Najbardziej obciachowy był garnitur Guardioli: jakiś śliski i lejący się od góry do dołu. Ale marne to pocieszenie, bo i tym razem okazało się, że jedyne przyjemne chwile związane ze starciem polskiej drużyny i Wielkiego Rywala towarzyszą przedmeczowej lekturze prasy. „Nie jedziemy robić zdjęć”, „Nie pękniemy” – zapowiadali piłkarze Wisły. I właściwie dotrzymali słowa: nie mogę powiedzieć, że pękli, że sparaliżował ich strach albo że murowali bramkę w nadziei dotrwania do końcowego gwizdka. Nie przypominam sobie kompromitujących błędów, kiksów z gatunku tych, które stają się przebojami YouTube’a. Kłopot w tym, że nie przypominam sobie również groźniejszej akcji czy celnego strzału oddanego przez polski zespół. Innymi słowy: nie poddali się bez walki, ale też nie uwierzyli w jej sens.
W pewnym sensie był to mecz bez historii. Owszem, padły cztery gole, owszem, Barcelona z łatwością mogła strzelić jeszcze kilka kolejnych, choć i te, które padły, byłyby ozdobą niejednego wieczora „prawdziwej” Ligi Mistrzów. Eto’o, wykorzystujący świetne zagranie Marqueza, idące uliczką między pokaźną grupą piłkarzy obu drużyn. Xavi, uderzający tuż przy słupku. Henry, przerzucający piłkę nad bramkarzem po znakomitym podaniu Iniesty do Eto’o i odegraniu z pierwszej piłki tego ostatniego. Znowu Kameruńczyk, tym razem z podania Iniesty… Najbardziej przypominało to po prostu lekcję futbolu; lekcję udzielaną przez – przypomnijmy o tym, zanim rozpoczniemy tradycyjne narzekania – mistrzów Europy i supergwiazdy współczesnej piłki. Lekcję niewątpliwie wartą odrobienia przed meczami o Puchar UEFA.
Akcje Wisły toczyły się zbyt długo: zawsze ktoś musiał się zatrzymać, poświęcić chwilę na opanowanie piłki, a wtedy bez wysiłku dobiegało do niego dwóch piłkarzy Barcelony, zaś kiedy próbował odgrywać bez przyjęcia – podawał wprost pod nogi przeciwnika. Pamiętacie, jak w 39. minucie przebijający się na połowę gospodarzy Sobolewski zwolnił i zaczął się rozglądać? Skończyło się stratą, wyprowadzeniem kontry przez Katalończyków i uderzeniem wracającego do formy Henry’ego – wówczas jeszcze w boczną siatkę.
Nie mam ochoty, ale też i nie widzę powodów do wyśmiewania Wiślaków. Podobał mi się Junior Diaz, nie miałem zastrzeżeń do Cantoro i do cały czas szukającego miejsca między obrońcami Barcelony Pawła Brożka. Mariusz Pawełek mógł obronić strzał Xaviego, ale przecież mógł nie obronić w kilku innych sytuacjach. Może szkoda, że nie zagrali agresywniej, nawet gdyby mieli zapłacić za to serią żółtych kartek. I że przez większą część meczu nie udawał się pressing, że nie biegali więcej. Ale czy mogli biegać więcej, skoro Piotr Brożek walczył ze skurczami już na 10 minut przed końcem? Tyle się mówiło, że to zespół kataloński nie jest przygotowany do sezonu, że Guardiola nie wie jeszcze, jak go ustawiać, że w Barcelonie trwa wciąż przebudowa… Ale to była Barcelona, nie Beitar.
Za całe podsumowanie wystarczy stwierdzenie, że najlepszymi z Polaków byli kibice, przez długie minuty najgłośniejsi na Camp Nou. Jak mawiał Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.