Archiwum miesiąca: październik 2008

Cholerne derby

Po czymś takim najtrudniej napisać pierwsze zdanie. Że to był dopiero megahit? Że 90 minut to strasznie dużo czasu? Że prawdopodobnie obejrzeliśmy gola sezonu? Że z całą pewnością jeden menedżer i jeden piłkarz przeszli właśnie do historii swojego nowego klubu? Że nie wszystkie derby muszą być okropne?

W tym ostatnim zdaniu chodzi mi o zmęczenie, o jakie przyprawia mnie poziom wzajemnej niechęci piłkarzy i nienawiści kibiców. Na kilkanaście godzin przed meczem Cesc Fabregas mówił, że zespół Tottenhamu byłaby w stanie pokonać nawet kobieca drużyna Arsenalu. Atmosferę wrogości wyczuwało się także w tunelu: obie jedenastki stały obok siebie udając, że się nie widzą – przywitali się jedynie bramkarze, a Modrić i Czorluka wdali się w rozmowę z wciąż jeszcze niezdolnym do gry Eduardo. O tym, co śpiewano na trybunach, wspominał nie będę. Pisałem już wielokrotnie, że marzą mi się derby toczone w atmosferze zdrowej rywalizacji, po których zakończeniu obie strony potrafią docenić się nawzajem.

Pocieszam się myślą, że po dzisiejszym meczu obu stronom będzie trudno mówić o rywalach z pogardą. Najpierw obejrzeliśmy murowaną kandydatkę do bramki sezonu: David Bentley, który skądinąd rozpoczynał karierę w Arsenalu (choć równocześnie kibicował Tottenhamowi) podążył śladami idola swojej młodości. W wywiadzie opublikowanym na łamach październikowego numeru miesięcznika „Hotspur” Bentley wspomina słynnego gola Paula Gascoigne’a, strzelonego z rzutu wolnego podczas półfinału Pucharu Anglii w 1991 r. Wtedy jednak do bramki Seamana było nieco bliżej niż dziś do bramki Almunii, a Gascoigne uderzał stojącą piłkę, Bentley zaś najpierw ją przyjął, lekko sobie podbijając, a następnie uderzył z woleja i patrzył jak opada nad rozpaczliwie wracającym na linię bramkową Hiszpanem. Może nie był to Nayim dla Saragossy (także dawny piłkarz Tottenhamu), może nie był to Beckham dla MU w meczu z Wimbledonem, ale i tak miejsce w historii swojego klubu ma Bentley zapewnione.

Takie gole nie powinny padać w przegranych meczach, żeby zbyt szybko o nich nie zapomniano. A przecież Tottenham – chciałoby się powiedzieć: w swoim stylu – zrobił wiele, by ten mecz przegrać. Znowu niepewnie bronił Gomes, którego źle obliczone wyjście z bramki przyniosło Arsenalowi wyrównanie. Znowu nieuważny obrońca (w tym przypadku Hutton) wyłożył piłkę pod nogi rozpędzonego napastnika rywali i kilkadziesiąt sekund po tym, jak Bent strzelił gola na 3:2 ponownie mieliśmy dwubramkową przewagę gospodarzy. Znowu przeciwnicy mieli niezliczoną ilość rzutów wolnych z niebezpiecznych sektorów boiska, o licznych rzutach rożnych nie wspominając. Mimo iż w cztery dni zdobył dwa razy więcej punktów niż Juande Ramos w prawie trzy miesiące, Harry Redknapp ma przed sobą mnóstwo pracy.

Oczywiście Arsenal był wyraźnie lepszy. Napisano to już tyle razy, że aż głupio powtarzać, ale żadna inna drużyna nie operuje piłką z tak wielką swobodą. Próbujesz przeciwko nim pressingu, nabiegasz się jak wariat, a i tak tam, gdzie akurat dobiegniesz, ich dawno już nie będzie albo dawno już pozbyli się piłki. Tak jak zrobił to najlepszy na boisku Robin Van Persie, podając Nasriemu, po którego lobie i dołożeniu nogi przez Adebayora padł trzeci gol dla Arsenalu. Redknapp miał rację mówiąc przed meczem, że kluczem do wyniku będzie posiadanie piłki: przewaga 65 do 35 dla Arsenalu mówi w tym kontekście wszystko. Tyle że w kluczowych momentach gospodarzom zabrakło zimnej krwi: zamiast spokojnie powymieniać piłkę między sobą na własnej połowie, myśleli o strzeleniu piątego gola, by stracić trzeciego i czwartego. Była 89. i 95. minuta…

Tak, to był megahit. I to był Tottenham, który przełamał się psychicznie – wygląda na to, że przez jakiś czas o drużynie z White Hart Lane nie będzie się opowiadać dowcipów. Co innego o Kanonierach. Hm, podobno piłkarze Arsenalu rozgrywali niedawno sparing z piłkarkami tego klubu i przegrali…

Nie zapominajmy jednak, że bardzo ciekawe rzeczy działy się również na innych boiskach. Po pierwsze, Chelsea pokazała w meczu z Hull, że świat miewa jednak swój porządek. Po drugie, marzenia Manchesteru City o Lidze Mistrzów stają się coraz bardziej odległe po wyjazdowej porażce z Middlesbrough. Po trzecie, po zwycięstwach Manchesteru United, Liverpoolu (znów zwlekali do ostatniej chwili, łobuzy, i trzy punkty przyniósł im ostatecznie rzut karny) i Aston Villi, tabela zaczęła wyglądać w sposób nieco bardziej uporządkowany: mamy pierwszą szóstkę, z wyraźną przewagą punktową nad pozostałymi. Po czwarte – to temat na osobny tekst – bramkę w zwycięskim meczu Newcastle zdobył Joey Barton, o którego roli w zamieszaniu wokół Srok pisałem na początku września. Po szóste, Stoke i Fulham się nie poddają. Po siódme, następna kolejka już za trzy dni.

Powody do zachwytu

Rafał Stec twierdzi wprawdzie, że mecz Legii z Wisłą był zdecydowanie bardziej interesujący, a ja przywykłem w takich kwestiach obdarzać go zaufaniem – ale nie znaczy to przecież, że ze Stamford Bridge wiało nudą. Patrząc na spotkanie Chelsea z Liverpoolem czułem się nawet jak widz jednego ze starć odbywających się na bulwarach pod Wawelem, gdzie przy kamiennych stołach zasiadają starsi panowie, by w otoczeniu wianuszka kibiców rozegrać partię szachów. Niby nic się nie dzieje, żadnej hurra-ofensywy, oszałamiających akcji czy spektakularnych roszad – raczej ostrożne wyczekiwanie na błąd przeciwnika i zacięty bój z udziałem każdego pionka. Niby nic się nie dzieje, powtórzmy, a przecież zawsze kiedy mam okazję popatrzeć na taką partię szachów – wracam do domu zachwycony.

