Archiwum miesiąca: luty 2009

Życie i zadziwiające przypadki Robbiego Keane’a, piłkarza

„Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce” – to fragment wiersza Kawafisa, powracającego do mnie w rozmaitych momentach i kontekstach, ale nigdy jeszcze w kontekście fubolowym. Okazało się, że Robbie Keane nie znalazł „lepszego miejsca” i po niecałych sześciu miesiącach w Liverpoolu wrócił do Tottenhamu.

W tej historii zadziwia mnóstwo rzeczy – właściwie jedyne, co nie dziwi, to sama decyzja sprzed pół roku, o przenosinach do Liverpoolu. Keane kibicował temu klubowi od dziecka, wiedział też, że nieuniknione jest odejście z Tottenhamu Dymitara Berbatowa, z którym tworzył najgroźniejszy może duet napastników w Premier League. Czy Tottenham mógł go wtedy zatrzymać, jak to zrobiła Aston Villa z Garethem Barry’m? Z całą pewnością kiepsko mówiący po angielsku Juande Ramos nie miał zdolności perswazyjnych Martina O’Neilla.

Zadziwia więc przede wszystkim klęska, jaką Robbie Keane poniósł w Liverpoolu. Jak mogło do niej dojść? Czy Irlandczyk padł ofiarą klubowych wojen na górze, jak sugeruje część mediów? Może Benitez tak naprawdę go nie chciał albo chciał przede wszystkim Barry’ego, tylko Rick Parry zdecydował inaczej? Wiadomo, że w tle całej sprawy są negocjacje o przedłużeniu kontraktu Beniteza i zwiększeniu jego kompetencji w stosunku do dyrektora wykonawczego…

Nie wchodząc zbyt głęboko za kulisy trzeba jednak powiedzieć, że poza sporadycznymi w sumie przypadkami Keane w czerwonej koszulce nie prezentował się dobrze. Owszem, były pierwsze derby z Evertonem, na Goodison Park, a potem niezły mecz z PSV Eindhoven. Owszem, był pojedynek z Arsenalem, a potem dwie bramki z Boltonem. Za każdym razem jednak seria błyskawicznie się kończyła: Keane zaczynał mecz na ławce rezerwowych albo trafiał na nią po godzinie gry.

To mogła być oczywiście jedna z przyczyn: zakłócenie rytmu meczowego, osłabiające poczucie własnej wartości przekonanie, że trener ci nie ufa, i stracone okazje na poprawienie statystyki dzięki golom strzelanym w ostatnich minutach, kiedy krycie nie jest już tak ścisłe. Zresztą gdzie tu sens (pyta w tych dniach wielu wypowiadających się na ten temat ekspertów): najpierw idzie ci tak sobie, ale potem w dwóch meczach strzelasz trzy gole i wydaje się, że jesteś po przełomie, tylko że właśnie wtedy menedżer znów sadza cię na ławce?

Inna przyczyna: Liverpool rzadko występował w najbardziej odpowiadającym przybyszowi z Londynu ustawieniu 4-4-2. Przez wiele tygodni brakowało kontuzjowanego Torresa, Keane wychodził więc na boisko albo jako jedyny napastnik, albo jako ofensywny pomocnik lub skrzydłowy. Tu jednak lepiej radzili sobie inni, choćby Kuyt: na biegającego bezradnie gdzieś przy linii bocznej Irlandczyka żal było patrzeć, a sytuacji bramkowych – co oczywiste – nie miał zbyt wiele.

Tym, co zadziwia mnie najbardziej, jest szybkość, z jaką menedżer Liverpoolu doszedł do wniosku, że Keane nie pasuje do jego koncepcji. Irlandczyk nie jest tu zresztą jedyną ofiarą: na ławkę rezerwowych szybko trafiali również Fowler (podczas drugiej bytności na Anfield), Woronin, Morientes czy Bellamy, do pierwszego składu wciąż nie może przebić się Babel… Hiszpan mówi brutalnie, że Keane nie wytrzymał presji bycia w wielkim klubie i że musiał sprzedać go teraz, żeby zminimalizować straty (latem wartość rynkowa piłkarza niemieszczącego się nawet w kadrze meczowej byłaby znacznie mniejsza). Ale właśnie takie wypowiedzi budzą wątpliwości bardziej co do umiejętności menedżerskich Hiszpana niż umiejętności piłkarskich napastnika, który mając na koncie 107 goli dla Tottenhamu (a wcześniej 19 dla Leeds, 12 dla Coventry i 29 dla Wolves) naprawdę nie musi niczego udowadniać. Ciekawe skądinąd, jak przyjmie to odejście szatnia Liverpoolu: wiadomo, że najważniejsi w niej Steven Gerrard i Jamie Carragher bardzo Keane’a lubili.

