Archiwum miesiąca: listopad 2008

Zmęczenie

Jedną z satysfakcji, jakie daje pisanie o piłce angielskiej, jest niepisanie o piłce polskiej. Czasem jednak się nie da. To jak smród niewywiezionych śmieci z podwórka, wdzierający się przez otwarte okno letniego wieczora. Albo bijące po oczach napisy, mijane w drodze z domu do pracy: na znaku drogowym, na wiacie przystanku, na murze okalającym jednostkę wojskową, na mijanych później blokach, na moście…

Nie będzie nagrody za pierwszą prawidłową odpowiedź, jakie napisy mam na myśli. Właśnie takie, które kazały ludziom związanym z Wisłą i Cracovią zachowywać się w minione dni tak, a nie inaczej. Tytułowe zmęczenie bierze się właśnie stąd: nic  z tego, co obserwowaliśmy i obserwujemy, nie może nas zaskakiwać. Ani postawa kibiców, ani postawa piłkarzy, ani postawa (a właściwie jej brak) klubowych władz.  Wszystko przecież jest w najlepszym porządku: antagonizmy między tymi zespołami były od zawsze, kibicowanie ma swoje prawa, a stadion to nie salon. Poza tym trudno właściwie ustalić, kto kogo prowokował, druga strona też nie jest bez winy itd.

Nie chce mi się tego wszystkiego po raz kolejny wyliczać, bo – jak się rzekło – czuję się tym zmęczony. Powiem tylko, co mi się teraz marzy, niezależnie od – oby jak najsurowszych – kar nałożonych na klub i na, rozpoznawalnych przecież dzięki taśmie wideo, kibiców. Marzy mi się, że piłkarze Wisły przepracują kilkadziesiąt zimowych godzin w muzeum Auschwitz jako wolontariusze. Nawet jeśli miałbym uwierzyć zapewnieniom rzecznika klubu, że „nie mieli żadnych złych intencji, gdy podchodzili po meczu do sektora swoich kibiców”, to przecież są za tych kibiców odpowiedzialni. A problem antysemityzmu ciągnie się za Wisłą wystarczająco długo, by przestać go ignorować. Niech więc piłkarze dadzą dobry przykład. Jak znam dyrektora muzeum, Piotra Cywińskiego, nie będzie stawiał przeszkód.

Lennon: Give pace a chance

To nie literówka – wiem oczywiście, jak brzmi tytuł piosenki Johna Lennona. Tyle że tym razem chodzi mi o zupełnie innego Lennona: skrzydłowego Tottenhamu Aarona, a także o grupę jemu podobnych piłkarzy.

O ile bowiem Prawdziwy Rozgrywający nie musi być przesadnie szybki (ważne, żeby celnie podawał), o tyle w przypadku pozostałych piłkarzy na boisku szybkość okazuje się coraz ważniejsza. Jamie Redknapp ujawnił niedawno, że kiedy jego tata interesuje się jakimś piłkarzem, zaczyna od pytania, jak gościu biega. Wszystko jedno, czy chodzi o obrońcę, który musi nadążyć za napastnikiem, czy o napastnika właśnie, nie mówiąc już o skrzydłowym.

Niedzielny mecz Tottenhamu z Blackburn rozstrzygnęło kilka akcji Aarona Lennona, skracających występ lewego obrońcy gości Martina Olssona do trzydziestu paru minut. Najpierw był faul, potem akcja zakończona asystą przy golu Pawliuczenki, potem kolejny faul i jeszcze jeden, po którym Howard Webb pokazał młodemu Szwedowi czerwoną kartkę. Ale Lennon nie jest przecież jedyny: na angielskich boiskach biegają także Gabriel Agbonlahor, Theo Walcott, Ashley Young i Shaun Wright-Phillips (sami Anglicy!), Cristiano Ronaldo czy Fernando Torres… I nie chodzi tylko o to, że po ich akcjach padają gole: nawet kiedy twoja drużyna się broni i podajesz im piłkę na własnej połowie, przebiegną z nią kilkadziesiąt metrów, ty zaś masz czas złapać oddech i ustawić się na nowo. A dla obrońcy rywala to horror: nie chce przecież szybkobiegacza sfaulować, próbuje wślizgu, ale kiedy jego noga styka się z murawą, w miejscu, gdzie była piłka jest już noga biegnącego. Dwie nieudane próby i wylatuje.

Lee Dixon mówi, jak w starym Arsenalu poradziłby sobie z Lennonem: albo prosiłby ustawionego przed nim Raya Parloura, żeby na stałe cofnął się o kilka metrów, albo uwrażliwiłby Tony’ego Adamsa, że może potrzebować asekuracji. Widać, jakie problemy rodzi przeciwnikom szybki skrzydłowy: podwajając krycie albo każąc bocznemu obrońcy grać tuż przy nim, wytwarzają przestrzeń do podania za plecy tego obrońcy. Kryjąc „na radar” z kolei, pozwalają rozpędzonemu sprinterowi wyminąć rywala jak tyczkę. Coś podobnego przydarzyło się przecież Nemandji Vidiciowi w sobotnim meczu z Aston Villą: mimo iż sędzia był innego zdania, faul na Agbonglahorze był oczywisty, a gospodarzom należał się karny.

Zastanawiam się, czy tak było od zawsze, czy akurat teraz Anglia obrodziła w sprinterów. Z pewnością coraz bardziej naukowe podejście do przygotowania fizycznego piłkarzy sprzyja temu, że biegają coraz szybciej. I dobrze: jak mówi Jamie Redknapp, każdy lubi takich oglądać. Każdy z wyjątkiem bocznego obrońcy, rzecz jasna…

PS Czy coś wynika z faktu, że żadna z drużyn pierwszej piątki nie strzeliła w miniony weekend gola? Moim zdaniem nie, zwłaszcza jeśli np. przejrzeć statystyki z meczu Chelsea-Newcastle (12 celnych strzałów gospodarzy przy ani jednym gości; w strzałach niecelnych 14:2). Było na tyle ciekawie, że na całą kolejkę Mark Lawrenson trafił tylko jeden wynik. Prawdziwe powody do zmartwienia mają bodaj tylko kibice Arsenalu. No ale o tym pisaliśmy już aż za dużo.

Requiem dla dyrygenta

„Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami” – powiada Nick Hornby, przeciętny pisarz, ale niezrównany kronikarz futbolowej obsesji. I kontynuuje: „Większość kibiców, właściwie wszyscy, ogromnie nad tym ubolewa. Chyba mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że lubiliśmy rozgrywanie piłki”.

