Archiwum miesiąca: styczeń 2009

Sny o potędze, sny na potęgę, sny do potęgi

Noc z soboty na niedzielę: blogerzy, jak widać, blogują, piłkarze tymczasem… Nie, nie zamierzam pisać o bijatykach wywoływanych przez nietrzeźwe gwiazdy Premiership w nocnych klubach. Przeciwnie. Zamierzam pisać o tych, którzy o tej porze śpią już w najlepsze. Dzięki pomocy wynajętego przez klub eksperta od zdrowego snu.

Zaskoczeni? A przecież nie dziwi Was już fakt, że w świecie piłki znajdują zatrudnienie dietetycy, osteopaci czy specjaliści od akupresury. O MilanLabie słyszeliście legendy. Dlaczego jeszcze jeden medyk na klubowym etacie miałby być czymś zaskakującym? Wyobrażacie sobie tę dawkę niepokoju i adrenaliny, jaka towarzyszy piłkarzowi po skończonym meczu? Jak wypadłem? Co powiedzieli o mnie w Match of the Day? Jak naprawdę wyglądała ta sytuacja z 78. minuty, w której tak fatalnie spudłowałem? Czy przy rzucie rożnym nie mogliśmy ustawić się lepiej? Był karny, czy nie było? Ależ mi pięknie siadła: kiedy przymykam oczy, wciąż widzę, jak leci w samo okienko…

Pamiętam z czasów, kiedy Kevin Nolan prowadził bloga na stronie BBC, wpis o tym, jak kiepsko radzi sobie z wyciszeniem po meczu, i wyznanie, że nieraz siedzi przed telewizorem do czwartej rano, oglądając stare filmy. Michael Dawson po którymś z niezliczonych thrillerów z udziałem Tottenhamu (przegrywali trzema bramkami, żeby w ostatnich sekundach wyrównać albo coś w tym stylu) opowiadał, że natychmiast po powrocie do domu musiał obejrzeć ten mecz w całości i że również przyprawiło go to o bezsenność. Rozładowywanie adrenaliny to zresztą jedna kwestia – drugą są wszystkie te utrudniające zaśnięcie stłuczenia i siniaki.

Dlaczego o tym wszystkim mówię? Bo przeczytałem właśnie w „Daily Telegraph” rozmowę z Nickiem Littlehalesem, który jest, hm… trenerem snu. Przeczytałem i dzielę się z Wami rewelacjami o poduszkach z podłączeniem do iPoda, wyposażonych w głośniczki i serwujących przez całą noc rozmaite uspokajające dźwięki (Wayne Rooney lubi zasypiać przy… szumie odkurzacza). O materacach zaprojektowanych z uwzględnieniem wzrostu, wagi i historii kontuzji piłkarza. O kolorze ścian i pościeli w sypalni (najlepszy biały, odsyłający do bezkresu śnieżnej równiny). O zakazie picia kawy, odpowiedniej temperaturze otoczenia itd., itp.

Littlehales od kilkunastu lat pracuje dla Manchesteru United (Ryanowi Giggsowi kazał zrezygnować z łóżka odziedziczonego po siostrze), a od niedawna także dla Arsenalu i Chelsea. Mówi, że jednym z najbardziej stresujących okresów w życiu piłkarzy jest właśnie zima: w grudniu, styczniu i lutym rozgrywki ligowe przeplatają się z pucharowymi i mecze odbywają się nawet trzy razy w tygodniu. Więcej adrenaliny to więcej kłopotów ze snem, a do urazów odniesionych na boisku dochodzą te wywołane przez niewygodny fotel w autokarze czy samolocie.

Nie zwariowałem. Sam pamiętam wieczorne spotkania z kolegami z „Tygodnika Powszechnego” na hali Hutnika, i późniejsze sny, że piłka kopnięta z nadludzką siłą przez Piotra Mucharskiego leci prosto w moją twarz. Nie budziłem się wypoczęty i pełen ochoty do pracy…

Littlehales mówi wprawdzie o dystansie, jaki musi zazwyczaj pokonać w dotarciu do facetów starannie kreujących swój wizerunek macho („Jestem mocnym gościem, na boisku nikt mi nie podskoczy, a tu przychodzi jakiś koleś z poduchą”), ale dodaje, że kiedy już uda się ten dystans skrócić, wygodny materac staje się najważniejszym elementem wyposażenia domu kandydata na mistrza Anglii. Dobranoc.

PS Yzerman napisał pod ostatnim tekstem, że dzisiejsze mecze były typową ligową „młócką” – i może dlatego ten wpis jest o czymś zupełnie innym. Inna sprawa, że wydarzenie kolejki ma mieć miejsce jutro. A w poniedziałek – przypominam – kończy się okienko i rozmawiamy o transferach.

Długa ławka. Tematów.

Człowiek poświęca parę dni na pracę i od razu lista tematów zaczyna go przytłaczać. Choćby rzekome forowanie Manchesteru United przez władze angielskiej piłki (patrz: zarzuty Rafy Beniteza): jak się ma do tego wiadomość o przesunięciu meczu z Evertonem z poniedziałku na sobotę? Dwunastu (!) w momencie ogłoszenia tej decyzji kontuzjowanych piłkarzy MU traci dwa dni rehabilitacji.