  

Źródło: Daily Mail

Ale, żeby być szczerym do końca, zadziwia również decyzja o zakupie Irlandczyka przez Tottenham, jeśli próbować zrozumieć ją w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe. I Jol, i Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, bo w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp mówi wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale sam – podobnie jak wcześniej Ramos – jakoś nie kwapi się do wystawiania duetu Pawliuczenko-Bent. A najwięcej mówi o cechach charakteru Irlandczyka: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów… „Ta szatnia jest zbyt cicha” – podsumowuje decyzję o natychmiastowym uczynieniu syna marnotrawnego kapitanem drużyny. A ten w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin w starym/nowym klubie nie wygląda na kogoś, kto poniósł w ostatnich miesiącach jakąkolwiek porażkę. Przeciwnie: wnosi ze sobą tyle energii i entuzjazmu, że jego menedżer określa pierwszy trening z udziałem Robbiego jako najlepszy w ciągu całego swojego pobytu w Tottenhamie.

Patrząc z perspektywy Keane’a zadziwia nie tyle decyzja o powrocie w miejsce, gdzie odnosił największe sukcesy (choć z drugiej strony pomyślcie: zostałby i w maju mógłby może dopisać do c.v. tytuł mistrza Anglii albo zwycięzcy Ligi Mistrzów…), co fakt, że w ciągu minionego półrocza nie sprzedał domu w pobliżu ośrodka treningowego Tottenhamu. Fajnie, że potrafił odejść z klasą: był na trybunach w meczu z Chelsea, potem pojawił się w szatni, żeby pogratulować kolegom zwycięstwa, w pierwszych wypowiedziach po transferze nie krytykował Beniteza.

Kawafis pisze: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”. Robbie Keane już wie, gdzie leży jego miasto. Nie ja jeden w tych dniach wyobrażam sobie ostatni mecz sezonu, Liverpool-Tottenham na Anfield Road. Gospodarze wciąż mają szansę na mistrzostwo, ale muszą wygrać. Prowadzą 1:0, jest 91. minuta i po znakomitym podaniu Modricia Robbie Keane znajduje się sam na sam z Reiną…

PS Witz pyta o umiejętności negocjacyjne Daniela Levy’ego: moim zdaniem są całkiem dobre. Postawiony pod ścianą przez chcących odejść Berbatowa i Keane’a wycisnął za nich ponad 50 milionów funtów. Ile zarobił sprowadzając Keane’a z powrotem, obliczyć niełatwo, bo – jak pisałem – mówimy o kwotach w dużej mierze wirtualnych. Polecam w tym kontekście tekst na Squarefootball, próbujący to wszystko podsumować i pokazujący zasadę płacenia za transfery w Anglii; zasadę, którą tak trudno było zrozumieć sprzedającym Arszawina Rosjanom…

Dziesięć tez na zamknięcie okienka transferowego

Teza pierwsza: w zimowym okienku kupują desperaci. Drużyny, którym idzie, drużyny poukładane albo takie, które nie zmieniły w trakcie sezonu trenera, zachowują spokój. Ferguson, Scolari, Benitez i Wenger nie szaleją na rynku transferowym, podobnie David Moyes (choć jemu akurat przydałby się chociaż jeden zdrowy napastnik…) i Martin O’Neill. Spokój zachowuje również większość piłkarzy, będących obiektem tak zwanego zainteresowania. Zima nie jest dobrą porą na przeprowadzkę, zmianę mieszkania czy domu, szukanie mebli, nie mówiąc już o zgrywaniu się z nowymi kolegami. Lepiej zaczekać do wakacji: a nuż zresztą trafi się jakaś lepsza propozycja.

Teza druga: sumy, o których mówimy przy tej okazji, są w dużej mierze wirtualne (inna rzecz, że mało który klub je upublicznia). Kupuje się przede wszystkim w systemie ratalnym, rozkładając spłaty nawet na kilka lat i uzależniając ostateczną cenę od ilości występów, strzelonych bramek, awansu do Ligi Mistrzów itp. To zresztą główna przeszkoda przy przejściu Arszawina do Arsenalu: Zenit wbrew zwyczajom panującym na Wyspach domaga się pieniędzy w jednej transzy.

Teza trzecia: obecny system transferowy wymaga reformy. Chodzi głównie o relacje kluby-agenci-dziennikarze i zasadę, że o zainteresowaniu piłkarzem z drużyny rywala nie mówimy publicznie do czasu złożenia oficjalnej oferty. Co sprytniejsi menedżerowie mówią po prostu: „Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie podziwiam Iksa. To świetny piłkarz i fantastyczny facet, chciałbym mieć kogoś takiego w swojej drużynie, ale cóż… wiąże go kontrakt z klubem Igrek, więc nie ma tematu”. Nie ma tematu? Gazety się już postarają, żeby był, a piłkarz Iks czyta przecież gazety. Mistrzem tego typu aluzji jest, niestety, Harry Redknapp, a oskarżenia o próbę zawrócenia głowy nieswoim piłkarzom spotkały go w ciągu ostatnich tygodni m.in. ze strony Middlesbrough (chodziło o Stewarta Downinga), Sunderlandu (chodziło o Kewlyne’a Jonesa) i Liverpoolu (wiadomo, o kogo chodziło).