To fragment felietonu poświęconego odejściu z Arsenalu Liama Brady’ego (co nastąpiło, przypomnijmy, w roku 1980), ale prawie 30 lat później kwestia pożegnania z rozgrywającym nie przestała być aktualna. Co to za pożegnanie, jeśli trwa tyle lat, mógłby ktoś powiedzieć, ale chyba się zgodzimy, że we współczesnej piłce miejsca dla następców Brady’ego zrobiło się jakby mniej.

Temat pojawił się w dyskusji pod moim poprzednim wpisem, w związku z bardzo dobrym występem Michaela Carricka w meczu reprezentacji Anglii. Carrick to bowiem jeden z ostatnich: człowiek, który kontroluje wydarzenia na boisku, widzi i potrafi przewidzieć ruch partnera, a potem podaje mu piłkę do nogi, nawet jeśli dzieli ich odległość kilkudziesięciu metrów… Nie jest szybki, nie drybluje, nie zawsze trafia ze wślizgiem i często strzela Panu Bogu w okno, a przecież wszystkie te braki równoważy jedną umiejętnością: podawania piłki właśnie.

Ile przeżyć może dostarczać Prawdziwy Rozgrywający świetnie wiedzą kibice Tottenhamu, którzy wciąż nie przestają tęsknić za Glennem Hoddle’m, a ostatnio w roli jego następcy (i następcy Carricka zarazem) obsadzają młodego Toma Huddlestone’a. „Dyrygent”, powiadają, „reżyser”, powiadają, mimo upływu lat wciąż zachwycają się „artyzmem” jego dośrodkowań i wielkością jego „wizji”. Hornby zauważa, że przymiotniki, którymi opisuje się rozgrywających: „elegancki”, „subtelny”, „finezyjny”, mogą równie dobrze określać poetę…

Dlaczego Prawdziwi Rozgrywający są na wymarciu? Od czasów Patricka Viery w cenie są raczej box-to-box players: atletyczni, wybiegani, bardziej z siłą niż z wizją, a w każdym razie ze zdolnością powstrzymywania tamtych z wizją. Nie mówię, że trudno to zrozumieć: jeśli opierasz grę na jednym piłkarzu, musisz się liczyć z tym, że przeciwnik znajdzie sposoby na utrudnianie mu życia. Z drugiej strony kluczowe podanie geniusza trafia do celu nawet jeśli przeszkadza mu trzech defensywnych pomocników…

Carrick nie jest na szczęście jedynym Prawdziwym Rozgrywającym w Premiership: wspanialszym jeszcze okazem ginącego gatunku jest Cesc Fabregas. O tym, jak cholernie brakowało go podczas dzisiejszego meczu z Manchesterem City, nikogo nie trzeba przekonywać. Zwłaszcza, że brakowało jeszcze kogoś – i nie mam na myśli kontuzjowanych Adebayora i Walcotta…

O kontrowersyjnym wywiadzie, który spowodował odsunięcie od składu Williama Gallasa, zdążyli już napisać i Rafał Stec, i Michał Pol, i Michał Szadkowski. Wszyscy trzej różnią się między sobą – nic dziwnego, że i ja będę się z nimi różnił. Problem przecież w tym, że tak naprawdę Arsenal gra bez kapitana od wielu miesięcy. Jeśli nie pamiętacie zachowania Gallasa po końcowym gwizdku dramatycznego meczu z Birmingham, obejrzyjcie filmik na YouTube, zatytułowany „Najgorszy kapitan świata”. To fragment Match of the Day, gdzie Alan Hansen najsłuszniej na świecie znęca się nad postawą Francuza. Jaki przykład daje otaczającym go młodzikom frustrat, usiłujący kopnąć banner reklamowy albo szlochający na murawie?

Innymi słowy: dobrze jest mieć rozgrywającego, a jeśli nie ma się rozgrywającego – to chociaż kapitana drużyny z prawdziwego zdarzenia, przywódcę, który potrafi zmotywować, dodać otuchy, kiedy nie idzie, a nade wszystko: świecić przykładem. Przy moich nieustających zachwytach nad Arsenalem, ta kwestia rzuca mi się w oczy od miesięcy: brak kogoś, kto potrafiłby pozbierać dzieciaki do kupy. Tony Adams potrzebny od zaraz. Znaczy kapitan.

PS To jeszcze nie koniec o wydarzeniach weekendu.

Trzy w jednym (a nawet cztery)

Pojawia się jakieś 20 minut przed rozpoczęciem meczu. Obie drużyny po rozgrzewce zeszły znów do szatni, przycichła muzyka ze stadionowych głośników albo, jeśli nad trybunami jest telebim, zakończono emisję przedmeczowego show. Za moment się zacznie, ale jeszcze się nie zaczęło… myślę, że znacie to uczucie doskonale.

Tyle rzeczy przestaje nagle mieć znaczenie. Rzekoma premia Leo Beenhakkera, wykryta ponoć przez Grzegorza Latę. Prężenie muskułów Fabio Capello, który mimo kompletu informacji z Liverpoolu nakazał Gerrardowi stawić się z kontuzją na zgrupowaniu kadry. Wojna na słowa między Terrym Butcherem a Diego Maradoną, i w ogóle całe to angielsko-szkockie szaleństwo w związku z pojawieniem się na Wyspie nowego trenera Argentyńczyków (niech się schowa Jose Mourinho i emocje, jakie kiedykolwiek wywoływał). Przedmeczowe opinie ekspertów, statystyki, historie rywalizacji – wszystko schodzi gdzieś na drugi plan. Zostaje obraz z telewizyjnej kamery: wąski najczęściej korytarz lub tunel, uchylone drzwi do którejś z szatni, a za chwilę, jeszcze przy nienajgłośniejszych trybunach, otwarte już na oścież drzwi do obu – i gromadzący się w korytarzu/tunelu bohaterowie wieczoru.

Poddaję się tej chwili całkowicie. Pal licho, czy mecz jest towarzyski, czy o wielką stawkę. Na ten jeden moment racjonalista we mnie przestaje istnieć, w zapomnienie idą porażki odniesione w mniej lub bardziej kuriozalnych okolicznościach. Jest jedenastu na jedenastu. Wszystko możliwe. Nawet to, że Szkoci rozniosą na strzępy Argentyńczyków, o zwycięstwach Polaków i Anglików nie mówiąc.