To otwiera inny temat. Albo nawet trzy tematy. Pierwszy: przyszłość Robbiego Keane’a w Liverpoolu. Napastnik, który pół roku temu kosztował 20 milionów funtów, w meczu derbowym z weekendu nie zmieścił się nawet na ławce rezerwowych, a Benitez powiedział, że chciałby móc mieć do dyspozycji dziewiętnastu piłkarzy, ale niestety mógł zgłosić tylko osiemnastu. Trudno powiedzieć jaśniej „temu panu już dziękujemy”: być dziewiętnastym, skoro osiemnastym jest David Ngog… Niech mnie jakiś kibic Liverpoolu przekona, że Francuz jest lepszy niż Irlandczyk. Albo niech wytłumaczy strategię z wczorajszego meczu z Wigan, w którym Keane wszedł na boisko dopiero gdy gospodarze zdobyli wyrównującą bramkę, w dodatku zmieniając… Stevena Gerrarda. Jeszcze niedawno mówiło się o szansach Liverpoolu na mistrzostwo – dziś w tabeli przeskoczył ich nie tylko MU, ale także Chelsea. A Rafa Benitez sprawia wrażenie zagubionego.

Drugi temat to oczywiście Everton i jego mistrzowska gra defensywna. Wiem, że to mniej efektowne niż rozważania transferowe (wrócimy zresztą do nich), ale Davidowi Moyesowi komplementy należą się nieustannie. Drugi raz w ciągu ostatnich tygodni nie przegrać z Liverpoolem na jego boisku, a potem nie dać się Arsenalowi na swoim, grając w dodatku – podkreślmy to jeszcze raz – bez napastników… Lescott i Jagielka, zwłaszcza po meczu pucharowym, oglądanym przez Fabio Capello, powinni doczekać się powołania do kadry (co piszę wbrew sobie, bo życzę go Woodgate’owi i Dawsonowi), podobnie jak Leighton Baines. Pomysł z ustawieniem Phila Neville’a w roli defensywnego pomocnika, Tony’ego Hibberta na prawej obronie i stworzenia Cahillowi nieograniczonej swobody z przodu, omawia na swoim blogu Phil McNulty. Australijczyk strzelił wczoraj setnego gola w karierze, a w weekend stał się jedynym obok Dixiego Deana piłkarzem Evertonu, który strzelił trzy gole w derbach na Anfield. Ale Dixie zrobił to przed wojną…

Trzeci temat – i może najważniejszy: długość ławki rezerwowych. Powiedział ktoś, że w ubiegłym sezonie Chelsea straciła mistrzostwo Anglii przede wszystkim z powodu długiej nieobecności Terry’ego i Cecha, którzy – jak widać – okazali się nie do zastąpienia. Cóż w takim razie powiedzieć o United? Na początku sezonu bez Ronaldo, potem m.in. bez Rio Ferdinanda i Rooneya (lista kontuzjowanych jest, jak wspomniałem, dłuższa), a przecież wciąż wygrywa i wciąż nie traci bramek. Pamiętam, jak Rafał Stec wróżył, że wyjazd na klubowe mistrzostwa świata zaszkodzi drużynie. Na razie ta wróżba się nie spełnia (choć można się zastanawiać, czy plaga kontuzji nie jest także efektem podróży do Japonii); wygląda nawet na to, że w kluczowym punkcie sezonu, kiedy inni zdają się tracić rozpęd, piłkarze MU dochodzą do szczytu formy. W każdym razie ani Berbatow, ani Ronaldo nie grali dotąd tak dobrze, nie mówiąc o mniej rzucających się w oczy Vidiciu czy Parku (przy okazji polecam użyteczny link: ligowa tabela ułożona według kontuzji).

Ze sprawą kontuzji wiąże się temat czwarty: okienko transferowe, źródło frustracji, cierpień i generalnie niezdrowych emocji każdego z nas, a kibiców Manchesteru City w szczególności. Tak jak przy zamykaniu letniego okienka, czyli już tradycyjnie, zapraszam na poniedziałkowe popołudnie, na rozmowę. Okienko zamyka się o osiemnastej naszego czasu – nie wierzę, że nie będziecie czuwać do końca, czekając na wiadomości, kto jeszcze przyszedł lub odszedł, i że nie będziecie chcieli o tym podyskutować.

PS Jest jeszcze temat piąty: kupowanie klubu przez fanów. Poświęciłem tej sprawie jeden z wczesnych wpisów, zaglądam też na stronę kupimyklub.pl. Członkowie angielskiego pierwowzoru tejże zdecydowali właśnie o wydaniu 25 tysięcy funtów na 21-letniego obrońcę Brentford Dariusa Charlesa. Po wrześniowej sprzedaży Johna Akinde do Bristol to kolejna decyzja podejmowana wspólnie przez wirtualnych właścicieli. Jak widać, można. Tylko czy ma to sens?

Cierpliwości!

Temat transferu, który nie doszedł skutku, zdaje się wygasać. Emocje opadają i w mediach, i na blogach, a nawet wśród kibiców Milanu i Manchesteru City. Tylko działacze tego ostatniego klubu wciąż nie mogą ostudzić głów: oskarżają działaczy Milanu i ojca Kaki o nie wiem jakie grzechy, co nie tylko ośmiesza ich w oczach futbolowego świata, ale może zniechęcać przyszłych partnerów biznesowych (wyobraźmy sobie, że w lecie wrócą do Mediolanu po Pato…).

A przecież sprawa zasługuje na chwilę refleksji. Czy nie jest tak, że niepowodzenie tego transferu jest w gruncie rzeczy błogosławieństwem City, wskazując inną, mniej spektakularną, ale pewniejszą drogę budowania silnego zespołu? Henry Winter (naprawdę, czytajcie jego teksty…) otwarcie doradza zranionym szejkom wzięcie przykładu z Aston Villi, gdzie z sezonu na sezon, stopniowo i bez wielkich rewolucji, powstaje świetna mieszanka głodnych angielskich wilków (Young, Agbonglahor, Milner, Shorey, Barry…) z rutyniarzami typu Laursen, Carew czy Friedel, gdzie nie ulega się galaktycznym obsesjom i gdzie – jak wiele na to wskazuje – w przyszłym roku zawitają rozgrywki Champions League.

