji na blogu), ale w końcu kibice rzadko interesują się polityką, a już zwłaszcza polityką na drugim końcu świata. „Jak tam było, tak tam było: po co do tego wracać i psuć dobrą robotę, którą może u nas zrobić” – taki ton dominował początkowo na forach fanów MC. Potem jednak w Manchesterze coraz częściej dyskutowano o tym, co właściwie dobrego zrobił dla klubu pan Shinawatra. OK, zatrudnił Erikssona i dał mu pieniądze na transfery, ale po roku go zwolnił. OK, ściągnął na jego miejsce Marka Hughesa: świetne posunięcie, bo Walijczyk to menedżer młody, ambitny i coraz powszechniej doceniany (mówiło się nawet, że to on może zastąpić Awrama Granta w Chelsea). Wygląda jednak na to, że po upływie zaledwie dwóch miesięcy Hughes ma dość pracy dla Thaksina Shinawatry.

Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, działacze się uśmiechają, menedżer udziela wywiadów, ale za kulisami klubowi specjaliści od p.r. gorączkowo usiłują powstrzymać rozszerzanie się plotek. Co wiemy na pewno: że pan Shinawatra nie pojechał do Tajlandii na proces w sprawie korupcji i że w związku z tym mało prawdopodobne jest uwolnienie jego zamrożonej w tamtejszych bankach fortuny. Co wiemy prawie na pewno: że milioner zastanawia się nad wycofaniem z angielskiej piłki, a w każdym razie nad odzyskaniem części zainwestowanych w nią pieniędzy. W ubiegłym tygodniu reprezentujący go działacze podjęli rozmowy z Sunderlandem i Tottenhamem na temat oddania tym klubom Stephena Irelanda i Vedrana Corluki. Kłopot w tym, że zrobili to za plecami Marka Hughesa.

Relację insidera z tych wydarzeń czyta się jak scenariusz filmu akcji. Najpierw chorwacki obrońca nie pali się do transferu (przecież menedżer jeszcze niedawno mówił mu, jak bardzo na niego liczy), rusza jednak do Londynu na rozmowy z Tottenhamem. Wtedy dowiaduje się o tym Hughes: wetuje odejście Corluki, który przerywa rozmowy i udaje się do Glasgow na mecz MC z Celticem. Ludzie Shinawatry mówią menedżerowi, że oferta Tottenhamu jest zbyt dobra, by ją odrzucić: natychmiast po meczu Chorwat wraca na południe i kontynuuje negocjacje. Porozumienie zostaje osiągnięte. W czasie, kiedy w Manchesterze trwa sesja zdjęciowa drużyny przed nowym sezonem, Corluka przechodzi w Londynie testy medyczne i podpisuje kontrakt – z czym Hughes ostatecznie się godzi.

To znaczy nieostatecznie: po upływie kilkunastu godzin zarząd MC wycina menedżerowi ten sam numer i bez jego wiedzy akceptuje ofertę Sunderlandu dotyczącą Irelanda. Upokorzony i wściekły Walijczyk deklaruje, że skoro tak, on również odchodzi. Przerażeni działacze próbują odkręcić oba transfery – i na stronie MC pojawia się informacja, że Corluka po rozmowie z menedżerem decyduje się zostać. Kilka godzin później dementuje ją agent piłkarza. Źródła w Tottenhamie twierdzą, że wszystkie dokumenty są podpisane i że w razie czego klub gotów jest pójść do sądu…

Czy ta historia brzmi jak wyssana z palca? W gazetach czytam, że absencja Shinawatry na procesie w Bangkoku może mieć dla City poważne konsekwencje. Tajlandzki Sąd Najwyższy wydał nakaz aresztowania, zapewne niedługo usłyszymy o wszczęciu procedury ekstradycyjnej, za przestępstwa podatkowe skazano już żonę tajskiego biznesmena. A im więcej zamieszania wokół właściciela klubu, im więcej informacji o jego kłopotach finansowych i o próbach sprzedaży zawodników, tym trudniej się dziwić, że piłkarze czują się coraz mniej pewnie. Dziś usłyszeliśmy, że przedłużenia kontraktu odmówił świetny młody pomocnik Michael Johnson.