O tym, że po ponad czterech latach Chelsea zakończyła serię meczów bez porażki na własnym stadionie, napisali już wszyscy. Dla kibiców wicemistrza Anglii to jednak umiarkowany powód do zmartwienia. Większym jest forma Anelki i to, jak przeciętnie prezentuje się atak bez Drogby i Joe Cole’a. A skoro już jesteśmy przy nazwiskach: jednym z autorów wczorajszego sukcesu Liverpoolu był Xabi Alonso, który – niech mnie poprawią kibice The Reds, jeśli się mylę – w ostatnich miesiącach nie zaliczał się bynajmniej do ulubieńców Rafy Beniteza. Zastrzegam, że mówiąc o autorstwie sukcesu nie mam na myśli przypadkowo strzelonej bramki, a raczej wspólne z Mascherano zneutralizowanie drugiej linii gospodarzy. Kolejni bohaterowie Liverpoolu – oprócz czyniącego cuda w obronie Jamiego Carraghera – to Riera i Kuyt, zaangażowani w powstrzymywanie Bosingwy i Ashleya Cole’a. Nie znam oczywiście planu taktycznego, z jakim Benitez przystępował do tego meczu, ale jestem przekonany, że wyłączenie z gry ofensywnie ustawianych bocznych obrońców Chelsea i zmuszenie gospodarzy do atakowania środkiem, było jednym z jego elementów.

Czy był to mecz kolejki? Zuchwale miałbym ochotę napisać, że był to mecz sezonu – jeśli wziąć pod uwagę, że właśnie to zwycięstwo (pamiętajmy: odniesione bez Torresa) tak otwarcie postawiło nam przed oczami kwestię mistrzowskich aspiracji Liverpoolu. Dziś można już chyba powiedzieć, że walka o tytuł będzie w tym sezonie równie zacięta jak w poprzednim, ale obejmie większą liczbę drużyn.

Zwłaszcza, że Manchester United wciąż traci punkty: cóż z tego, że Alex Ferguson ma do dyspozycji najlepszy ofensywny kwartet świata (wreszcie oficjalnie doceniony Ronaldo, Berbatow, Rooney, Tevez…), skoro nie może skorzystać z niemal równie dobrych pomocników. Nawet w życiowej formie Darren Fletcher nie zastąpi Carricka, Hargreaevesa czy Scholesa –  wymowy tego faktu nie zmieni cała seria ataków menedżera MU na rzekomo nieprzychylnych jego drużynie arbitrów.

O Tottenhamie w ostatnich dniach napisałem wystarczająco dużo. Odmiana losu po zmianie trenera wydaje się oczywistością, a przeciwnik był słaby; znamienne jednak, że w meczu z Boltonem świetnie wypadli piłkarze, którzy pod Ramosem nie błyszczeli – zwłaszcza ustawiony tuż za Pawliuczenką i mający całkowitą swobodę taktyczną Modrić, wreszcie dobrze dośrodkowujący Bentley i znów posyłający wzdłuż i wszerz boiska celne kilkudziesięciometrowe podania Huddlestone. Ale uwaga: jak pokazuje przypadek West Hamu nowy trener przynosi jedno-dwa zwycięstwa, a potem znowu jest pod górkę.

Utrata menedżera to potężny cios dla Portsmouth, zwłaszcza że większość klasowych piłkarzy zasilała ten klub właśnie z myślą o pracy z Harrym Redknappem. Czy teraz pójdą w jego ślady? Z całą pewnością napastnik formatu Defoe’a i defensywny pomocnik klasy Diarry to transferowe priorytety nowego menedżera Kogutów. A ja od wczoraj zastanawiam się jeszcze nad dwoma rzeczami: czy w kontekście niedawnego znieważania Sola Campbella przez kibiców Tottenhamu znaczek „Kick It Out”, wpięty w garnitur Redknappa podczas jego debiutu na White Hart Lane to świadoma demonstracja, i czy rajcy miejscy Portsmouth, którzy akurat na dziś zaplanowali uroczystość nadania mu honorowego obywatelstwa za majowe zwycięstwo w finale Pucharu Anglii zdecydują się – jak wcześniej zapowiadali – na nazwanie jednego ze słynnych miejskich dzwonów jego imieniem.

Z ciekawostek odnotujmy potężną karę finansową dla balującego w nocnym klubie napastnika Aston Villi Johna Carew. Jak powiedział dziennikarzom Martin O’Neill: „John uważał, że są okoliczności łagodzące. Wysłuchałem go i podjąłem decyzję, że się myli” (Pamiętacie Briana Clougha? „Jeśli poróżniłem się z piłkarzem, siadamy na dwadzieścia minut, rozmawiamy, a potem uznaję, że to ja mam rację” – mawiał niezapomniany menedżer Nottingham Forest). Norweg w meczu ze Stoke pojawił się na boisku dopiero w drugiej połowie, ale zdołał zaliczyć gola i asystę. Po czwartkowym zwycięstwie nad Ajaxem i niedzielnym pogromie Wigan wiele wskazuje na to, że Aston Villa ma już za sobą lekką zadyszkę z ostatnich tygodni. Mnie znów zachwyca Agbonglahor, o którym mówi się nawet, że w zbliżającym się meczu Anglia-Niemcy zostanie wypróbowany w pierwszym składzie drużyny Fabio Capello. Czy i kiedy w jego ślady pójdzie młodziutki Sturridge, któremu za dwie asysty w meczu ze Stoke czyścił buty sam Robinho?

Nieodmiennie zachwyca mnie także Hull, oczywiście.

Harry Houdini

Z wpisami blogowymi jest tak, że żyją najczęściej kilka godzin. Weźmy wczorajszy: kiedy powstawał, Juande Ramos i jego współpracownicy pakowali już walizki, w Portsmouth niechętnie godzono się z (nie pierwszym zresztą) odejściem Harry’ego Redknappa, a służby prasowe Tottenhamu głowiły się, jak obwieścić światu kolejną wizerunkową katastrofę.