Teoretycznie City ma przecież wszystko, co potrzeba: dobrego menedżera, fantastyczny stadion, niewiarygodnie bogatego właściciela i – co nie mniej istotne – jedną z najlepszych w kraju akademię piłkarską, wychowującą coraz to nowe talenty. Pytanie tylko, czy ma fachowców od zarządzania klubem z dużymi pieniędzmi, którzy nie tracą kontaktu z rzeczywistością kuszeni perspektywą transferowego „megahitu”.

Problem na dziś brzmi bowiem: czy warto burzyć zdrową strukturę, sprowadzając – jeśli nie udało się z Kaką – innego równie galaktycznego gwiazdora? A może lepiej zamiast jednego stumilionowca kupić dwóch-trzech kilkunastomilionowców na pozycje, które naprawdę wymagają wzmocnień? Pisałem poprzednio o spadku formy środkowych obrońców, Richardsa (co wciąż mnie zdumiewa, bo pamiętam jego świetną grę w sezonie 07/08) i Dunne’a, a także o konieczności wzmocnienia środka pola o piłkarza z większym niż Kaka zębem do walki. Tu lekcja wydaje się odrobiona: klub rozmawia z Nigelem de Jongiem z HSV, a kupił już Craiga Bellamy’ego.

To banał, że na przebudowę potrzebny jest czas. Poprzedni właściciel MC nie dał go Erikssonowi, właściciel Blackburn natomiast dał go Hughesowi, który choć nie miał natychmiastowych wyników, ostatecznie stworzył zespół będący jednym z najtwardszych orzechów do zgryzienia w Premiership. Dziś tamten scenariusz może się powtórzyć w Manchesterze. Może. Cierpliwość, takie nudne słowo w tym najszybszym ze światów…

Klub z przyszłością

A może na koniec sezonu, kiedy Manchester United obroni już mistrzostwo Anglii, okaże się, że zdecydował o tym właśnie gol Berbatowa, strzelony w ostatniej minucie meczu z Boltonem? A może na koniec sezonu, kiedy Liverpool przegra zaciętą walkę o tytuł, przesądzi o tym porażka z Tottenhamem, odniesiona w ostatniej minucie? A może na koniec sezonu, kiedy Tottenham spadnie z Premiership, okaże się, że zabraknie mu punktów, traconych w ostatnich sekundach choćby podczas meczów z Wigan, West Bromwich czy Newcastle?

Oczywiście prowokuję: żaden z tych scenariuszy nie musi się spełnić, a Liverpool również cieszy się (zasłużenie!) opinią drużyny walczącej do ostatniej minuty. Jednak w kontekście ubiegłotygodniowej tyrady Rafy Beniteza, m.in. na temat tego, jak to sir Alex boi się jego drużyny, ta bramka z ostatniej minuty sprawiła mi wyjątkową frajdę: nie minęło 10 dni, a Manchester United znalazł się na pierwszym miejscu w tabeli, i to Hiszpan przystępuje do dzisiejszych derbów z poczuciem, że musi gonić Szkota.

Z kilku co najmniej powodów najuważniej oglądałem mecz Manchesteru City z Wigan. Po pierwsze, sprawa Kaki: jak wkomponowałby się w zespół gospodarzy i czy nie szkoda będzie np. Irelanda? Po drugie, trudno o większy kontrast między zespołem, który jest dziś na ustach całego świata, a drużyną, której mecze zazwyczaj zamykały Match of the Day. Po trzecie, Wilson Palacios, o którego bije się Tottenham… I tu otwiera się arcyciekawy, moim zdaniem, wątek, zatrącający jeszcze raz o sprawy transferowe. Wigan to przecież wystawa sklepowa, wybieg dla modeli i szansa na sukces w jednym. Zatrudniające albo emerytów, albo mało znanych piłkarzy z zagranicy, żeby tym pierwszym umożliwić przeżycie złotej jesieni (Mario Melchiot, a zwłaszcza Heskey!), a z drugich – uczynić gwiazdy. Proces, który zaczął się już w czasach Paula Jewella (kupionego za pół miliona Chimbondę wybrano najlepszym prawym obrońcą sezonu 05/06 i natychmiast sprzedano za ponad 6 milionów), w ostatnich miesiącach rozwija się w sposób niebywały. Bo tak z ręką na sercu: kto z Was wiedział cokolwiek o Winstonie Palaciosie, kiedy przed kilkunastoma miesiącami przyjechał do Anglii na serię testów? A o Zakim, który zanim stał się jednym z najgroźniejszych napastników na Wyspach (oceny tej nie zmienia nawet pudło w sobotnim meczu) nie zdołał rozegrać ani jednego meczu w Lokomotiwie Moskwa? Pod pewnymi względami Wigan to klub z przyszłością – nie dlatego, że jeśli sprzeda Palaciosa, to zainwestowane przed rokiem 700 tysięcy przyniesie mu 14 milionów. Także dlatego, że z ankiety Football Supporters’ Federation wynika, że tylko 14 procent posiadaczy karnetów na cały sezon w tym klubie rozważa rezygnację (dla porównania: o rezygnacji myśli aż 37 proc. season ticket holders West Hamu, Blackburn i Newcastle i 36 proc. Manchesteru United).