Albo jeszcze inaczej: na jakieś 20 minut przed rozpoczęciem meczu nie mogę już myśleć o niczym innym. Siadam przed komputerem i zaczynam pisać o tym, co czuję. Wybaczcie.

***

Potem oczywiście jest już łatwiej. Z kilku transmisji do wyboru wybiera się tę, która zaczyna się pierwsza, a przez następne dwie godziny uprawia się zapping. Obejrzenie trzech meczów na raz jest absolutnie możliwe: zawsze w jednym z nich mamy tak zwaną chwilę przestoju, kiedy piłka wylądowała poza linią boczną, i można zmienić kanał. Zresztą we wszystkich trzech meczach tempo nie oszałamia (może poza szaloną końcówką na Croke Park). Kolejny powód, żeby doceniać tę chwilę, kiedy nic się jeszcze nie zaczęło: przynajmniej nikt nie odbiera ci złudzeń.

Z drugiej strony w każdym z trzech meczów jest coś, co przykuwa uwagę. Gabriel Agbonglahor świetnie wprowadza się do reprezentacji, co dla czytelników tego bloga nie będzie pewnie niespodzianką, a Michael Carrick udowadnia, że we współczesnej piłce mogą się odnaleźć „playmakerzy” w bezpowrotnie minionym, wydawałoby się, stylu Hoddle’a czy Brady’ego. Wymiana pokoleniowa, dokonująca się w kadrze za sprawą kontuzji i decyzji Fabio Capello, przebiega w sposób wyjątkowo bezbolesny. Kto zauważył wczoraj brak Ferdinanda, Ashleya i Joe Cole’ów, Gerrarda i Lamparda, Rooneya, Heskeya, a także, niechże im będzie, Owena i Beckhama? No, może uwaga o bezbolesności wymiany pokoleniowej nie powinna dotyczyć Scotta Carsona, współwinnego gola dla Niemców. Inny winowajca, John Terry, zrehabilitował się kilkanaście minut później pod bramką gospodarzy – Carson takiej szansy nie otrzymał i wygląda na to, że jego przygoda z reprezentacją na jakiś czas się zakończyła. Podobnie jak przygoda Darrena Benta, który zmarnował świetne podanie Garetha Barry’ego na początku drugiej połowy.

Generalnie jednak udany wieczór dla Anglików i bardzo udane zakończenie roku dla ich nowego trenera, który z dziewięciu meczów wygrał w tym czasie siedem. Carrick i Barry zdominowali środek pola, na skrzydłach przypomnieli o sobie Downing i Wright-Philips, wspomniany Agbonglahor świetnie szukał sobie miejsca między obrońcami i pomocnikami Niemców, dobrze radził sobie Upson, z ławki wszedł Ashley Young… Doprawdy, gdyby kibice nie buczeli podczas hymnów, byłoby więcej niż miło.

A skoro mówimy o kibicach: dzięki tym, co wyjechali „za chlebem”, Polacy w Dublinie sprawiali wrażenie grających u siebie. Tu również warto odnotować kilka przyjemnych zaskoczeń: Dudka w nienajlepszej poza tym obronie, Robert Lewandowski w ataku, nareszcie gol ze stałego fragmentu gry; najlepszego na boisku Błaszczykowskiego pomijamy, bo to już nie zaskoczenie. Z drugiej strony, czy tak samo jak ze Słowacją Polakom nie zabrakło koncentracji w końcówce?

W przypadku meczu Szkotów uwagę mediów przykuł przede wszystkim trenerski debiut Maradony (BBC osobno sprawozdawała każdy ruch i gest Diego), słusznie zachwycano się również akcją, po której padł gol. A jednak ci, którzy mieli wątpliwości w kwestii powierzenia kadry Maradonie, muszą je mieć nadal. Powiedzmy sobie szczerze: Szkoci, mimo wielkiego serca do gry, to przeciętny zespół, Argentyńczycy zaś byli w dużo gorszej dyspozycji niż np. podczas niezapomnianego meczu towarzyskiego z Anglikami, przegranego przed trzema laty 3:2. Jeśli umieszczam ten wpis z niejakim opóźnieniem w stosunku do wydarzeń wczorajszego wieczora, powód jest prosty: w środku nocy naszła mnie ochota, by obejrzeć tamto spotkanie jeszcze raz. Zobaczcie sami: Gerrard, ustawiony już wtedy na prawej obronie, dośrodkowuje na głowę Owena, później to samo powtarza Joe Cole, wcześniej mamy jeszcze zgranie Beckhama do Rooneya i mnóstwo innych okazji… Czy to był najlepszy mecz towarzyski, jaki widziałem w życiu?

Najgorszy piłkarz, jakiego w życiu widziałeś

Można pisać o piłce dokonując błyskotliwych analiz taktycznych albo po prostu sprawozdając przebieg wydarzeń na boisku. Można koncentrować się na transferach, można omawiać wpadki arbitrów albo skandaliczne zachowania kibiców, można także próbować robić to wszystko na raz. Czasami warto wszakże uświadomić sobie, że ten sport uprawiają ludzie – i omawiając wydarzenia ligowej kolejki opowiadać przede wszystkim o nich.

Najpierw jednak wypada zjeść żabę (francuską, oczywiście). Skoro miało się ochotę napisać, że czas Wengera dopiero nadchodzi, i skoro rzuciło się w ten sposób rękawicę samemu Rafałowi Stecowi, należy przyznać, że kryzys Arsenalu jest większy niż się wydawało kilka dni temu. Niby to ten sam zespół, niby prezentuje wciąż ten sam styl gry, a przecież przegrywa o wiele za często jak na kandydata do walki o mistrzostwo Anglii. Może rzeczywiście jest tak, że ci chłopcy potrafią się zmobilizować na prestiżowy mecz z MU, ale już na pojedynek z Aston Villą niekoniecznie? (Ach, ta Aston Villa: gdyby nie kilka potknięć z ostatnich tygodni, to właśnie ona mogłaby wypchnąć Kanonierów z pierwszej czwórki; kłopot w tym, że Martin O’Neill ma równie młody zespół i równie poważne problemy z ustabilizowaniem formy.)