Nie chodzi tylko o to, że w ciągu ostatnich siedmiu lat to siódma zmiana na stanowisku trenera drużyny – do tego w końcu można się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy żaden nie przynosi spodziewanych wyników (choć można się dziwić terminom ich odejścia i wcześniejszym inwestycjom, na które im pozwalano: w 2003 r. Glenn Hoddle odchodził po sześciu meczach sezonu, kiedy Tottenham był drugim na liście klubów najwięcej wydających na nowych piłkarzy; Jola zwolniono po dziesięciu meczach, a Tottenham był trzeci na liście najwięcej wydających; Ramosa po ośmiu kolejkach, a klub znów był drugi na liście inwestujących w nowych piłkarzy).

Rewolucja idzie jednak znacznie dalej: w Tottenhamie dobiega końca zdecydowanie nieudany eksperyment z odpowiedzialnym za transfery dyrektorem sportowym, pracującym obok trenera, zajmującego się treningami i taktyką. Nie czas teraz na przywoływanie wypowiedzi prezesa Daniela Levy’ego, tłumaczącego, że ta struktura może wreszcie zapewnić klubowi stabilność: nie dość, że nie zapewniła, to była źródłem nieustających wojen podjazdowych – najpierw na linii Glenn Hoddle – David Pleat, później na linii Martin Jol – Damien Comolli. Kiedy w 2004 r. prezes rozdzielał kompetencje między trenera i dyrektora, tłumaczył, że nie chce więcej wyrzucać pieniędzy w błoto: od tamtej pory do klubu sprowadzono 55 nowych piłkarzy, a 26 byłych zawodników Tottenhamu gra w innych klubach Premiership. Skądinąd ciekawe, że system, który z powodzeniem funkcjonuje w klubach europejskich, w Anglii nie może się przyjąć (oprócz Tottenhamu, spięcia między trenerem a dyrektorem występowały również w Newcastle; dwie z trzech drużyn pracujących w tej strukturze znajdują się obecnie w strefie spadkowej).

Do klubu przychodzi Harry Redknapp – i trudno o większy kontrast z poprzednikiem. Uważany za eksperta od ratowania klubów przed spadkiem, od kilkunastu lat ze zmiennym powodzeniem pracował w West Hamie, Portsmouth, Southamptonie i ponownie Portsmouth. O lidze angielskiej wie tyle, ile Ramos nigdy nie zdołałby się nauczyć. Zna specyficzną kulturę tego świata i z pewnością nie będzie układał diet piłkarzom. Ma po prostu utrzymać klub w ekstraklasie – a co będzie dalej, prezes pomyśli za rok. Pomyśleć, że kiedy zwalniał Martina Jola, robił to dlatego, że Holender nie gwarantował – jego zdaniem – zdobycia miejsca w Lidze Mistrzów. Ile pieniędzy zostałoby na koncie, gdyby nie podjął tamtej decyzji, ile złych emocji oszczędziłby sobie i kibicom? Nowy zespół Jola, HSV, od tygodni lideruje w Bundeslidze.

PS Prezes Levy postanowił wytłumaczyć powody swojej ostatniej decyzji, przy okazji, dla uspokojenia atmosfery, odsłaniając trochę zakulisowej wiedzy (m.in. dotyczącej odejścia Berbatowa i Keane’a). Przed rozpoczęciem dyskusji o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Tottenhamu, warto przeczytać jego przydługi list otwarty do kibiców.

Anatomia klęski

Szef Premier League Richard Scudamore zaciera ręce, bo fantastyczna passa Hull i katastrofalna forma Tottenhamu powodują zwiększone zainteresowanie angielską piłką. Co za dziwny sezon: szerzej nieznane Hull zajmuje trzecie miejsce w tabeli, a powszechnie znany Tottenham tabelę zamyka. Jeśli dodamy do tego kłopoty Newcastle i spektakularne przejęcie Manchesteru City, to tematów do rozmów o Premiership mamy mnóstwo, i to bez konieczności wymieniania któregokolwiek z klubów Wielkiej Czwórki.

Historia ostatnich tygodni Tottenhamu to w jakimś sensie odwrócenie bajki o Hull. Tam ambicja i wiara we własne siły czynią cuda, tu piłkarzy paraliżuje niewiara w siebie. Kiedy przed trzema tygodniami oglądałem krakowski trening londyńczyków, uderzyło mnie, jak absurdalnie młodzi i niedoświadczeni są to chłopcy. Pamiętam, jak Jermaine Jenas skarżył się przed laty, że czuł się w Newcastle jak złota rybka w szklanym słoju – ale szczerze mówiąc dotychczasowe życie w Londynie nie wyglądało dla niego inaczej. I on, i jego koledzy, sprowadzani za młodu do jednej z czołowych drużyn Premiership, byli wychowywani pod kloszem w przekonaniu, że za rok-dwa zawojują świat. Poza kontuzjami omijały ich kłopoty, a już z pewnością nie musieli walczyć o utrzymanie się w lidze. Może poza Jonathanem Woodgatem, który przed czterema laty spadł z ekstraklasy grając w Leeds.

Po przedwczorajszej klęsce z Udinese to właśnie Woodgate w szczerej wypowiedzi dla BBC podjął kwestię podstawową: czy jego obecna drużyna jest rzeczywiście za dobra, żeby spaść? Czy w ogóle po doświadczeniach tamtego Leeds – z Alanem Smithem, Jamesem Milnerem, Markiem Viduką, Jermainem Pennantem, Paulem Robinsonem, Lukasem Radebe, Garrym Kellym, Ianem Hartem w składzie – można w ogóle używać takiej kategorii? A cóż w takim razie mówić o West Hamie z sezonu 2002/03, z Davidem Jamesem, Joe Colem, Michaelem Carrickiem, Trevorem Sinclairem, Lee Bowyerem, Paolo Di Canio, Lesem Ferdinandem i Jermainem Defoe? W każdym razie Woodgate nie ma złudzeń: jego Leeds było dużo lepsze niż jego Tottenham, a jednak się nie uratowało; jeśli nowi koledzy Anglika nie obudzą się i nie zaczną wreszcie walczyć, w przyszłym sezonie będą jeździć na mecze do Plymouth, Swansea albo Preston.

Spotkanie z Udinese było ilustracją tego, co dzieje się z piłkarzami pozbawionymi pewności siebie. Przed pierwsze dwadzieścia minut Tottenham był lepszy, dominował na boisku, zaczynał nawet stwarzać jakieś sytuacje. Ale później bramkarz Gomes zamiast wybić w pole prostą piłkę od obrońcy, potknął się, a potem próbował dryblować, by w efekcie przewrócić naciskającego go napastnika i sprokurować kolejnego w ostatnich dniach karnego (w niedzielę ze Stoke stracił piłkę Gareth Bale i próbując naprawić błąd sfaulował rywala – była jedenastka i czerwona kartka). No i piłkarze Tottenhamu nie potrafili się już podnieść.

