Po czymś takim najtrudniej napisać pierwsze zdanie. Że to był dopiero megahit? Że 90 minut to strasznie dużo czasu? Że prawdopodobnie obejrzeliśmy gola sezonu? Że z całą pewnością jeden menedżer i jeden piłkarz przeszli właśnie do historii swojego nowego klubu? Że nie wszystkie derby muszą być okropne?
W tym ostatnim zdaniu chodzi mi o zmęczenie, o jakie przyprawia mnie poziom wzajemnej niechęci piłkarzy i nienawiści kibiców. Na kilkanaście godzin przed meczem Cesc Fabregas mówił, że zespół Tottenhamu byłaby w stanie pokonać nawet kobieca drużyna Arsenalu. Atmosferę wrogości wyczuwało się także w tunelu: obie jedenastki stały obok siebie udając, że się nie widzą – przywitali się jedynie bramkarze, a Modrić i Czorluka wdali się w rozmowę z wciąż jeszcze niezdolnym do gry Eduardo. O tym, co śpiewano na trybunach, wspominał nie będę. Pisałem już wielokrotnie, że marzą mi się derby toczone w atmosferze zdrowej rywalizacji, po których zakończeniu obie strony potrafią docenić się nawzajem.
Pocieszam się myślą, że po dzisiejszym meczu obu stronom będzie trudno mówić o rywalach z pogardą. Najpierw obejrzeliśmy murowaną kandydatkę do bramki sezonu: David Bentley, który skądinąd rozpoczynał karierę w Arsenalu (choć równocześnie kibicował Tottenhamowi) podążył śladami idola swojej młodości. W wywiadzie opublikowanym na łamach październikowego numeru miesięcznika „Hotspur” Bentley wspomina słynnego gola Paula Gascoigne’a, strzelonego z rzutu wolnego podczas półfinału Pucharu Anglii w 1991 r. Wtedy jednak do bramki Seamana było nieco bliżej niż dziś do bramki Almunii, a Gascoigne uderzał stojącą piłkę, Bentley zaś najpierw ją przyjął, lekko sobie podbijając, a następnie uderzył z woleja i patrzył jak opada nad rozpaczliwie wracającym na linię bramkową Hiszpanem. Może nie był to Nayim dla Saragossy (także dawny piłkarz Tottenhamu), może nie był to Beckham dla MU w meczu z Wimbledonem, ale i tak miejsce w historii swojego klubu ma Bentley zapewnione.
Takie gole nie powinny padać w przegranych meczach, żeby zbyt szybko o nich nie zapomniano. A przecież Tottenham – chciałoby się powiedzieć: w swoim stylu – zrobił wiele, by ten mecz przegrać. Znowu niepewnie bronił Gomes, którego źle obliczone wyjście z bramki przyniosło Arsenalowi wyrównanie. Znowu nieuważny obrońca (w tym przypadku Hutton) wyłożył piłkę pod nogi rozpędzonego napastnika rywali i kilkadziesiąt sekund po tym, jak Bent strzelił gola na 3:2 ponownie mieliśmy dwubramkową przewagę gospodarzy. Znowu przeciwnicy mieli niezliczoną ilość rzutów wolnych z niebezpiecznych sektorów boiska, o licznych rzutach rożnych nie wspominając. Mimo iż w cztery dni zdobył dwa razy więcej punktów niż Juande Ramos w prawie trzy miesiące, Harry Redknapp ma przed sobą mnóstwo pracy.
Oczywiście Arsenal był wyraźnie lepszy. Napisano to już tyle razy, że aż głupio powtarzać, ale żadna inna drużyna nie operuje piłką z tak wielką swobodą. Próbujesz przeciwko nim pressingu, nabiegasz się jak wariat, a i tak tam, gdzie akurat dobiegniesz, ich dawno już nie będzie albo dawno już pozbyli się piłki. Tak jak zrobił to najlepszy na boisku Robin Van Persie, podając Nasriemu, po którego lobie i dołożeniu nogi przez Adebayora padł trzeci gol dla Arsenalu. Redknapp miał rację mówiąc przed meczem, że kluczem do wyniku będzie posiadanie piłki: przewaga 65 do 35 dla Arsenalu mówi w tym kontekście wszystko. Tyle że w kluczowych momentach gospodarzom zabrakło zimnej krwi: zamiast spokojnie powymieniać piłkę między sobą na własnej połowie, myśleli o strzeleniu piątego gola, by stracić trzeciego i czwartego. Była 89. i 95. minuta…
Tak, to był megahit. I to był Tottenham, który przełamał się psychicznie – wygląda na to, że przez jakiś czas o drużynie z White Hart Lane nie będzie się opowiadać dowcipów. Co innego o Kanonierach. Hm, podobno piłkarze Arsenalu rozgrywali niedawno sparing z piłkarkami tego klubu i przegrali…
Nie zapominajmy jednak, że bardzo ciekawe rzeczy działy się również na innych boiskach. Po pierwsze, Chelsea pokazała w meczu z Hull, że świat miewa jednak swój porządek. Po drugie, marzenia Manchesteru City o Lidze Mistrzów stają się coraz bardziej odległe po wyjazdowej porażce z Middlesbrough. Po trzecie, po zwycięstwach Manchesteru United, Liverpoolu (znów zwlekali do ostatniej chwili, łobuzy, i trzy punkty przyniósł im ostatecznie rzut karny) i Aston Villi, tabela zaczęła wyglądać w sposób nieco bardziej uporządkowany: mamy pierwszą szóstkę, z wyraźną przewagą punktową nad pozostałymi. Po czwarte – to temat na osobny tekst – bramkę w zwycięskim meczu Newcastle zdobył Joey Barton, o którego roli w zamieszaniu wokół Srok pisałem na początku września. Po szóste, Stoke i Fulham się nie poddają. Po siódme, następna kolejka już za trzy dni.