Mieliśmy jednak mówić o ludziach. O jednym z nich, nazwiskiem Danny Welbeck, zdążył już wspomnieć Michał Pol – wspomnieć i pokazać jego fenomenalną bramkę. O innym, Michaelu Mancienne, wypożyczonym z Chelsea do Wolves i sensacyjnie powołanym wczoraj do reprezentacji Anglii, rozpisuje się cała prasa z Wysp. A skoro tak, my możemy skupić się na tych, o których mówi się wyłącznie z ironicznym uśmiechem. Zwłaszcza, że jednemu z nich w sobotę się powiodło.

Przed laty, pisząc felieton do „Gazety w Krakowie”, nazwałem go „Tytusem katastrofą”. Było to wkrótce po meczu Liverpoolu z Newcastle: kiedy Titus Bramble wchodził na boisko z ławki rezerwowych, kibice gospodarzy wybuchnęli śmiechem. Właśnie tak: nad stadionem nie rozległy się gwizdy czy buczenie, po prostu fani „The Reds” zaczęli rechotać, a potem pogrążyli się w spokojnym oczekiwaniu na niechybny błąd stopera „Srok”.

Kiedyś, jeszcze jako młody piłkarz Ipswich, Bramble był jednym z najlepiej zapowiadających się obrońców na Wyspach, a jego wielomilionowy transfer do Newcastle miał jeszcze potwierdzić tę reputację. Cóż, skoro udane wślizgi i precyzyjne podania przez całe boisko przeplatał bezmyślnymi faulami, łapaniem piłki w ręce we własnym polu karnym albo kiksami, po których napastnikom przeciwnika nie pozostawało nic innego, jak skierować piłkę do pustej bramki. Po kilku sezonach zmienił klub na mniejszy (Wigan), ale nie zdołał się pozbyć fatalnej opinii. Kiedy przed tygodniem w polu karnym Manchesteru City pomylił się Richard Dunne, telewizyjny komentator powiedział, że był to „klasyczny Bramble”.

Ale w sobotę, w meczu Newcastle-Wigan, Tytus-katastrofa strzelił bramkę. I wyjątkowo nie była to bramka samobójcza, tylko trafienie dające w ostatniej minucie niespodziewany punkt drużynie gości – dodajmy, że zdobyty przeciw zespołowi, który tak chętnie pozbył się go ze składu. Odnotujmy to wydarzenie, zanim znowu zaczniemy chichotać.

To, co w Anglii przeżywa Heurelho Gomes (nazwany już przez Alana Hansena najgorszym bramkarzem, jakiego widział w życiu), mocno przypomina perypetie Bramble’a. Najpierw świetna gra w PSV Eindhoven i transfer za niemałe pieniądze, potem wiele kapitalnych interwencji (pamiętacie, jak jeszcze w sierpniu zdołał powstrzymać Franka Lamparda?), coraz częściej jednak przyćmiewanych przez kuriozalne błędy. W meczu z Udinese Gomes poślizgnął się przy próbie wykopywania piłki, potem zaczął dryblować, aż w końcu sprokurował karnego. Ze Stoke dwukrotnie staranował własnego obrońcę – za drugim razem pozbawiając go przytomności. Z Liverpoolem źle wychodził do rzutów rożnych, co przyniosło gościom dwa gole. Danny Murphy opowiadał wczoraj, że piłkarze Fulham drobiazgowo przygotowywali się do meczu z Tottenhamem właśnie pod kątem gry Gomesa. Piłka z rogów – mówił – miała być szybko i mocno kierowana na wysokość poprzeczki, a w pole karne Tottenhamu ruszała większa niż zwykle grupa piłkarzy, z których dwóch zajmowało się wyłącznie utrudnianiem bramkarzowi wyjść na przedpole.

Bramble, Gomes… Listę takich piłkarzy moglibyśmy ciągnąć jeszcze długo. Przed laty w West Hamie grał np. Tomas Repka, z którego nie śmialiśmy się tylko dlatego, że po jego faulach niejeden przeciwnik przez długie tygodnie musiał leczyć kontuzję. W Chelsea występowali Robert Huth i Khalid Boulahrouz, niemiłosiernie ogrywani przez każdego przeciętnie wysportowanego skrzydłowego (Huth straszy dziś kibiców Middlesbrough, Boulahrouz zrejterował do Niemiec). W drugiej połowie lat 90. podczas meczów Tottenhamu umierałem ze strachu przy każdym podaniu Ramona Vegi do bramkarza. „Maślane ręce” miał Jerzy Dudek. Peter Enckelman z Aston Villi podniósł swego czasu nogę do wykopu piłki w taki sposób, że ta, wrzucana z autu przez kolegę, przeleciała mu pod stopą i wpadła do siatki. Podobną wpadkę zaliczył Paul Robinson w meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją. Tenże Robinson strzelił gola z 90 metrów innemu kandydatowi na reprezentacyjnego bramkarza, Benowi Fosterowi. David James dopiero w ostatnich miesiącach pozbył się przymiotnika „Calamity” (wspomniane tu, i jeszcze inne błędy bramkarzy znajdziecie na stronie „Daily Mail”).

Dlaczego akurat na angielskich boiskach roi się od tego rodzaju piłkarzy? Przyczyny mogą być prozaiczne: niespotykane tempo gry, pressing rywali, ryk kibiców siedzących dosłownie o metr od boiska, gorsi niż gdzie indziej szkoleniowcy (dotyczy to zwłaszcza trenerów bramkarzy), ale osobiście wolę wyjaśnienia metafizyczne. Może na bardziej wrażliwe typy depresyjnie i demobilizująco działa klimat Wysp, ta wieczna mżawka i mgła unosząca się nad murawą? A może wszystkiemu winna jest tutejsza mitologia narodowa i rola, jaką odgrywa w niej samobójcza szarża Lekkiej Brygady w bitwie pod Bałakławą (pisał niegdyś o tym w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk)? Jakkolwiek jest, otwiera się nam pole do kolejnej dyskusji…

Planeta Wenger

No to wyobraźcie sobie, że Arsene Wenger nigdy nie pojawił się w Arsenalu. Że afera łapówkarska z udziałem George’a Grahama nie wyszła na jaw albo że Bruce Rioch nie pokłócił się z zarządem o transfery. Mniejsza nawet o to, co stałoby się z drużyną Kanonierów – rzecz w tym, że cały angielski futbol wyglądałby inaczej.