Brak pewności siebie widać na każdym kroku: zawodnicy albo unikają wzięcia na siebie odpowiedzialności – nie próbują strzałów, dryblingów i marzą o jak najszybszym pozbyciu się piłki – albo starają się za bardzo, jak Jamie O’Hara, który po dwóch zbyt ostrych wejściach w przeciągu minuty otrzymał dwie żółte kartki i musiał opuścić boisko w Udine. Nade wszystko jednak są rozkojarzeni i robią błędy, jak wspomniany Bale. We Włoszech Walijczyk rozgrywał bodaj najgorszy mecz w życiu: podawał niecelnie, miał kłopoty z przyjęciem piłki, co skutkowało rzutami rożnymi. Pomyśleć, że kilkanaście miesięcy temu mówiono, że to materiał na najlepszego lewego obrońcę świata…

Podkreślam rolę psychiki piłkarzy, bo przecież ani Bale, ani jego koledzy nie zapomnieli w ciągu paru tygodni, jak się gra w piłkę. Ba: już w tym sezonie zdołali zremisować wyjazdowy mecz z Chelsea, a w drugiej połowie na Stamford Bridge grali nawet o zwycięstwo… Podobnie Juande Ramos nie zapomniał, jak się prowadzi zespół: przed rokiem przychodził tu jako jeden z najlepszych trenerów świata i przecież nim pozostał (zabawne, że ci, którzy jako jedną z przyczyn kryzysu w Tottenhamie wymieniają barierę językową między kiepsko mówiącym po angielsku Ramosem a piłkarzami, nie podnosili tej kwestii, kiedy wspólnie zdobywali Puchar Ligi).

Przyczyny dzisiejszych kłopotów Tottenhamu już wymieniałem przy okazji dwumeczu z Wisłą; nie wszystko jest sens powtarzać. Drużyna nie ma lidera. Brakuje piłkarzy, u których technika idzie w parze z wolą walki. Dyrektorowi sportowemu nie udały się transfery, zwłaszcza jeśli idzie o obsadę miejsc w ataku po odejściu Berbatowa i Keane’a. Rotacja w składzie jest zbyt duża – podobnie jak zbyt częste są zmiany formacji. Wszystko prawda, ale wszystko nie do końca: moim zdaniem piłkarze Tottenhamu przegrywają swoje mecze w głowach; przegrywają jeszcze zanim wyjdą na boisko.

Co w tej sytuacji robić? Alex Ferguson, Rafa Benitez i wielu dawnych piłkarzy Tottenhamu przestrzegają przed zwolnieniem Ramosa z pracy. Z drugiej strony z kryzysu psychicznego – oprócz zwycięstwa w jakimś meczu, rzecz jasna – wyprowadzić może jedynie gruntowna zmiana rutyny. Jeśli nie coraz bardziej prawdopodobne zwolnienie trenera, to choćby (jakkolwiek zabawnie by to brzmiało, czytałem o takich przykładach) zmiana boiska treningowego, malowanie szatni, wspólne ogolenie się na łyso. Że inni będą się śmiać? Ależ i tak się śmieją, nie od dziś i na całym świecie.

Jutro Tottenham gra z Boltonem, za kilka dni odbędą się najważniejsze derby Londynu na Emirates, a później na White Hart Lane zagości Liverpool. W międzyczasie klub ma oficjalnie ogłosić – cóż za paradoks – doskonałe wyniki finansowe i plany rozbudowy stadionu (będzie mógł przyjąć 60 tys. widzów). Tyle że jeśli z tych trzech meczów nie będzie przynajmniej czterech punktów, w przyszłym sezonie będziemy częściej niż dotąd pisali o Championship, wyniki finansowe się pogorszą, a trybuny – przerzedzą. Jak widać, powoli się do tego przygotowuję.

Hull: jak się skończy ta bajka

Środowy wieczór z Ligą Mistrzów: mniej bramek i emocji niż we wtorek, skromniejsze niż się spodziewano zwycięstwo Chelsea, tylko remis Liverpoolu, kiedy można było wygrać, a ja przede wszystkim myślę o Cluj. A myślę dlatego, że zamierzam wreszcie napisać o Hull City. Zarówno o „Tygrysach” w Premiership, jak o Rumunach, robiących do dzisiejszego dnia furorę w Champions League, mówi się wyłącznie w kategoriach historii o Kopciuszku. Przecież jeśli świat ma mieć jakiś porządek, takie rzeczy nie powinny się w nim zdarzać…

Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy eksperci, których teksty czytałem w lipcu i sierpniu, obstawiali, że Hull spadnie w tym sezonie z Premiership (debatowano tylko nad tym, czy polecą również pozostali beniaminkowie, Stoke i West Bromwich Albion, czy np. Bolton albo Fulham). Argumentów przeciw tej tezie nie było. Menedżer? Jedynym osiągnięciem Phila Browna przed zatrudnieniem w Hull było zwolnienie z pracy po zaledwie siedmiu miesiącach pobytu w Derby. Kadra? Dość powiedzieć, że najdroższym piłkarzem w historii klubu jest kupiony tego lata za… 2,5 miliona funtów Anthony Gardner (niechciany w Tottenhamie, spędził wcześniej pół roku w Evertonie, by nie zagrać tam ani minuty). Poza tym to przecież typowy skład na Championship: kończący karierę weterani (Barmby, Giannakopoulos, Boateng, Windass…), gromada zawodników wypożyczonych, w zasadzie tylko Geovanni, który w pierwszych miesiącach pobytu w Manchesterze City zagrał kilka naprawdę dobrych spotkań, wybija się ponad pierwszoligową przeciętność. Z pewnością trudno po tej zbieraninie ściąganej nieco rozpaczliwie (ilu trafiło tu tylko dlatego, że inni instruowali agentów, by nie odbierali telefonów z Hull?) spodziewać się rzeczy wielkich.