A propos niewiarygodnych pudeł: po meczu Tottenhamu z Portsmouth Harry Redknapp publicznie zrugał Darrena Benta, mówiąc, że taką sytuację zdołałaby wykorzystać nawet jego leciwa żona. Temu meczowi przyglądałem się równie uważnie nie tylko ze względów sportowych (tu zresztą nie mogłem czuć się rozczarowany: Tottenham, mimo kontuzji Kinga i Pawliuczenki i urazów Gomesa, Lennona i Czorluki, do końca walczyl o zwycięstwo ze znakomitym w bramce gości Jamesem). Pamiętacie sprawę rasistowskich i homofobicznych pieśni pod adresem Sola Campbella, wznoszonych podczas meczu na Fratton Park (policja niedawno aresztowała 11 prowodyrów tamtego zdarzenia)? Dawny kapitan Tottenhamu, który przed laty przeszedł do Arsenalu, dziś wrócił na White Hart Lane, tym razem wyjątkowo przypominającym twierdzę. Policja i ochrona obawiała się nie tylko o zachowanie kibiców gospodarzy wobec Campbella, ale także o to, jak fani Portsmouth potraktują Harry’ego Redknappa i Jermaina Defoe. Niesłusznie: na trybunach było hałaśliwie, nie obyło się bez buczenia, ale zakazanej pieśni o Campbellu nikt już nie śpiewał. A że na forum Rafała Steca dorobiłem się po ostatnim wpisie łatki moralizującego demagoga napiszę i to: fakt, że mimo otaczającej Campbella wrogości ulubieniec kibiców gospodarzy wymienił się z nim koszulką po meczu, przywróciło mi wiarę w sens kibicowania, nadwątloną kilka miesięcy temu przez piłkarzy Wisły.

  
Od tygodni zastanawiam się, czy to najlepszy sezon w historii Premiership. Argumentów za byłoby mnóstwo, ale najważniejszym pozostaje niezwykle wyrównany poziom tej ligi zarówno w czołówce, jak w dole tabeli. Porównajmy zresztą: w Hiszpanii sprawa mistrzostwa wydaje się rozstrzygnięta, tak gigantyczna jest przewaga Barcelony, a najsłabsza drużyna zgromadziła po 19 spotkaniach 13 punktów. We Włoszech po 19 kolejkach Chievo i Reggina mają również 13 punktów. W Premiership najlepsze cztery drużyny (nie ma wśród nich Arsenalu!) dzielą po 22 kolejkach zaledwie trzy punkty, podobnie jak drużyny między miejscem 12 a 20. Pięć ostatnich zespołów ma na koncie punktów 21, dziewiąty od dwudziestego oddziela punktów sześć. Już nawet w rewelacyjnym jesienią Hull muszą zacząć obawiać się spadku z ekstraklasy. Niebywałe.

O tym, o czym wszyscy

  Kilka lat temu mój przyjaciel w dość niespodziewany dla siebie sposób znacznie się wzbogacił. Wśród licznych perspektyw, jakie się przed nim wówczas otworzyły, pojawiła się i ta: zmiana niewielkiego mieszkania na duży dom. Rozpoczął poszukiwania i wkrótce natrafił na ofertę, która w zasadzie go zadowalała. Owszem, drogo, z mojego punktu widzenia – horrendalnie drogo, ale dla niego nie były to już sumy zapierające dech w piersiach. Nie zdecydował się. Pamiętam jego rozmowę z żoną: „Nie kupimy domu za tyle kasy”. „Dlaczego?” – zapytała. „Bo to grzech”.

Jeśli powyższy akapit zabrzmiał zbyt kaznodziejsko, dodam, że mój przyjaciel nie jest człowiekiem religijnym, tylko kimś, kto postanowił kierować się w życiu zdrowym rozsądkiem. I tak na zdrowy rozsądek uważał, że nawet jeśli ma mnóstwo pieniędzy, to w ich wydawaniu powinien zachować jakąś miarę. Inna sprawa, że akurat kontekst religijny przy rozmowie o transferze Kaki do Manchesteru City nie jest całkiem od rzeczy: mówimy przecież o człowieku głęboko ponoć wierzącym, deklarującym na koszulkach, a nawet… butach, że należy do Jezusa, co dumnie eksponowały rozmaite pisma chrześcijańskie na całym świecie. Jak może się czuć chrześcijanin, który ma kosztować ponad 100 milionów funtów i który ma zarabiać pół miliona funtów tygodniowo?

 

 źródło: AFP/Onet.pl

Można patrzeć na tę sprawę przez pryzmat reguł rynku: jest podaż i popyt, jest ktoś, kto chce kupić i ktoś, kto – jak wszystko na to wskazuje – chce sprzedać. Tylko czy właściciele Manchesteru City działają jeszcze według reguł rynku? Czy ta inwestycja ma szansę kiedykolwiek się zwrócić? Ile MC może zarobić na kontraktach reklamowych albo na sprzedaży koszulek? Przez ile lat trzeba byłoby grać w Lidze Mistrzów, żeby zarobić na ten transfer? Już nie mówię, że zanim mowa będzie o Lidze Mistrzów, trzeba się utrzymać w Premiership…

Można również patrzeć przez pryzmat czysto sportowy: mówimy w końcu o wybitnym sportowcu, może rzeczywiście najlepszym piłkarzu świata (co wy na to, fani Cristiano Ronaldo? a wy, wielbiciele Messiego?), choć przecież jeden, najlepszy nawet zawodnik, nie wystarczy do osiągania sukcesów w sporcie zespołowym.