Kiedy miesięcznik „Four-Four-Two” z okazji wydania 150. numeru podsumowywał zmiany, jakie zaszły w tym czasie na Wyspach, za ich symbole uznał Jeana-Marca Bosmana, telewizję Sky, Erica Cantonę, Davida Beckhama, Romana Abramowicza i menedżera Arsenalu właśnie. Zabawne, bo pojawienie się w Anglii mało znanego Francuza (owszem, odnosił sukcesy w Monaco, gdzie grali m.in. Hoddle i Klinsmann, ale kto interesował się wtedy francuską piłką, no i po Monaco był epizod japoński…) nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. „Arsene who?” – pytały brukowce, z typową dla siebie niechęcią do cudzoziemców, a piłkarze, których przyszło mu trenować, popatrywali spode łba. „Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że jest nauczycielem geografii” – opowiadał Lee Dixon. I wspominał, jak wtedy, latem 1996 r., poszli do Wengera z Tonym Adamsem poskarżyć się, że podczas okresu przygotowawczego za mało biegali i że w związku z tym w kluczowych momentach sezonu zabraknie im kondycji. Odpowiedział, że cały plan treningów opiera na badaniach naukowych, co ich bynajmniej nie przekonało – aż kilkanaście dni później poczuli gwałtowny przypływ energii i uznali, że wie, co robi.

Zbyteczne dodawać, że dziś prawie nikt z angielskich trenerów nie opiera przygotowań do sezonu na morderczym bieganiu, a zajęcia z piłką zaczynają się niemal od razu po powrocie z wakacji. Podobnie zmieniła się dieta piłkarzy – Wenger ma na tym punkcie prawdziwą obsesję, a w Nancy zaprosił nawet żony i przyjaciółki zawodników, żeby zrobić im wykład, jak powinno wyglądać odżywianie sportowca. Gdyby premier rządu Jej Królewskiej Mości zdecydował się powierzyć kwestie żywienia społeczeństwa duetowi Arsene Wenger-Jamie Olivier (jeśli nie znacie książek i programów tego ostatniego – polecam polecenie „Tygodnikowego” eksperta), problem otyłości zostałby rozwiązany, a sieci z hamburgerami musiałyby zbankrutować.

Zmian, jakie wprowadził Wenger, było oczywiście więcej. Jego piłkarzami zaczęli się zajmować nie tylko specjaliści od masażu, ale także osteopatii i akupresury. „Ludzie widzieli, że w 80. minucie wciąż gramy na pełnych obrotach – opowiadał David Seaman – więc na zgrupowaniach kadry pytali, jak my to do cholery robimy”. Podpatrywano stworzoną w Arsenalu sieć poszukiwaczy talentów. Szkoda, że nie do podrobienia wydaje się ofensywny futbol, z mnóstwem podań z pierwszej piłki, oszałamiającym przyspieszeniem, grą na małej przestrzeni… Thierry Henry mówił, że na londyńskich ulicach często słyszał „uwielbiam was oglądać, choć nigdy wam nie kibicowałem”.

Cały ten wywód sprowokowało oczywiście kolejne zwycięstwo dzieci Wengera w Pucharze Ligi (tym razem uczymy się nazwisk Jack Wilshere i Jay Simpson…) oraz felieton Rafała Steca, opublikowany w poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej”. Jak zwykle u naszego ulubionego autora, wywód przeprowadzony jest błyskotliwie i spójnie, a przecież trudno się zgodzić z tezą generalną: że Wielki Innowator zbliża się do granicy, za którą zmieni się w nieszkodliwego dziwaka. Przecież to nieprawda, że Wenger „odmawia wydawania milionów wciskanych mu przez desperacko pragnących triumfów przełożonych” i to nieprawda, że wygrywa coraz rzadziej. Zgoda: tegoroczne porażki z Fulham i Stoke, podobnie jak niespodziewana strata punktów w derbach z Tottenhamem musiały ośmielić sceptyków tak samo jak relatywny spokój podczas letniego okienka transferowego. Z drugiej strony – że zacytuję sierpniowy „Przewodnik po Premiership” – czy nie tak samo było przed rokiem, kiedy Arsenal stracił Thierry’ego Henry’go? Kto się wówczas spodziewał, że czołowym bocznym obrońcą Premiership stanie się Bacary Sagna albo że tyle bramek zdobędzie Adebayor?

Wenger lubi chłopców, zgoda („Hey, Wenger, leave those kids alone” – śpiewają kibice rywali), ale jego przywiązanie do pracy z młodzieżą ma wymiar racjonalny. Pisałem już o przekonaniu, któremu dawał wyraz po zakończeniu poprzedniego sezonu, że na rynku transferowym nadchodzi czas zawodników-obieżyświatów, zmieniających kluby nawet co dwanaście miesięcy. Już dziś piłkarz, który chce odejść, zazwyczaj stawia na swoim: prezes woli dostać za niego pieniądze, zanim jego wartość spadnie, a trener woli pracować z zadowolonymi. Poza tym coraz wyższe płace będą wkrótce umożliwiać piłkarzom stosowanie tzw. escape route, wykupywanie własnych kontraktów i zmianę klubu przy bezsilności dotychczasowego pracodawcy. W tej sytuacji praca z młodzieżą wydaje się ważniejsza niż największy nawet budżet transferowy.

O swoich zastrzeżeniach do Wengera kilkakrotnie pisałem: 73 czerwone kartki w ciągu 12 sezonów to nieco za wiele jak na drużynę grającą piękny futbol, trudno też zliczyć incydenty, w których Francuzowi puszczały nerwy (podczas finału Pucharu Ligi 2007 np. zarzucał liniowemu… kłamstwo – za co zresztą nałożono na niego karę finansową). Faktem jest, że nie umie przegrywać: po porażce nie je, nie śpi i wścieka się na cały świat. A przecież za to, co zrobił i zrobi jeszcze dla angielskiej piłki, należą mu się pomniki – wcale się nie dziwię, że Ian P. Griffin nazwał odkrytą przez siebie planetoidę po prostu „Arsenewenger”.

Miałbym nawet ochotę napisać, że czas Wengera dopiero nadchodzi. Arsenal uporał się z budową stadionu, wpływy z biletów pozwalają stopniowo spłacać długi. A receptą na ostateczne ustabilizowanie składu może być coś, czego pierwsze zwiastuny oglądaliśmy we wtorkowym meczu z Wigan, a co kompletnie rozmija się ze stereotypem Wengera: tym razem większość zawodników pierwszej jedenastki Arsenalu stanowili Brytyjczycy. Aaron Ramsey jest Walijczykiem, Jay Simpson, Jack Wilshere, Mark Randall, Kieran Gibbs, Gavin Hoyte, Henri Lansbury to Anglicy – tych młodzieńców przejście do Barcelony czy Milanu nie będzie kusiło tak mocno jak Fabregasa czy Adebayora. Nie wykluczam też, że – jak na Brytoli przystało – nie będą nadmiernie filozofować przed bramką. W tej ostatniej kwestii akurat zgadzam się z Rafałem Stecem: gdyby w każdej akcji Arsenalu było o jedno podanie mniej, nikt by im nie podskoczył.