Kiedy w sierpniu pisałem swój „Przewodnik po Premiership” zadeklarowałem jednak, że spróbuję obejrzeć tyle meczów Hull, ile się da: po ich występie w finale play-off i pamiętnym golu Windassa (życie zaczyna się po czterdziestce…) byłem przekonany, że to oni będą walczyć najambitniej. I właśnie ambicja, poczucie, że nie będziemy tylko podawaczami piłek dla piękniejszych i bogatszych – wydaje mi się kluczem do ich dzisiejszych sukcesów. Jak słusznie zauważył zwz, w Hull nie ma miejsca na gwiazdy, a porównanie z Boltonem za czasów Sama Allardyce’a narzuca się automatycznie – zwłaszcza że Phil Brown grał przed laty w tamtym zespole. I Allardyce, i wybrany menedżerem września Brown, są agresywnie głodni sukcesu i niezwykle wymagający. Ich drużyny – choć w Boltonie więcej było długiej piłki, a w Hull więcej jest prób gry kombinacyjnej – nie różnią się, jeżeli idzie o poziom zaangażowania, nieustające bieganie dookoła rywala, gryzienie trawy. Nikt nie lubi przeciwko takim grać.

Cóż poza tym? U beniaminka mogą się podobać obaj napastnicy, King i Cousin, choć oczywiście pierwsze skrzypce w ofensywie odgrywa mający całkowitą swobodę taktyczną Geovanni. Na asekurującej Brazylijczyka trójce Boateng-Marney-Ashbee rozbijały się linie pomocy Arsenalu, Tottenhamu, West Hamu, Newcastle i Fulham, a nogi Michaela Turnera (powtórzę z wpisu poprzedniego: dla mnie jedno z objawień sezonu) zablokowały już niejednego napastnika wartego tyle, co pół jego drużyny razem wziętej. Wymieniam te nazwiska nieco perwersyjnie, z przekonaniem, że niejeden z Was nie wie, o kim właściwie piszę. A przecież po ośmiu spotkaniach to oni zajmują trzecie miejsce w tabeli…

Oczywiście zbliżające się mecze z Chelsea i MU mogą to wszystko zweryfikować, chociaż wyjazdowa wygrana Hull z Arsenalem stanowi przestrogę i dla Scolariego, i dla Fergusona. Powtórzę więc jeszcze raz: zamierzam się cieszyć każdym ich meczem, bo jak nikt inny pokazują, że czasem zamiast wielkich pieniędzy i wielkich gwiazd wystarczy wielka ambicja. Nie ja jeden zresztą tak uważam. Jeśli to bajka, niech będzie opowiadana jak najdłużej.

PS Dobra, powiem jeszcze i to: poprzednim razem, kiedy Tottenhamowi szło tak, jak obecnie, zacząłem pilnie śledzić mecze Charltonu, ze Scottem Parkerem w składzie i Alanem Curbishleyem na ławce trenerskiej. Skoro najwyraźniej taki los, że moi nie wygrywają, niechże przynajmniej wygrywa Kopciuszek.

Wielka Czwórka i Hull

Wśród wielu cech, które odróżniają mnie od typowego kibica angielskiej piłki, jest i ta: nienawidzę przerwy na mecze reprezentacji. Przez ostatnie dwa tygodnie w klubie trenowała mniej niż połowa składu: pozostali rozjechali się na zgrupowania kadry, gdzie mogli przecież nałapać kontuzji i dodatkowo osłabić ledwo zipiącą drużynę. No i jak tu trener ma odbudowywać morale, przywracać piłkarzom wiarę w siebie, kiedy szatnia świeci pustkami?

To jednak kłopoty szaraków. Wielka Czwórka ma się świetnie, wszystko jedno, czy grają reprezentacje i czy gwiazdorzy wracają z kontuzjami. Kłopoty miał w ten weekend jedynie Liverpool (do przerwy przegrywał u siebie z Wigan), by po raz nie wiadomo który podnieść się, wyrównać na 10 minut przed końcem i strzelić zwycięskiego gola kilkaset sekund przed ostatnim gwizdkiem. Nie błyszczy Keane albo kontuzjowany jest Torres? Od czego na Anfield Road mają Dirka Kuyta? A od czego na Old Trafford jest znajdujący się w życiowej formie Wayne Rooney? Czy po takim meczu sir Alex będzie jeszcze kiedykolwiek narzekał, że Anglik chciałby zbyt wiele na raz, że marnuje siły na bieganie po całym boisku zamiast zwyczajnie czyhać na okazje do strzelenia gola? Arsenal, podobnie jak Liverpool, musiał odrabiać straty, ale przecież ostatecznie zdobył punkty z Evertonem. Chelsea przeszła po stadionie Middlesbrough spacerkiem…

Podkreślam formę Wielkiej Czwórki, bo właśnie takie kolejki przesądzają o końcowym układzie tabeli. Wielcy radzą sobie w każdych okolicznościach, a ci, którzy mieli nawiązać z nimi walkę, prędzej czy później wpadają w zadyszkę – jak Aston Villa w spotkaniu z Portsmouth. Jeśli więc o czymkolwiek należy tu jeszcze wspomnieć, to o nieodmiennie oszałamiającej przygodzie Hull z Premiership (strzelec dzisiejszego gola, Michael Turner, to dla mnie jedno z objawień sezonu, obok – rzecz prosta – Egipcjanina Zakiego z Wigan) i o kolejnej, tym razem iście epickiej klęsce Tottenhamu. Czy ta drużyna nie potrafi po prostu przegrać? Czy porażce muszą towarzyszyć jeszcze czerwone kartki i rzuty karne, a także dramatyczna kontuzja środkowego obrońcy, odniesiona w dodatku po starciu z własnym bramkarzem? Tematu kryzysu Tottenhamu nie rozwijam, bo poświęciłem mu już wystarczająco wiele miejsca. Wspominam tylko wypowiedź Jermaina Jenasa, który przed paroma laty tłumaczył swoje odejście z Newcastle tym, że czuł się tam jak uwięziona w szklanej kuli złota rybka. Ciekawe, jak się czuje teraz.

Piszę dziś w wyjątkowym pośpiechu, za co proszę o przebaczenie. Są takie chwile w życiu, kiedy piłka nożna nie jest wszystkim. I całe szczęście.

Popłoch przed północą

Nie zajmuję się na co dzień polską piłką. Nie jestem dziennikarzem sportowym, nie mam pojęcia, co się dzieje za kulisami: w PZPN-ie, reprezentacji, klubach… A może raczej: mam o tym pojęcie takie jak każdy przeciętny kibic. Może dlatego jednym z najważniejszych tekstów na temat sytuacji w polskim futbolu był dla mnie komentarz Stefana Szczepłka, opublikowany w „Rzeczpospolitej” dokładnie dwa lata temu, po zwycięstwie Polaków nad Portugalią. Wypożyczam jego tytuł i przywołuję parę zdań, bo mam poczucie, że historia zatoczyła koło.