Ten wątek powinienem właściwie rozwinąć: wydarzenia ostatnich tygodni pokazują przecież, że Micah Richards i Richard Dunne, obrońcy Manchesteru City, zawsze będą w stanie zmarnować wysiłek kolegów z pomocy i ataku, choćby oprócz Robinho i Kaki byli nimi także Ronaldo, Messi czy Berbatow. Powinienem się również zastanawiać nad listą najpilniejszych zakupów dla zespołu Marka Hughesa (środkowi obrońcy właśnie? defensywny pomocnik? środkowy napastnik?) albo martwić przyszłością niezwykle zdolnych młodych piłkarzy (Stephen Ireland? Daniel Sturridge?), którzy dla obecnych właścicieli mogą się okazać nie dość galaktyczni, a których Kaka i jemu podobni wypchną ze składu. Powinienem pospekulować, jak pomocnik Milanu może wkomponować się w zespół (tylko jaki? jak MC będzie wyglądał za dwa tygodnie, gdy zamknie się okienko transferowe? przyjdą czy nie przyjdą Bellamy, Santa Cruz czy Parker?) i jak w ogóle będzie grało mu się na Wyspach. Weźmy jako kontekst takiego Deco: warto było się przenosić? A jak na przeprowadzce do Londynu wyszedł Andrij Szewczenko?

W gruncie rzeczy nie mam jednak na to wszystko ochoty. Od chwili, kiedy o tym przeczytałem po raz pierwszy, mnie również męczy poczucie, że nikt na świecie, NIKT, nie powinien dostawać dwudziestu pięciu milionów funtów rocznie za kopanie z miejsca na miejsce dmuchanej piłki. Jak pisze jeden z blogerów BBC, za takie pieniądze powinno się leczyć raka, wymyślać jakiś jeszcze większy zderzacz hadronów i w pojedynkę powstrzymywać kryzys finansowy…

To jeden z momentów, w których myślę, że za bardzo interesuję się piłką i że moje od niej uzależnienie – ilość poświęcanego jej czasu, myśli i pieniędzy – jest jedną z przyczyn, dla których takie rzeczy są możliwe. Jak pisał w jednej z naszych dyskusji ks. Andrzej Draguła, bez widzów nie byłoby przedstawienia (polecam tamten jego wpis: choć powstawał prawie osiem miesięcy temu, dziś brzmi proroczo).

Mam wielką nadzieję, że ten transfer nie dojdzie jednak do skutku.

PS Polemikę z tym tekstem podjął Rafał Stec. Generalnie pozostaję przy swoim, choć za tropiciela niemoralnych zarobków się nie uważam. Dziękuję za zwrócenie uwagi na kłopoty z arytmetyką – sto na dwadzieścia pięć w tekście powyżej zmieniłem.

O trenerze, który się rumieni

Komentarz Robbiego do poprzedniego wpisu mógłby właściwie posłużyć za scenariusz wpisu obecnego: wszystkie epizody, które przywołuje, opisują przecież wyjątkowość i specyfikę tej ligi. Z drugiej strony bywają mecze, z których – jak pisze Damian – wieje nudą, jakby rozgrywano je we Włoszech, nie na Wyspach. Z samych Waszych dopowiedzeń można by więc ułożyć tekst o wydarzeniach weekendu – bo warto także odpowiedzieć na pytanie Bartka S., jak to się dzieje, że mając tak dobrych piłkarzy Tottenham gra tak bezproduktywnie. Akurat ta kwestia jest banalnie prosta, ale nie zaburzajmy hierarchii – jak ktoś jest w strefie spadkowej, to i my będziemy o nim mówić na końcu.

A to oznacza, że trzeba zacząć od Liverpoolu, a przede wszystkim od menedżera tej drużyny. Powody, dla których Rafa Benitez na konferencji prasowej przed sobotnim meczem powiedział to, co powiedział, są trudne do pojęcia. Zdenerwować chciał starego Szkota? Nie wie, ilu ten widział już w życiu – widział i ograł – takich Benitezów? Pozazdrościł medialnej popularności Mourinho? Na to jednak za bardzo jest spięty, zbyt łatwo się czerwieni… Nie odrobił lekcji Kevina Keegana z 1996 r., który wypuścił na ostatniej prostej zdobyte już, wydawałoby się, mistrzostwo? Zwróćcie uwagę: nie mówię wcale o tym, czy wypowiedź Hiszpana jest, czy nie jest uzasadniona, zastanawiam się jedynie, co ją spowodowało. Przecież o ile wtedy, przed laty, Keegan mówił z serca – piątkowe przemówienie Beniteza robiło wrażenie przygotowanego, a to, że Hiszpan rozwinął jeszcze niektóre wątki na konferencji pomeczowej, wzmocniło mnie w tym przekonaniu. Dlaczego więc jedyne ukryte przesłanie jego tyrady brzmiało: „Boję się Manchesteru United. Cholernie się boję”? Przecież Alex Ferguson tylko czekał, żeby to usłyszeć…

Damian napisał, że mecz Liverpoolu ze Stoke był nudny. Trudno się nie zgodzić, choć niewiele brakowało, a skończyłby się sensacyjnie (gospodarze mogli być skuteczniejsi). A to powinno martwić Beniteza zdecydowanie bardziej niż rzekomo świetne stosunki Fergusona z Football Association. Faktem jest, że podopieczni Hiszpana nie byli w stanie strzelić gola walczącemu o utrzymanie beniaminkowi i że niemoc pierwszej jedenastki także tym razem nie skłoniła go do wpuszczenia na boisko Robbiego Keane’a. Nieprędko właściciele klubu pozwolą mu wydać na jakiegoś zawodnika 20 milionów. Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie inwestycje Fergusona były udane – świetnie wiemy, że nie – ale Berbatow przynajmniej dziś strzelił.