Szkoda: jeszcze parę dni temu myślałem, że Manchester City będzie jednym z poważniejszych kandydatów do walki o pierwszą czwórkę. Świetny menedżer, grupa doświadczonych zawodników, których wypierają ze składu młode wilki, właściciel z wielkim portfelem – wydawało się, że są wszystkie składniki potrzebne do sukcesu. Teraz mam poczucie, że większe szanse na powalczenie o Ligę Mistrzów może mieć Portsmouth z Crouchem i Defoe’m w ataku, no i – jak zawsze i jak nigdy – Tottenham.

Przez ostatnie dni toczyła się tu rozmowa o kupowaniu klubu. W jej trakcie ktoś przypomniał, jak na znak protestu przeciw sprzedaży Manchesteru United rodzinie Glazerów grupa kibiców tego klubu postanowiła założyć własny FC United of Manchester. Ciekawe, czy w mieście powstanie również FC City of Manchester.

PS AKTUALIZACJA Dzień po opublikowaniu tego tekstu BBC podała, że władze Premier League mogą przeprowadzić dochodzenie, czy właściciel Manchesteru City jest osobą godną kierowania klubem w związku z zarzutami korupcji, jakie postawiono mu w Tajlandii. Dowiadujemy się także coraz więcej o zamieszaniu w samym klubie.

 

Kup klub

„Uruchomiliśmy niedawno projekt kupimyklub.pl i stale szukamy możliwości promocji tego projektu wśród internautów będących sympatykami futbolu” – napisał do mnie jeden z założycieli strony kupimyklub.pl. Zapewnia, że cel jest szczytny: „Chcielibyśmy dzięki składkom użytkowników zbudować prawdziwy klub piłkarski, w którym kibice mieliby wpływ na najważniejsze decyzje”. I dodaje, że gdybym zechciał napisać o tym na blogu, byłaby to z pewnością doskonała promocja.

Pisać piszę, ale czy będzie to promocja – nie wiem. Od blisko półtora roku, czyli od czasu kiedy Will Brooks założył w podobnym celu MyFootballClub, nie opuszczają mnie wątpliwości.

Pomysł Brooksa był genialnie prosty: każdego z odwiedzających jego stronę internetową proszono o wpłatę 35 funtów, a suma tych „składek” miała umożliwić przejęcie kontroli nad którąś z angielskich drużyn. Na wyłożenie niewielkiej kwoty, a tym samym wykupienie udziału w wirtualnym początkowo klubie, zdecydowało się ok. 27 tysięcy ludzi z ponad 80 krajów. Ich pieniądze pozwoliły na kupno Ebbsfleet United, grającego w Blue Square Premier League, czyli na poziomie piątej ligi. „Po raz pierwszy w historii futbolu kibice otrzymują szansę przejęcia kontroli nad zawodowym klubem piłkarskim, zarówno na boisku, jak i poza nim” – ogłaszała społeczność MyFootballClub. I dalej: „Każdy udziałowiec będzie miał równe prawo głosu przy decyzji o wyborze pierwszej jedenastki, transferach i zarządzaniu klubem”.

Moje wątpliwości pojawiły się właśnie w tym miejscu. Oczywiście w czasach, kiedy biznesmeni z dalekich stron przejmują kolejne drużyny, inicjatywa Brooksa wydaje się stwarzać niepowtarzalną okazję odzyskania choć cząstki „naszej gry”. Z drugiej strony danie każdemu z „udziałowców” prawa głosu przy wyborze pierwszego składu uniemożliwia jakąkolwiek pracę szkoleniowcom. W końcu jak ma ocenić przydatność zawodnika człowiek, który nie ogląda treningów, mieszka na drugim końcu świata i choć ma do piłki wielkie serce, to zna się na niej w sposób umiarkowany? „Najpierw piosenkarze, potem tancerze, na końcu prawi obrońcy” – kpił Sachin Nakrani w „Guardianie”, porównując pomysł głosowania na pierwszą jedenastkę do wyłaniania zwycięzców jakiegoś „Tańca z gwiazdami”.