„Już wszystko było jasne, role porozpisywane, niektóre czwartkowe gazety gotowe jeszcze przed meczem, a potem Ebi Smolarek strzelił dwie bramki i wszystko legło w gruzach” – pisał wtedy Szczepłek. I dalej: „Radość z powodu zwycięstwa nad Portugalią nie była wcale powszechna. Bo przecież Polacy mieli przegrać, a ośmielili się wygrać. I jeśli pisało się lub mówiło, że Beenhakker musi odejść, to jak tu nagle zmienić front. Fotoreporterzy niektórych pism jechali do Chorzowa z zadaniem zrobienia zdjęcia holenderskiego trenera z twarzą ukrytą w dłoniach. Reporterzy pewnego dziennika wpadli w popłoch, bo musieli przed północą dużo zmieniać w swoich zaplanowanych wcześniej relacjach” (całość tekstu przywołał niedawno na swoim blogu Rafał Stec w innym godnym zapamiętania wpisie o przywiślańskim futbolu).

Wiem, że właściwie należałoby poczekać. Pooglądać Polsat, przejrzeć parę gazet, spróbować uzyskać wypowiedź od Grzegorza Laty i kilku podobnych mu mędrców, którzy chcą rządzić polską piłką. Co będą mówić teraz? Przycichną na parę dni? Będą liczyć na potknięcie ze Słowacją? Zaczną obwiniać Holendra za nieobecność Błaszczykowskiego i Brożka na Euro? To musi być cholernie kłopotliwa sytuacja: uśmiechać się do kamery i gratulować komuś, kogo mógłbyś udusić gołymi rękami. A może się mylę, może kontakt tych panów z rzeczywistością jest na tyle swobodny, że będą z powagą twierdzić, że oglądaliśmy szczęśliwe zwycięstwo odniesione po kiepskiej grze Polaków?

Jest oczywiście różnica między idącymi do przodu Portugalczykami sprzed dwóch lat a wypalonymi Czechami sprzed dwóch godzin. Ale zaryzykuję zdanie, że dziś równie dobrze na Śląski mogliby przyjechać Portugalczycy. Tydzień w tydzień oglądam ligę angielską, a co jakiś czas dorzucam do niej jakieś mecze pucharowe. Dzisiejsze spotkanie nie odstawało od nich zaangażowaniem piłkarzy, tempem gry, kunsztownością rozgrywania piłki, urodą bramek. Właściwi ludzie znajdowali się na właściwych miejscach – i nie mam na myśli jedynie Pawła Brożka jako wysuniętego napastnika (świetny już w dwumeczu z Tottenhamem), kryjącego się za jego plecami Rogera, szarpiącego po prawej stronie Błaszczykowskiego, pracowitego Smolarka po lewej i niezmordowanego Murawskiego wszędzie, gdzie się da (wyliczać dalej?), ale także ich holenderskiego trenera.

Nie jestem bezkrytycznym miłośnikiem Beenhakkera; dawałem już na tym blogu wyraz rozczarowaniu brakiem klasy jego niektórych wypowiedzi (np. tej po meczu z Austrią na Euro, że komuś zależało, byśmy odpadli; dziś również można się zastanawiać, czy musiał odreagowywać frustracje ostatnich miesięcy). Na pytanie, dlaczego mu kibicuję, odpowiadam jak Dariusz Wołowski: bo kibicuję reprezentacji Polski. Mieliśmy dziś fajny dzień.

Jeden mecz, sześciu sędziów (i mnóstwo komentarzy)

Zdaje się, że w Polsce nikt jeszcze o tym nie pisał: za kilka dni w Słowenii odbędzie się młodzieżowy turniej piłkarski, sędziowany w ramach eksperymentu FIFA i UEFA przez sześcioosobowe ekipy arbitrów (dwaj dodatkowi sędziowie mają stanąć za bramkami).

Zanim jednak napiszę o tym parę słów, wyjaśnienie dla stałych gości tego bloga: czasem tak się zdarza, że moje wpisy trafiają na stronę główną Onetu. Przyciągają wówczas grupę czytelników przypadkowych, nie zawsze zainteresowanych prowadzeniem spokojnej rozmowy. Stąd się wzięła przedwczorajsza burza pod wpisem o nienawiści kibiców, stąd ubiegłotygodniowe zamieszanie pod wpisem o sędziowaniu właśnie. Jeśli miałbym odpowiadać na niektóre pojawiające przy tej okazji komentarze (zakładając oczywiście, że ich autorzy jeszcze mnie odwiedzą), powiedziałbym, że nie nakłoniły mnie do zmiany poglądów. Geraltowi wyjaśniłbym tylko, że nie wzywam do oglądania meczów w garniturze i z wysokości ekskluzywnej loży. Ja również boleję nad tym, że ten sport staje się coraz częściej sportem dla bogatych – niejednokrotnie zresztą o tym pisałem. Zgadzam się, że wykształcenie, wysokie zarobki i inteligencja nie gwarantują ani uczciwości, ani kultury, a jeśli do czegoś wzywam (mówiąc zresztą o angielskim, nie polskim przykładzie), to jedynie do przestrzegania prawa. Z wdzięcznością przyjmuję wypowiedź warszawiaka, odpierającego część zarzutów pod moim adresem. Rzeczywiście uważam, że futbol to nie wojna i że kibicowanie nie musi się wiązać z przemocą, nienawiścią i polowaniem na kibiców albo piłkarzy rywali. Tylko tyle. Nie apeluję o wszechogarniającą zgodę kibiców, choć z przyjemnością rejestruję momenty, w których fani przegrywającej drużyny potrafią bić brawo zwycięzcom: dla mnie to przejaw klasy, nie słabości. No i nie mam złudzeń: nikogo swoim pisaniem nie przekonam.

Inna sprawa, że myślałem, iż powiemy więcej o Solu Campbellu. W sprawie tego, co usłyszał z ust kibiców Tottenhamu podczas ubiegłotygodniowego meczu z Portsmouth są bowiem nowe fakty, zwłaszcza wypowiedź prezesa Football Association Lorda Triesmana, domagającego się od władz „klubu, który kochał i któremu kibicował całe życie” zdecydowanych działań przeciwko ludziom, którzy go znieważali – z dożywotnim zakazem stadionowym włącznie. To też jest rodzaj odpowiedzi krytykom „Nienawiści”.