Nie pierwszy raz w tym sezonie żal było patrzeć na Chelsea, choć dla interesującej mnie kwestii to akurat wątek poboczny. Zestawienie tych dwóch meczy, Liverpoolu ze Stoke i MU z Chelsea, mówi wszystko o prawdziwych powodach do zmartwień Rafy Beniteza: mistrzowie Anglii, którzy skądinąd wcale nie wyglądają na przemęczonych, mają tylko pięć punktów mniej i dwa zaległe mecze do rozegrania. Jeśli tylko je wygrają…

W cieniu burzy między Benitezem i Fergusonem przeszła wypowiedź Arsene’a Wengera: po z trudem odniesionym zwycięstwie nad Boltonem Francuz skarżył się, że coraz więcej zespołów angielskich zamiast prowadzić otwartą grę, koncentruje się na defensywie. Obserwacja celna, ale kłopoty Arsenalu (i, zachowując proporcje, Tottenhamu) wskazują na inny jeszcze problem: że chodzi nie tyle o defensywę, co o waleczność. Oba zespoły z północnego Londynu potrafią grać piłką i w piłkę – z trudem natomiast przychodzi im o tę piłkę walczyć. To w tym miejscu leżą, moim zdaniem, przyczyny nieoczekiwanych wpadek Kanonierów (z Fulham, ze Stoke itd.) i permanentnych kłopotów Kogutów.

Wrócę więc do kwestii postawionej przez Bartka S.: mamy oto klub, który kupuje dużo i chętnie, i którego kadra na papierze wygląda fantastycznie, a który coraz poważniej zagrożony jest spadkiem z Premiership. Dzisiejsze ustawienie Tottenhamu zdumiało ekspertów (para stoperów Dawson-Woodgate, przed nimi asekurujący King, boczni obrońcy Bale i Corluka z przyzwoleniem na ataki, dwaj atleci Zokora i O’Hara w środku pola, Modrić za dwójką napastników Defoe-Pawliuczenko – gdy na ławce zostali Lennon, Bentley, Huddlestone i Jenas), ale wydawało się najlepiej wykorzystywać umiejętności każdego zawodnika z osobna. Dobrzy piłkarze i dobra taktyka to jedno, zupełnie co innego zaś – wola walki i koncentracja do ostatniej minuty.

Weźmy Davida Bentleya. Elegancki ów pomocnik (ta fryzura! te baki!!!), który nie tak dawno strzelił Arsenalowi gola sezonu, a następcą Beckhama jest nazywany od miesięcy, próbuje zagrania piętą. Traci piłkę. W następnej akcji usiłuje założyć rywalowi siatkę. Znów traci piłkę. Przy dryblingu zostaje odepchnięty barkiem (sędzia nie gwiżdże), przy strzale jest zablokowany. Wkrótce nie ma ochoty do gry, a po kolejnej stracie nie wraca za akcją i pozwala, by z jego strony poszło dośrodkowanie zamienione na bramkę. Fatalna historia: mieć w drużynie tylu utalentowanych chłopców, kiedy do walki o utrzymanie potrzebuje się mężczyzn.

Że można inaczej budować zespół, pokazuje David Moyes. Zacząłem odwołaniem do Waszych wypowiedzi, i w taki sam sposób zakończę: Zdzichu najsłuszniej w świecie pisze, że nie sztuką jest sprowadzić piłkarzy, sztuką jest stworzyć z nich zespół, tak jak to robi od lat menedżer Evertonu.

Wiecie, z kim zagrają następny mecz piłkarze Rafy Beniteza?

Wyglądamy przez okno

Jeśli okno można zamykać na klucz, to klucze do tegorocznego okienka transferowego znajdują się w kieszeniach działaczy trzech klubów: Manchesteru City, Tottenhamu i West Hamu.

Pierwszego przypadku wręcz nie warto omawiać – nie od dziś wiadomo, że bogaci właściciele MC mają zamiar inwestować niemalże bez ograniczeń, a kwoty wymieniane w kontekście planów sprowadzenia do Anglii Buffona, Kaki czy innych supergwiazd wyglądają jak koszmarny sen księgowego. W tym sensie zresztą pierwszy styczniowy zakup Marka Hughesa jest imponująco zdroworozsądkowy: defensywa to, jak pokazało choćby pucharowe samobójstwo MC z Nottingham Forest, strefa wymagająca najwięcej wzmocnień, a Wayne Bridge od lat należy do najsolidniejszych i zarazem najbardziej niedocenianych bocznych obrońców w Anglii, zarówno w klubie, jak w kadrze pozostając w cieniu Ashleya Cole’a (na temat tych dwóch dżentelmenów polecam krótką wymianę zdań między czytelnikami poprzedniego wpisu). Jeśli Walijczyk nadal będzie szedł w tę stronę, czyli zamiast ulegać magii wielkich nazwisk, będzie kupował po prostu dobrych piłkarzy niemieszczących się w składach dotychczasowych zespołów albo mających aspiracje większe niż te zespoły (odpowiednie przykłady to oczywiście Shaun Wright-Philips i Roque Santa Cruz albo Shay Given – choć wydawałoby się, że na bramkarza w MC nie powinni narzekać), to wiosna może – wreszcie! – należeć do niego. Pytanie, na ile takie zakupy zadowolą właściciela, który może chcieć drużyny nie tylko skutecznej, ale i „galaktycznej”…