Wimbledon, lis i winogrona

Nieczęsto się zdarza, żeby drużyny, o których tu rozmawiamy, miały historię krótszą niż stulecie, a dziś chciałbym opowiedzieć o zespole, który założono przed sześcioma zaledwie laty. Fajny przyczynek do naszej sierpniowej dyskusji o kupowaniu klubu (przy okazji odnotujmy: na stronie kupimyklub.pl zalogowało się już ponad 1200 osób, odbyło się też pierwsze głosowanie) i fajne preludium do jednego z moich ulubionych tematów: magii Pucharu Anglii.

Kiedy w maju 1988 r. obejrzałem pierwszy prawdziwie angielski mecz (jakimś zrządzeniem losu peerelowska telewizja transmitowała finał z udziałem Wimbledonu i Liverpoolu), byłem oczywiście rozczarowany, że Dave Beasant obronił karnego i Puchar trafił w ręce zawodników kompletnie dla mnie wówczas anonimowych. Minęło jednak parę lat i nauczyłem się Wimbledon cenić, a nawet się go obawiać – zwłaszcza za czasów „Szalonego Gangu”, skupionego wokół słynnego brutala i zawadiaki Vinniego Jonesa. Piękne to były czasy, w których kibice opowiadali sobie legendy o pozastadionowych wyczynach swoich ulubieńców, zżytych jak żadna inna drużyna w najnowszej historii angielskiej piłki. Cóż z tego, że na boisku wyglądało to gorzej (Gary Lineker powiedział nawet, że najlepiej ogląda się ich na telegazecie), skoro w ostatecznym rozrachunku mały klub bez porządnego stadionu przez kilkanaście sezonów potrafił utrzymać się w ekstraklasie.

Upadek nastąpił dopiero w 2000 r., a w ślad za nim poszły kłopoty finansowe. Przejęty przez Pete’a Winkelmana zespół został wkrótce – za „niechętną” zgodą władz angielskiej piłki – przeniesiony kilkadziesiąt mil na północ, do Milton Keynes, gdzie zmienił nazwę z FC Wimbledon na MK Dons. To wtedy, 27 maja 2002 r., grupa sfrustrowanych kibiców „starego” Wimbledonu spotkała się w pubie „Fox and Grapes”, gdzie ponad sto lat wcześniej ojcowie założyciele ich ukochanej drużyny przebierali się przed meczami i gdzie Jones, Fashanu, Wise, Sanchez i spółka popijali przed i po zwycięskim finale. Zapadła decyzja o pozostaniu w dzielnicy, założeniu własnego klubu i o zaproszeniu na testy kilkuset niezrzeszonych piłkarzy. Sześć tygodni później prawie pięć tysięcy osób fetowało… klęskę nowopowstałego AFC Wimbledon w meczu towarzyskim z Sutton United.

Lubię tę historię, bo pojawiają się w niej elementy dla angielskiej piłki charakterystyczne: wierność kibiców, ich wzorowa samoorganizacja i przekonanie, że klub powinien być „stąd” – z dzielnicy, z miasteczka, jako ośrodek integrujący wspólnotę, a nie maszynka do odnoszenia sukcesów i zarabiania pieniędzy. Od tamtej pory AFC Wimbledon rozegrał sześć pełnych sezonów ligowych, trzykrotnie awansując, a wczoraj właśnie – po przejściu trzech serii kwalifikacyjnych – po raz pierwszy w historii zagrał w pierwszej rundzie Pucharu Anglii. I to właśnie dało mi pretekst dla napisania tego tekstu: wyobraźcie sobie, że znalazłem gdzieś w internecie transmisję ich spotkania z Wycombe Wanderers.

Tym razem sensacji nie było: walczące o awans do trzeciej ligi i trenowane przez Petera Taylora (dawnego menedżera Leicester i angielskiej młodzieżówki) Wycombe prowadziło niemal od samego początku, a kiedy piłkarze AFC strzelili gola na 1:2, błyskawicznie odskoczyło, by dzięki hat-trickowi Matta Harrolda wygrać ostatecznie 1:4. Poziom spotkania nie oszołomił – dominowała długa piłka i mnóstwo biegania – ale znowuż bez przesady: podobnie wygląda niejeden mecz polskiej ekstraklasy. Przyjemność oglądania zapewniali przede wszystkim fantastyczni kibice z Wimbledonu: nie przeszkadzał im wynik, dopingowali swoich ulubieńców przez cały mecz, przy każdym rzucie rożnym podnosząc ogromną wrzawę (prawdę powiedziawszy, stałe fragmenty gry były chyba ich jedyną szansą na zdobycie bramki…) i mając świadomość, że transmisja telewizyjna i tak ustawia ich finansowo na najbliższe miesiące.

AFC Wimbledon ciekawi mnie z jeszcze jednego powodu: losy tej drużyny związane są ze sponsorującą go firmą Sports Interactive, twórcą Championship, a potem Football Managera. Polska premiera kolejnej edycji tej gry zbliża się wielkimi krokami…

A jednak się kręci

A jednak się kręci: drużyna, która zaledwie tydzień temu poniosła upokarzającą porażkę ze Stoke, wcześniej zaś dała sobie odebrać zwycięstwo w derbach północnego Londynu, podniosła się i po znakomitym meczu pokonała Manchester United. W jakimś sensie przyjąłem ten wynik z ulgą, bo widok przegrywającego Arsene’a Wengera do przyjemnych nie należy. I nie mówię nawet o tym, że – jak ujawnił współpracujący przed laty z menedżerem Arsenalu niedawny dyrektor sportowy Tottenhamu Damien Comolli – Francuz po przegranym meczu nie śpi, nie je i nie rozmawia ze współpracownikami. Zdecydowanie gorsze są jego wypowiedzi publiczne, choćby właśnie po przegranej ze Stoke, kiedy oskarżył zespół gospodarzy o nadmiernie brutalną grę. Przyganiał kocioł garnkowi: odkąd w pierwszym sezonie pod wodzą Wengera jego piłkarze otrzymali 83 żółte i 5 czerwonych kartek, Arsenal słynie z gry tyleż oszałamiająco pięknej, co ostrej. Nawet w meczu ze Stoke najgroźniejsze faule były dziełem Adebayora i najsłuszniej w świecie wyrzuconego z boiska Van Persiego, a wczorajszy faul Clichy’ego na Cristiano Ronaldo mógł być przyczyną groźnego urazu Portugalczyka.