Co się zaś tyczy dodatkowych sędziów na turnieju w Słowenii: mają śledzić przede wszystkim incydenty w polu karnym, sprawdzać, czy piłka przekroczyła całym obwodem linię, pilnować, czy ktoś nie udaje sfaulowanego albo przeciwnie: nie ciągnie rywala za koszulkę licząc na to, że sędzia patrzy gdzie indziej. Wszystko odbędzie się między 10 a 15 października, podczas miniturnieju eliminacji mistrzostw Europy do lat 19, z udziałem Słowenii, Słowacji, Norwegii i Armenii. Na miejscu będą pracować dwie rozbudowane ekipy sędziowskie, eksperyment ma następnie zostać powtórzony podczas kolejnych dwóch miniturniejów. Jeśli jego wyniki zadowolą organizatorów, zostaną poddane pod dyskusję IFAB (International FA Board, która decyduje o zmianach przepisów gry w piłkę; obejmuje cztery brytyjskie związki piłkarskie i FIFA, która również dysponuje czterema głosami – do zmiany przepisów potrzebnych jest sześć głosów).

Reformy sędziowania nie należy się spodziewać szybko – wiadomo, że władze angielskiej piłki, podobnie jak Szkoci, opowiadają się raczej za eksperymentami z analizującym powtórki „sędzią telewizyjnym”, a na razie stawiają na promocję kampanii szacunku dla arbitrów. Przyznam jednak, że będę czekał na wieści ze Słowenii. Jednym z powodów, dla których ten pomysł mi się podoba, jest to, że mimo gwałtownego rozwoju technologii szanuje coś, co zawsze było dla piłki najważniejsze: to nadal ma być sport dla ludzi i oceniany przez ludzi – nie maszyny.

PS Jeszcze w sprawie kibicowania: polecam wpis Roberta Błaszczaka na jego blogu. O tym samym, od jeszcze innej strony.

Nienawiść

Kibice Lecha wobec Jacka Bąka, kibice Wisły wobec Tomasza Hajty (podczas meczu z Schalke przed kilkoma laty nad stadionem przy Reymonta niosło się skandowanie „Haj-to-ch…”), kibice prawie całej Polski wobec Dariusza Dziekanowskiego… Czy można sobie wyobrazić kibicowanie bez nienawiści?

Ta sprawa nie daje mi spokoju od tygodnia. Pisałem o niej wprawdzie w komentarzach pod tekstem podsumowującym poprzednią kolejkę Premiership (co wywołało zresztą interesującą ripostę nth), ale rozwój wydarzeń nakazuje podjąć ją jeszcze raz – z poczuciem, że pewnie nikogo nie przekonam, a niejednemu się narażę. Rzecz w tym, że przed tygodniem na stadionie Portsmouth duża grupa kibiców Tottenhamu, sfrustrowana beznadziejną postawą swojej drużyny, postanowiła wyładować tę frustrację na piłkarzu, który przed laty był ich ulubieńcem i który zostawił ich dla klubu uważanego za wrogi. Usłyszeliśmy pieśń sugerującą, że Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił. Oraz skandowanie, że jest czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia. Wybaczcie.

Czy to stężenie nienawiści da się zrozumieć? Od odejścia Campbella z Tottenhamu minęło siedem lat – wydawałoby się, że wystarczająco wiele, aby ochłonąć. Jego kariera zbliża się do końca, nie gra już w Arsenalu. Zanim opuścił White Hart Lane, nie ukrywał, że marzą mu się występy w europejskich pucharach i dał pogrążonemu w permanentnym zamęcie macierzystemu klubowi wystarczająco wiele szans na zbliżenie się do tego celu. Kontrakt wypełnił do końca: nie strajkował, nie robił fochów, nie mówił trenerom, że nie czuje się na siłach, by wystąpić w jakimś meczu (piję oczywiście do stylu rozstania z Berbatowem). Oczywiście pewnie nie byłoby problemu, gdyby zamiast Arsenalu wybrał Barcelonę albo Juventus, ale – powtórzę pytanie – czy fakt, że chodzi właśnie o odwiecznego rywala Tottenhamu wszystko usprawiedliwia?

Moim zdaniem nie. Moim zdaniem jest granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Jeden z moich przyjaciół wyznaje, że z coraz większym trudem przychodzi mu wizyta na stadionie, bo zawsze kiedy wraca, czuje się fizycznie oblepiony otaczającą go agresją. A jeśli jeszcze myśli o zabraniu na mecz dzieci (na Fratton Park było ich mnóstwo)…

To nie pierwszy raz, kiedy kibice Tottenhamu urządzili Campbellowi werbalny pogrom. Kiedyś nawet klub wydał oświadczenie potępiające homofobię i zaapelował o wskazywanie stewardom prowodyrów podobnych zachowań; tekst na ten temat wydrukowano w meczowym programie i rozłożono na wszystkich stadionowych krzesełkach. Dziś Tottenham również zareagował, ale późno i jakby niechętnie: najpierw musiało być śledztwo policji oraz oficjalna skarga Portsmouth do władz ligi i federacji. To kolejny problem: w takich przypadkach kluby niejednokrotnie przymykają oko albo ograniczają się do mało przekonujących deklaracji. Ciekawe, co by było, gdyby groziło im odebranie punktów albo zamknięcie stadionu…

Znalazłem niedawno na stronie kibiców Legii felieton „Wygwizdać zło”, pisany wkrótce po śmierci Jana Pawła II. Mnóstwo słusznych zdań bez wpływu na rzeczywistość. Sam też mam poczucie walki z wiatrakami – ci, którzy nienawidzą Campbella są przecież tak z siebie dumni, że nawet promowali się na YouTube’ie (musiało dojść do interwencji Portsmouth, żeby wideoklip usunięto). Co mogę im przeciwstawić? Naiwną gadkę, że nienawiść psuje sportową rywalizację? Że jest mi wstyd, bo kibicuję tej samej drużynie, co oni? Że po czymś takim trudno kochać piłkę nożną taką miłością jak kiedyś?