Tottenham będzie kupował (już kupuje) z kilku powodów: po pierwsze, potrzebuje wzmocnień, żeby utrzymać się w lidze. Po drugie: ma nowego menedżera, który we wszystkich poprzednich klubach handlował zawodnikami z niezwykłą łatwością. Po trzecie: jest na tyle dobrze zarządzany, że mimo kryzysu finansowego stać go na inwestycje. Jermain Defoe kosztował teoretycznie co najmniej 15 milionów funtów, ale tak naprawdę Portsmouth otrzyma znacznie mniej: klub z Londynu umorzy po prostu zaległe raty za sprzedanych wcześniej w drugą stronę Mendesa i Kaboula. W związku z tym wydanie kolejnych 15 milionów na Stewarta Downinga wydaje się całkiem prawdopodobne; pytanie tylko, czy również zagrożone spadkiem Middlesbrough ugnie się pod presją Tottenhamu i samego piłkarza, proszącego o wystawienie na listę transferową. Akurat na pozycji lewoskrzydłowego Gareth Southgate ma znakomitego zmiennika, reprezentanta angielskiej młodzieżówki Adama Johnsona, o którym mówi się, że Juande Ramos widziałby go w Realu Madryt. Ale w przypadku niepowodzenia z Downingiem (skądinąd starał się o niego już Martin Jol), Harry Redknapp ma inne kandydatury, m.in. Ryana Babela z Liverpoolu. W klubie trenuje już środkowy pomocnik reprezentacji Ghany Stephen Appiah, który po rozwiązaniu kontraktu z Fenerbahce (wcześniej grał m.in. w Juventusie) jest wolnym zawodnikiem. Polska prasa plotkuje o Sebastianie Przyrowskim. To wszystko pasuje: Redknapp mówił, że szuka napastnika (Defoe), lewoskrzydłowego (Downing?), rezerwowego bramkarza (Przyrowski?) i jakiegoś silnego fizycznie gracza drugiej linii (Appiah?), bo za dużo ma w niej piłkarzy finezyjnych i kruchych zarazem. Z tych ostatnich odejdzie być może Giovani dos Santos, choć menedżer chętnie pozbyłby się także Ghaly’ego, Boatenga i lewego obrońcy Gilberto, a wszystko to oznacza, że o transferach z udziałem Tottenhamu jeszcze nieraz usłyszymy.

Podobnie jak o transferach z udziałem West Hamu, tym razem jednak w roli sprzedającego. Mająca islandzkiego właściciela drużyna Gianfranco Zoli to największa ofiara kryzysu finansowego. Z klubu już odchodzi Matthew Etherington (do Stoke), ale prawdziwymi hitami zimy mogą być transfery Matthew Upsona, Scotta Parkera i Craiga Bellamy’ego. Zwłaszcza nazwisko Parkera działa na wyobraźnię fachowców, bo nie ma chyba drużyny, której nie przydałby się dawny pomocnik Charltonu i Chelsea. Najbardziej zainteresowany wydaje się Arsenal, któremu taki twardziel (umiejący przy tym grać w piłkę!) pozwoliłby załatać dziurę wywołaną jeszcze odejściem Patricka Viery, ale i w jego kontekście wymienia się Manchester City, a także Aston Villę. To ostatnie jest zresztą dobrą wiadomością dla zwolenników podważenia dogmatu o Wielkiej Czwórce: w najbliższych tygodniach zespół Martina O’Neilla nie powinien zostać osłabiony, a mówi się raczej o wzmocnieniach.

Arsenal, który Aston Villa ma wypchnąć z pierwszej czwórki, ofensywy transferowej jak zwykle nie planuje. Owszem, wciąż mówi się o przyjściu na Emirates Andrieja Arszawina, ale Zenit nie dość, że żąda za Rosjanina mnóstwo pieniędzy, to chciałby je otrzymać za jednym razem, a nie – jak powszechnie przyjęło się w ciągu ostatnich lat – w kilku ratach. Abramowicz zakręcił kurek w Chelsea, MU i Liverpool zasadniczeych transakcji dokonały latem (przykro mi to mówić, ale o tym, że Benitez interesuje się Błaszczykowskim, czytałem jedynie w polskiej prasie)…

Jak widać, gorączka zakupów podnosi się powoli, a i prasa zachowuje wstrzemięźliwość w kreowaniu „transferów z d… wyjętych”. Poza wszystkim zima nie sprzyja transferowej aktywności – sprzedają i kupują głównie walczący o utrzymanie desperaci albo drużyny, które przemeblowują skład w związku z przyjściem nowego trenera. Ciekawe, jaki wpływ na angielski rynek będzie miał wspomniany tu już Juande Ramos, który podczas pobytu na Wyspach zdołał wyrobić sobie zdanie nie tylko na temat talentów piłkarzy Tottenhamu (w tej ostatniej kwestii pozwolę sobie na autoreklamę i odeślę do wywiadu, którego udzieliłem dzisiaj serwisowi Realmadrid.pl).

A swoją drogą ciekawe, dlaczego tak lubimy właśnie rozmowy o transferach…

Kibic nie przebacza

Moja ulubiona data? Pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Jej magię próbowałem opisać przy okazji ubiegłorocznego finału rozgrywek; wspominałem wówczas o tych wszystkich Nuneaton Borough, Burton Albion, Tamworth czy Havant & Waterlooville, amatorskich drużynach, które dzielnie opierały się gwiazdom Premiership, albo o piłkarzach, którzy – jak D.J. Campbell – dzięki udanym występom w Pucharze Anglii byli w stanie przebić się z takich drużyn coraz wyżej i wyżej – nawet do ekstraklasy.