W przypadku Ebbsfleet nie zdecydowano się pójść na całość – menedżer Liam Daish zamiast zgodzić się na demokrację wybrał jej pozorowanie. I bardzo dobrze: poprzez głosowania kibiców nad ustalaniem składu czy transferami nie da się rządzić klubem. Zresztą zaufanie „udziałowców” do Daisha (moi rówieśnicy mogą go pamiętać z występów w reprezentacji Irlandii pod wodzą Jackiego Charltona) zaprocentowało pierwszym sukcesem: w maju na Wembley Ebbsfleet zdobyło FA Trophy, angielski puchar dla drużyn grających na poziomie od piątej do ósmej ligi. Wielu „współwłaścicieli” zdecydowało się przyjechać na mecz finałowy, niemała część oglądała transmisję online. Polecam lekturę tekstu z „Daily Telegraph”, opublikowanego w przeddzień tamtego spotkania. To był moment, w którym moje wątpliwości znacznie zmalały.

Co nie znaczy, że całkowicie zniknęły. Pytanie bowiem, ilu z tych, dla których kupno udziału w klubie ma być przedłużeniem zabawy w „Fantasy Football” albo gry w Championship, pardon: Football Managera, pozostanie wiernych przedsięwzięciu dłużej niż rok? Przed nowym sezonem (zaczyna się w ten weekend) Ebsfleet rozegrało mecze towarzyskie z Charltonem i Milwall. Oba przegrało, ale nie o wynik mi teraz idzie, tylko o frekwencję. Charlton i Milwall to znane drużyny, więc na trybunach pojawiło się blisko 2 tys. widzów, pojedynek z Mainstone United oglądało już tylko niecałe 600 osób. To jeszcze jeden kłopot: podziału kibiców na tych dawnych, którzy towarzyszyli drużynie gdy nazywała się Gravesend & Northfleet, i tych nowych, „wirtualnych”. Choć pewnie nie ma co przesadzać, skoro „wirtualni” przynoszą ze sobą pieniądze, w ślad za nimi idą sponsorzy, Ebsfleet się rozwija…

Czyli może kupowanie klubu ma jednak sens? Warto dodać, że kupimyklub.pl nie jest jedynym „dzieckiem” MyFootballClub: podobne pomysły pojawiły się m.in. we Francji, Danii, Brazylii, Hiszpanii i Rumunii, za każdym razem przybierając nieco inne formy. A że na razie zapowiedzi Polaków brzmią ogólnie, może część zgłaszanych tu zastrzeżeń nie znajdzie w ich przypadku zastosowania. Pojawią się jednak inne problemy. Jak np. znaleźć drużynę, która nigdy nie handlowała meczami? Skąd wziąć trenera o czystych rękach? Jeśli to naiwne pytania, niech pojawi się inne: jak księgować podarunki wręczane sędziom?

PS O sprawie wspomina także Football Freak. Do niego też napisali?

Księga niepokoju

Kto rządzi światem piłki? I co rządzi tymi, którzy rządzą światem piłki? Temat przewija się przez moje ostatnie wpisy, a odpowiedź, jakiej byłbym skłonny ostatecznie udzielić, powinna w zasadzie brzmieć optymistycznie: futbolem nie rządzą ludzie od pieniędzy i polityki, nie rządzi Roman Abramowicz ani Sepp Blatter. Że nie rządzą, niestety, kibice, wiemy właściwie od zawsze, podobnie jak wiemy, że na szczęście nie rządzą media. Rządzą piłkarze.