Dajmy jednak spokój Wengerowi i cieszmy się jakością trwającego blisko sto minut widowiska. Od błędu Almunii w pierwszej minucie po udane wyjście Fabiańskiego do górnej piłki w minucie ostatniej, działo się na Emirates naprawdę sporo, a co szczególnie cieszy: działo się za sprawą niezwykle otwartej gry z obu stron. O ile niedawny pojedynek Chelsea z Liverpoolem był rozgrywką strategów, wyczekujących na potknięcie przeciwnika, tu można było odnieść wrażenie, że obie drużyny wyszły na boisko z jednym tylko przykazaniem: grajcie to, co potraficie najlepiej. Oglądaliśmy więc atak za atakiem i przykłady wspaniałej gry zespołowej na zmianę z przebłyskami indywidualnego geniuszu – jedyne, do czego można się przyczepić, to nieskuteczność Czerwonych Diabłów. Gdyby w 19 minucie po akcji Andersona, Berbatowa i Ronaldo Rooney nie spudłował, gdyby minutę po drugim golu dla gospodarzy Ronaldo wykorzystał świetne podanie Parka (niech mi jeszcze ktoś raz zacznie narzekać na Koreańczyka…), krytycy Wengera znów mieliby używanie.

W ostatnich dniach miałem ochotę postawić tezę, że kłopoty Arsenalu to nie tylko nieumiejętność podjęcia walki z drużynami lepiej przygotowanymi fizycznie i nie tylko brak boiskowego przywódcy, ale także słabsza forma Cesca Fabregasa. Wczoraj jednak Hiszpan grał znakomicie, a jego podanie do Nasriego, które – wraz ze świetnym manewrem Walcotta, odciągającego Vidicia w prawo i robiącego Francuzowi miejsce w środku – pozwoliło Arsenalowi strzelić drugą bramkę, do tytułu „asysty tygodnia” może rywalizować jedynie z podaniem Reida do Cisse w meczu Sunderland-Portsmouth.

Bolączki Arsenalu nie znikają: do już wymienionych dodajmy względnie krótką ławkę i chroniczną nieumiejętność wykorzystywania znakomitych okazji strzeleckich (zamiast dobić rywala, wciąż szukają jeszcze jednego podania albo pudłują – jak wczoraj Bendtner). Ale mówiąc o nich, i naśmiewając się z Wengera, zachowujmy proporcje: pojawiające się tu i ówdzie głosy o możliwej dymisji menedżera Arsenalu to czyste szaleństwo.

Za nami niemal jedna trzecia sezonu. Z charakterystyczną dla siebie skłonnością do przedwczesnych podsumowań powiem, że podoba mi się on bardziej niż kilka poprzednich. Wyścig o mistrzostwo – jak widać – wyjątkowo wyrównany, choć wygląda na to, że znów ograniczony do czterech koni. Walka o utrzymanie dotyczyć może z kolei jakichś… czternastu zespołów – między siódmym Evertonem a dwudziestym West Bromwich mamy zaledwie 7 punktów różnicy. Spisywani na straty (wczoraj Bolton, dziś Fulham) się nie poddają, ciułając punkty, gdzie mogą. Manchester City, który podczas zimowego okienka transferowego ma kupić wszystko, co się rusza, na razie powiększa stratę do czołówki. Frank Arnesen ujawnił, że w związku z kryzysem finansowym Roman Abramowicz postanowił zakręcić kurek dla Chelsea. Co muszą czuć kibice West Hamu (właściciel tego klubu jest Islandczykiem), nie próbuję sobie nawet wyobrażać.

Mecz Manchesteru City z Tottenhamem znużył mnie jak mało który: jeśli spotkanie Arsenal-MU było świetną reklamą Premier League, to ten stanowił antyreklamę, niestety. Emocje skończyły się na dobre jeszcze w pierwszej połowie, po czerwonej kartce dla Fernandesa, a kiedy Tottenham już prowadził, jego jedynym pomysłem na dotrwanie do końca była gra w dziada. Tyle czerwonych kartek na jedno spotkanie to również zdecydowana przesada; wprawdzie wyrzucanie z boiska piłkarzy trenowanych przez Marka Hughesa to żadna nowość, ale tym razem sędzia rzeczywiście mógł wziąć pod uwagę lejący deszcz i nie karać tak ostro za każdy nieudany wślizg. Żal mi Walijczyka, bo porażce MC z trybun przyglądali się wysłannicy właściciela, a sam Hughes wybiera się jutro do Abu Dabi na rozmowy o przyszłości. Ponieważ doktor Al-Fahim domagał się natychmiastowego awansu do Ligi Mistrzów, a ostatnia seria porażek realność takiego celu minimalizuje, w zimowym okienku może kupować nie tylko piłkarzy, ale i trenera… Jakby co, Juande Ramos jest do wzięcia 🙂

Pocałunki na herbie

Pamiętacie jeszcze, że w lecie władze Premier League rozważały propozycję rozgrywania na innych kontynentach trzydziestej dziewiątej, „promocyjnej” kolejki? Większość komentatorów nie zostawiła na tym pomyśle suchej nitki. Padały zastrzeżenia rozmaitej natury, od równościowych po etosowe, ale nikt nie użył argumentu być może najprostszego: to, co w każdy weekend dzieje się w angielskiej ekstraklasie, nie wymaga dodatkowej promocji. Weźmy wydarzenia wczorajsze i dzisiejsze: dramatyczne zwroty akcji, sensacyjne rozstrzygnięcia, szalone pościgi, bramki w ostatnich sekundach, a wreszcie niespotykane gdzie indziej asysty, o których wypadałoby wreszcie napisać parę zdań.