Tym razem, choć niespodzianek nie brakowało, nie miały aż tak romantycznego charakteru. Chelsea tylko zremisowała u siebie z Southend, tracąc gola w ostatniej minucie – ale przecież takie rzeczy się zdarzają i nie ma co dramatyzować, skoro w powtórzonym meczu będzie okazja do poprawy. Porażka Manchesteru City z Nottingham Forest to już inna para kaloszy, zwłaszcza że właśnie otworzyło się okienko transferowe i bogaty szejk może się jeszcze raz zastanowić, czy powierzać wielkie pieniądze menedżerowi, który nie jest w stanie wygrać z tak łatwym rywalem. Z drugiej strony jednak: w MC nie mogli wystąpić Ireland i Robinho, a w Nottingham – skądinąd drużynie o wielkich pucharowych tradycjach – działa już przecież efekt nowego menedżera (Billy Davies rozpoczyna pracę od poniedziałku).

W sumie więc tegoroczną trzecią rundę zapamiętam z powodów pozasportowych. Po pierwsze, w meczu z Preston wystąpił Steven Gerrard, który – jak wiadomo – w minionym tygodniu spędził kilkadziesiąt godzin w areszcie. Po drugie, w meczu z Wigan kibice Tottenhamu udaremnili wejście na boisko Hossama Ghaly’ego. I to właśnie wydarzenie jest pretekstem do podjęcia tematu tytułowego, kolejnym po omawianej tu wielokrotnie sprawie Sola Campbella i mniej od tamtej znanym.

  

Opowiem tę historię. W maju 2007, w 29. minucie meczu Tottenham-Blackburn Martin Jol wprowadził Ghaly’ego na boisko w miejsce kontuzjowanego Steeda Malbranque’a. Pół godziny później, przy stanie 0:1, postanowił dokonać kolejnej roszady: tym razem boisko miał opuścić Ghaly, zmieniany przez Robbiego Keane’a. Decyzja menedżera okazała się słuszna (Irlandczyk miał współudział przy wyrównującym golu), ale schodzący z boiska Epipcjanin się wściekł: zdjął koszulkę i cisnął ją w stronę menedżera (zobaczcie). Kibice zareagowali skandowaniem „You’re not fit to wear the shirt”, Jol ukarał piłkarza za naruszenie dyscypliny, ale na tym bynajmniej się nie skończyło.

Rzecz w tym, że był to ostatni, jak dotąd, występ egipskiego pomocnika w Tottenhamie. Nie pomogły przeprosiny, opublikowane na stronie klubu, nie pomogła pamięć o kilku dobrych meczach i o golu strzelonym Chelsea w Pucharze Anglii. Wszystkim ulżyło, kiedy po piłkarza zgłosiło się Birmingham, ale transfer anulowano, bo już po przejściu do nowego klubu, ale przed zakończeniem obiegu dokumentów, Ghaly zaczął krytykować metody treningowe Steve’a Bruce’a, który postanowił odesłać go z powrotem.

Niezłe ziółko, prawda? Później było kilka miesięcy w Derby, ale Derby spadło z Premiership, a ambicje Ghaly’ego sięgały wyżej niż zaplecze ekstraklasy. Wrócił do Tottenhamu, gdzie następca Jola, Juande Ramos, nie przyznał mu nawet numeru na koszulce i zesłał do rezerw, z których wyciągnął go dopiero Harry Redknapp. A ponieważ wczoraj menedżer nie mógł skorzystać z kontuzjowanych Jenasa i Huddlestone’a, posadził Egipcjanina na ławce i na kilka minut przed końcem meczu skierował na boisko. I wtedy trybuny zareagowały buczeniem i obelgami.

Zdumiony Redknapp dowiedział się od jednego ze współpracowników, o co właściwie chodzi, a gdy poznał przyczynę reakcji kibiców, nakazał Ghaly’emu pozostanie na ławce (zobaczcie). Nie żeby się zgadzał z tą reakcją. Kilkanaście godzin później zaapelował do fanów, by przebaczyli piłkarzowi, a swoją decyzję o niewpuszczeniu go na boisko tłumaczył pragmatycznie: przed końcem meczu, przy wciąż niepewnym wyniku, potrzebował absolutnego wsparcia dla piłkarzy. Dodał, że Ghaly jest załamany i że jego przyszłość w klubie nie rysuje się różowo, a szkoda, bo – zdaniem Redknappa – to dobry piłkarz, potrzebny drużynie, która nie tylko walczy o utrzymanie w lidze, ale gra w Pucharze UEFA, Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, więc przed nią jeszcze mnóstwo spotkań.

Racja kibiców jest prosta: żaden piłkarz nie jest większy niż klub, a Ghaly znieważył barwy Tottenhamu, ciskając na ziemię koszulkę z jego herbem. Racja menedżera jest równie prosta: od tamtego incydentu minęło półtora roku, Egipcjanin poniósł wystarczająco surową karę (nie grając, zatrzymał się w rozwoju, no i sprowadził swoją wartość rynkową prawie do zera – Birmingham płaciło jeszcze 3 miliony funtów…). Co jednak najważniejsze: wszyscy robią błędy i wszyscy mają prawo do drugiej szansy, skoro potrafią się do tych błędów przyznać (tu zresztą widzę różnicę z Gerrardem).

Ciekaw jestem, czy Redknapp spróbuje postawić na Ghaly’ego po raz drugi, a jeśli tak, to jak wtedy zachowa się piłkarz, a jak kibice. Egipcjanina trudno lubić, to prawda. Ale chyba nie ma sensu go deprymować. Problem stary jak świat, a w Anglii wiecznie aktualny choćby za sprawą Ashleya Cole’a w koszulce reprezentacji: buczeć czy nie buczeć, oto jest pytanie.