 

Tak się rozpisałem, że na podsumowanie siódmej kolejki Premiership brakuje miejsca. Szkoda, bo po niezbyt ciekawej sobocie, w niedzielę wydarzyło się wyjątkowo dużo: fantastyczny pościg Liverpoolu, pierwszy punkt Newcastle pod negatywnym bohaterem tygodnia Joe Kinnearem, przebudzenie Boltonu w meczu z faworyzowanym West Hamem, kolejna klęska Tottenhamu (kiedy ostatni raz tak źle zaczynali sezon, Titanic jeszcze nie zatonął; omen jakiś, czy co?). Może będzie okazja pomówić o tym w komentarzach…

Wisła-Tottenham: dobra robota

Kto był dzisiaj przy Reymonta, ten widział: kibice Tottenhamu żegnali brawami schodzących z boiska piłkarzy Wisły. Ta nieczęsta na stadionach postawa wydaje się dobrym podsumowaniem: ulgi, jaką musieli odczuwać goście po końcowym gwizdku, uznania dla ambicji i waleczności Wiślaków, pewnie także poczucia, że jako wysunięty napastnik Brożek radzi sobie dużo lepiej od kupionego za ponad 16 milionów funtów Benta.

Gdybym kibicował Wiśle, wolałbym oczywiście nie słyszeć tych braw i nie czytać pełnych szacunku tekstów w angielskiej prasie – niechby i buczeli albo się naśmiewali, gdyby w zamian Sobolewski wykorzystał podanie Łobodzińskiego w 44. minucie, albo gdyby kilkadziesiąt sekund później Brożek lub Diaz lepiej ustawili się w polu karnym gości. Dla mnie to były przełomowe chwile meczu: gdyby Wisła strzeliła bramkę jako pierwsza, to ona grałaby dalej. Wiem, że dużo tu trybu przypuszczającego, ale przy tym poziomie nerwowości w zespole Juande Ramosa, przy skromnej liczbie sytuacji Anglików i przy okazjach stworzonych przez gospodarzy w końcówce, Wisła była naprawdę bardzo blisko.

Wypada przyznać rację Maciejowi Skorży: jego drużyna nie ma się czego wstydzić. Z drugiej strony jak długo można pocieszać się tym, że nie było się gorszym i że podjęło się walkę? Ile razy można słuchać – i to wbrew wcześniejszym zapowiedziom o bezczelności albo rzuceniu się do ataku od pierwszej minuty – że „mieliśmy zbyt dużo respektu przed drużyną Tottenhamu”? Przed kim w końcu ten respekt? Przed pośmiewiskiem całej Anglii?

To przecież londyńczycy mieli wszelkie powody, żeby obawiać się dzisiejszego meczu. Kiedy patrzyłem na ich wczorajszy trening, uderzył mnie panujący na boisku nienaturalny spokój. To nie była grupa aroganckich i zadowolonych z siebie gwiazd europejskiej piłki – już bardziej przypominali stadko owieczek, daremnie czekających na pojawienie się przewodnika. Gareth Bale, skądinąd jeden z lepszych dziś piłkarzy Tottenhamu, przyznał niedawno, że do klubowej szatni wkradły się niepewność i lęk. Szczerze mówiąc nie ujawnił żadnej tajemnicy. Dziwnie się patrzy na zawodników, którzy zawsze uwielbiali przetrzymywać piłkę, a którzy teraz błyskawicznie się jej pozbywają – a wraz z nią pozbywają się odpowiedzialności. Lider zespołu poszukiwany od zaraz…

Gdybym kibicował Wiśle byłoby mi żal tym bardziej, że jej piłkarze wiedzieli, w jaki sposób zaskoczyć Tottenham. Prostopadłe zagranie tuż za wysoko ustawioną i dość statyczną linię obrony, które przyniosło Brożkowi gola, udało się przecież także w kilku innych przypadkach; Wisła była groźniejsza również przy stałych fragmentach gry. Tak, gdybym kibicował Wiśle, musiałbym być rozczarowany, że znów zabrakło tak niewiele…

Pozwólcie jednak, że się wytłumaczę. Blog to blog, rzecz osobista, rodzaj dziennika, w którym ma się prawo do pierwszej osoby. Jeśli trafiliście tu po raz pierwszy, wiedzcie, że trafiliście do kogoś, kto od ponad 20 lat kibicuje Tottenhamowi. „Przez 11 lat tylko czytać o drużynie, której się kibicuje. Przez kolejnych 10 oglądać ją w telewizji. Teraz otrzymać szansę pójścia na jej mecz. I to nie ruszając się z własnego miasta…” – tak zaczynałem opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” tekst o historii tego mojego kibicowania. Niezwykłe, jak przez te lata świat zmalał. Pierwsze relacje internetowe polegały np. na tym, że informację o wydarzeniach na boisku aktualizowano zaledwie kilka razy w ciągu całego meczu. Potem przyszło słuchanie transmisji radiowych, oglądanie telewizji internetowej, członkostwo w klubie, a dystans skrócił się do minimum wczoraj, kiedy na konferencji prasowej miałem okazję zadawać pytania Juande Ramosowi, a potem stałem na murawie stadionu Wisły i patrzyłem na rozgrzewkę jego zawodników.

Kibicowanie Tottenhamowi nigdy nie było przyjemne i łatwe, ale gdybym kibicował Wiśle, dziś pewnie chętnie bym się zamienił. Przyjąłbym tego kiepskiego Benta i pozbawioną kreatywności drugą linię, zaakceptowałbym to, że Gomes za każdym razem wybijał piłkę o parę sekund za późno, że dokonywane przez Ramosa zmiany (zwłaszcza wprowadzenie trzeciego stopera) miały na celu jedynie dowiezienie wyniku, przeszedłbym do porządku nad faktem, że jeszcze pół roku temu zespół grał o wiele piękniej – w końcu liczy się awans, a awans stał się udziałem Tottenhamu. Kłopot w tym, że jeśli londyńczycy przyjechali do Krakowa po przełamanie kiepskiej formy, celu nie osiągnęli: przed niedzielnym meczem z Hull (przypomnijmy: beniaminkiem, który tydzień temu pokonał na wyjeździe Arsenal) ich kibice mają równie wiele zmartwień, jak po meczu z Portsmouth.

Poza wszystkim jednak to był piękny jesienny dzień. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Dziennikarz „Guardiana” z przyjemnością wracał do hotelu piechotą, dziwiąc się jedynie, co u licha robi tu ten mały czołg (w życiu nie widział armatki wodnej…). Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” śmigał przez Błonia na rowerze. Obserwator UEFA z satysfakcją odnotowywał, że polscy kibice zachowywali się wzorowo (apel Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków poskutkował: doping był fantastyczny i, jak to się mówi, kulturalny…) i że byłoby fajnie przyjechać tu na Euro. Wszyscy mówili o dobrej robocie, tylko jakiś fotoreporter w biurze prasowym wciąż nie mógł zapamiętać pisowni słowa „Tottenham”. Może jak wylosują Lecha w fazie grupowej, będzie sobie mógł utrwalić.