Mam oczywiście na myśli auty Rory’ego Delapa. Osiem z trzynastu bramek Stoke, zdobytych do tej pory w Premiership, padło w wyniku zamieszania, powstającego po kilkudziesięciometrowym wyrzucie piłki zza linii bocznej. Niby rozgrywki trwają już parę miesięcy i był czas na zaopatrzenie się w DVD z materiałem szkoleniowym, ale Delap wciąż straszy, a sposób, w jaki dwukrotnie nabrał wczoraj Arsenal, był wręcz humorystyczny: skłócony po środowym remisie z Tottenhamem zespół Wengera kolejny raz pokazał, że nie radzi sobie z ligowymi „walczakami” i że brakuje mu prawdziwego przywódcy, w stylu Tony’ego Adamsa czy Patricka Viery. Czyżby rozmowę o mistrzostwie dla Arsenalu znów trzeba było odłożyć? A przecież potrafią grać tak pięknie…

Z pretendentów do tytułu mistrzowskiego najlepiej wypadła Chelsea – powrót Drogby do składu podziałał korzystnie na Anelkę, nie tylko skutecznego, ale ciężko pracującego dla zespołu. Manchester United z kolei pokonał wprawdzie Hull, ale Alex Ferguson mógł mieć powody do irytacji. Gdyby skuteczniejszy był Ronaldo, gdyby koledzy wykorzystali kilka genialnych zagrań Berbatowa, Czerwone Diabły mogły przecież strzelić z dziesięć bramek i nie martwić się pościgiem gości (w 82. minucie z 4:1 zrobiło się 4:3). Kibice niezaangażowani musieli być zachwyceni, bo Kopciuszek na Old Trafford tanio skóry nie sprzedał, a wygrali ci, co powinni. Odnotujmy dla porządku, że to ósme zwycięstwo MU w ostatnich dziewięciu meczach, a i tabela wygląda dla nich coraz bardziej obiecująco – zupełnie inaczej niż dla tej drugiej drużyny z miasta.

Na miejscu Marka Hughesa zacząłbym się poważnie bać o posadę. Nie po to nowy właściciel sprowadzał do klubu Robinho, żeby teraz przegrywać z jakimś Boltonem czy z jakimś Middlesbrough. Czy doktor Al-Fahim w ogóle wie, gdzie leżą takie miejscowości? I co to ma znaczyć: dziesiąte miejsce w tabeli? Miała być Liga Mistrzów, do licha!

O Liverpoolu powiem tyle, że wciąż nie mogę pojąć, jak mógł przegrać na White Hart Lane. Albo inaczej: jak Tottenhamowi udało się coś, co nie powiodło się Chelsea przed tygodniem. Zarówno lider, jak zespół zamykający tabelę, postawiły na tę samą formację (z obdarzonymi dużą swobodą taktyczną Gerardem i Modriciem za wysuniętymi Keanem i Bentem), ale zwłaszcza w drugiej linii różnice między wykonawcami założeń menedżerów były dramatyczne. Mascherano i Xabi Alonso przez ponad godzinę odbierali ochotę do gry nie tylko ustawionym naprzeciwko Huddlestone’owi i Zokorze, ale praktycznie całemu zespołowi gospodarzy. Doprawdy: jedynymi piłkarzami Tottenhamu zdolnymi do wymienienia między sobą kilku podań byli środkowi obrońcy – kilkanaście metrów dalej ustawiono zaporę nie do przejścia.

Ale ten blog nie na darmo nazywa się „Futbol jest okrutny” – tym razem piłka okazała się bezlitosna dla piłkarzy i kibiców The Reds. Przecież byli zdecydowanie lepsi, przecież mogli prowadzić nawet 0:4, przecież do chwili dającego wyrównanie samobójczego gola Carraghera Tottenham oddał na bramkę Reiny bodaj jeden celny strzał… „Efekt Harry’ego” działa: choć przed gospodarzami jeszcze długa walka o utrzymanie, to przecież przed tygodniem nikt nie postawiłby na to, że w meczach z Arsenalem i Liverpoolem zdobędą cztery punkty, rozstrzygające bramki zdobywając już po upływie 90 minut. Piłkarze są zachwyceni, że wreszcie ktoś ich rozumie – może poza Pawliuczenką, którego angielszczyzna jest dramatyczna, ale do którego również Redknapp potrafi jakoś dotrzeć (w przerwie meczu z Liverpoolem przekazał Rosjaninowi przez tłumacza, żeby… po prostu trochę pobiegał; w okolicy pola karnego, I presume).

Przyjemnie patrzy się na taką ligę, prawda? A przecież nie wspomniałem jeszcze o rozstrzygnięciu meczu Portsmouth-Wigan (tu również zwycięski gol dla gości padł w doliczonym czasie gry) i o grającym w dziesiątkę Blackburn, ratującym w końcówce remis z West Bromwich. Po jedenastu kolejkach Wielka Czwórka obsadziła wprawdzie przypisane jej miejsca, ale niewykluczone że w poniedziałkowy wieczór Aston Villa zburzy ten porządek. A poniżej zrobiło się naprawdę ciasno: siódmy Everton od dwudziestego Newcastle oddziela zaledwie sześć punktów. Tu wszystko może się jeszcze zdarzyć – i zapewne się zdarzy. Nawet bez trzydziestej dziewiątej kolejki.

***

Ale właściwie chciałem pisać o czymś innym – i zaproponować równocześnie temat do rozmowy. W ostatnich dniach spore zamieszanie wywołało całowanie przez piłkarzy klubowych herbów na koszulkach. Zarówno gest Joeya Bartona w meczu z Sunderlandem, jak zachowanie Wayne’a Rooneya w meczu z Evertonem powszechnie odebrano jako prowokację (a przypomnijmy jeszcze Gary’ego Neville’a sprzed kilku lat w meczu z Liverpoolem…). Tylko czy należy za coś takiego karać, podobnie jak np. za zdejmowanie koszulki czy za wpadanie w ramiona kibiców po strzelonym golu?

Czy taki Rooney grając przeciwko dawnemu klubowi nie zachowałby się znacznie lepiej naśladując Robbiego Keane’a, który – choć na White Hart Lane przyjmowany wrogo przez większość fanów Tottenhamu (byli na szczęście tacy, co klaskali) – nie cieszył się po golu Kuyta? Retoryczne pytanie, wiem. Ale zastanawiam się: czy za każdy przejaw prymitywizmu można karać? Gdzie leży granica między przywiązaniem do barw klubowych a szukaniem rozróby? I wreszcie (spróbujmy wrócić do kwestii, którą w jednej z poprzednich dyskusji postawił poniekąd nth, i ująć ją nieco szerzej) fair play wymuszone to jeszcze fair play?