Od ilu to już tygodni obserwujemy transferowy serial z Garethem Barrym w roli głównej? Pierwsze zwiastuny miały miejsce w kwietniu, oficjalnie o zainteresowaniu Liverpoolu dowiedzieliśmy się w maju, potem Aston Villa odrzucała kolejne oferty, a Barry coraz bardziej otwarcie mówił o pragnieniu odejścia. W pewnym momencie poszło na ostro: piłkarz zarzucił menedżerowi Martinowi O’Neillowi, że choć deklaruje wolę zatrzymania go w klubie, to nie znalazł czasu na rozmowę, mimo iż znalazł czas na komentowanie Euro 2008 w BBC. W odpowiedzi Aston Villa pozbawiła swojego kapitana dwutygodniowych zarobków i czasowo odsunęła od treningów pierwszej drużyny. Następnie Barry wrócił na boisko i zaczął nawet pojawiać się w sparringach, a niedługo później usłyszeliśmy, że Liverpool nie wywiązał się z umowy, mówiącej o zawarciu porozumienia z Aston Villą do 31 lipca. Przedwczoraj na stronie zespołu z Birmingham przeczytałem jednak, że do transferu piłkarza może dojść także po tym terminie, bo on sam bardzo sobie tego życzy. „Mam na głowie cały klub i potrzebuję ludzi, którzy naprawdę chcą w nim grać” – mówi Martin O’Neill, tłumacząc, dlaczego – choć niechętnie – jest w stanie wyobrazić sobie życie bez człowieka, który w ciągu ostatnich lat był podporą drużyny.

Podobny problem stanął przed Juande Ramosem, zgadzającym się na sprzedaż Robbiego Keane’a, i kupującym parę dni później Davida Bentleya (tu przechodzimy do pytania numer dwa, czyli co rządzi tymi, którzy rządzą piłką). Zarówno Keane, jak i Bentley nie ukrywają, że zmiana klubu nie oznacza jedynie awansu sportowego i – z pewnością – finansowego, ale również przejście do drużyny, której kibicują od dziecka. Nie wiem oczywiście, jak wiele w ich wypowiedziach strategii piarowskiej, adresowanej zarówno do wielbicieli nowej, jak i starej drużyny („sami rozumiecie: to jedyna propozycja, której nie mogłem odrzucić”), ale mimo tego zastrzeżenia muszę przyznać, że obaj brzmią wiarygodnie – i to też w zasadzie powinno brzmieć optymistycznie. W każdym razie obaj postawili na swoim niezależnie od tego, co myślą o tym dotychczasowi pracodawcy.

Do końca okienka transferowego jeszcze prawie miesiąc, a już mamy tyle do omówienia. Czy ten świat nie zwariował, skoro Tottenham kolejny raz płaci 17 milionów za piłkarza praktycznie bez doświadczenia na arenie międzynarodowej (mecze towarzyskie, nawet w reprezentacji Anglii, pomijam), a 28-letni, czyli niemłody już Irlandczyk odchodzi z Londynu za ponad 20 milionów? A żeby użyć innych przykładów: czy 38-letni Brad Friedel jest wart 2 miliony? Czy warto płacić 16 milionów za prawego obrońcę, nawet gdy ten obrońca nazywa się Bosingwa, a inwestorem jest Chelsea? No i ile pieniędzy trzeba wydać na utrzymanie w Premiership? W ciekawym artykule na łamach „Independenta” Glenn Moore zwraca uwagę, że Sunderland wydał w ubiegłym roku 50 milionów na transfery, a mimo to do końca walczył o pozostanie wśród najlepszych. Owszem: kluby dostają potężne wsparcie od telewizji, ale te dotacje wkrótce mogą przestać równoważyć wydatki. A z tegorocznego raportu Deloitte o finansach w piłce wynika kolejne potwierdzenie tezy, że piłkarze są tu najważniejsi: coraz większą część klubowych wydatków pochłaniają ich pensje (średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Pytanie, czy jak tak dalej pójdzie, nie trzeba będzie przypominać sobie lekcji upadku Leeds i światem piłki nie zacznie rządzić komornik… Skromny pomocnik księgowego w Lizbonie odczuwa coraz większy niepokój, nawet jeśli jego idole mają się coraz lepiej.

PS Dziękuję za wszystkie miłe słowa i porady pod wpisem „urlopowym”. Wieści docierały dzięki wyprawom do kawiarenek internetowych i nadużywaniu służbowej komórki z dostępem do internetu.