Największą sensację zza kulis zaserwowali nam jednak działacze Wigan, którzy po tym, jak ostatecznie sprzedali Palaciosa do Tottenhamu oskarżyli o instrumentalne wykorzystanie tego piłkarza przedstawicieli Manchesteru City. Twierdzili bowiem, że ci z Manchesteru złożyli ofertę za reprezentanta Hondurasu mimo iż… wcale nie chcieli go kupić – chodziło im jedynie o to, by Tottenham wycofał swoją ofertę za Bellamy’ego, który wolał ponoć pozostać w Londynie i grać dla Harry’ego Redknappa. Palacios nie palił się do przeprowadzki, ale kiedy usłyszał o ofercie MC zaczął zmieniać zdanie, tymczasem Tottenham dogadał się z Manchesterem, kto kogo ostatecznie kupuje.

A tak w ogóle: czy to nie Arsene Wenger mówił, że skoro piłkarz nie może wystąpić w jednym sezonie pucharowym w barwach dwóch różnych klubów, to powinien mieć podobny zakaz w jednym sezonie ligowym?

Teza czwarta: największym wygranym tegorocznego okienka jest Aston Villa. Bo nie dała się osłabić. Jak pamiętamy, przez całe lato mówiło się o odejściu z klubu Garetha Barry’ego. Tymczasem nie dość, że Barry został na kolejne pół roku, to podobne decyzje podjęli Gabriel Agbonglahor i Ashley Young (a jeszcze kilka tygodni temu w kontekście przejścia Younga do Realu Madryt padały jakieś astronomiczne kwoty). Ba, zespół wzmocnił jeszcze doświadczony Heskey – zresztą piłkarz o podobnych cechach, co występujący już na Villa Park Carew. Jest dobry trener, jest stabilizacja i jest konkurencja w składzie… Liga Mistrzów w Birmingham coraz bardziej realna.

Teza piąta: najlepszych zakupów dokonał Manchester City. Z tą tezą wiąże się zresztą hipoteza: a może całe to zamieszanie z Kaką było wyłącznie psychologiczną zagrywką, rodzajem zasłony dymnej, mającej przykryć prawdziwe zamiary Marka Hughesa? Obawialiśmy się przecież fantazyjnego kupowania piłkarskich celebrytów, a tymczasem do Manchesteru przeprowadzili się bezdyskusyjnie najlepszy bramkarz Premiership (wybaczcie: wiem, że van der Sar pobił wczoraj wielki rekord, ale gdyby nie Shay Given Newcastle spadłoby z ekstraklasy już w poprzednim sezonie), jeden z najlepszych lewych obrońców tej ligi oraz Craig Bellamy i Nigel de Jong. Przy dwóch ostatnich nazwiskach warto się na chwilę zatrzymać, bo pierwszy nie od dziś budzi kontrowersje swoim agresywnym stylem gry, a drugi wypadł fatalnie we wczorajszym meczu ze Stoke. Tyle że de Jong to rutyniarz, który zdąży jeszcze wpasować się w drużynę, a Bellamy wpasował się w nią już w debiucie. Manchester City przed styczniem robił wrażenie zespołu kiepsko zbalansowanego, gdzie błyskotliwym technikom nie miał kto zabezpieczyć tyłów – teraz wygląda to zupełnie inaczej, a jeśli jeszcze jutro uda się kupić naprawdę dobrego obrońcę i świetnego napastnika (Roque Santa Cruza?), to sny o potędze Manchesteru City mogą stać się rzeczywistością.

Teza szósta: zakupy Tottenhamu nie są szalone. Media angielskie, a w ślad za nimi także polskie, epatują sumami, które Londyńczycy wydali w ostatnich sezonach, nie zapewniając sobie bynajmniej awansu do Ligi Mistrzów. Zgoda: sumy są ogromne, podobnie jak liczba piłkarzy, którzy przewinęli się przez klub. Tyle że Tottenham wciąż pozostaje instytucją dochodową: Daniel Levy jest najbardziej znienawidzonym prezesem klubu Premiership właśnie dlatego, że choć kupuje drogo, to… sprzedaje jeszcze drożej i wychodzi na swoje.

Wyjaśnijmy przy okazji nieporozumienia wokół transferu Jermaina Defoe. Zeszłej zimy do końca jego kontraktu w Tottenhamie pozostawało półtora roku, a jako wieczny rezerwowy Anglik nie był zainteresowany podpisaniem nowego. Nikt się wtedy nie spodziewał, że za parę miesięcy z klubu odejdzie Robbie Keane. Kiedy więc Defoe’a sprzedawano do Portsmouth (za 7,5 miliona funtów), można to było uznać za dobry interes. Jego cena wzrosła oczywiście przez 12 miesięcy, ale nie drastycznie: odkupując go Londyńczycy anulowali długi Portsmouth za innych sprzedanych wcześniej piłkarzy, a teraz mają jednego z najlepszych napastników w Anglii u szczytu formy, na wieloletnim kontrakcie.

Mają, a raczej mieli: Defoe odniósł na piątkowym treningu poważną kontuzję stopy i wszystko wskazuje na to, że nie zagra do końca sezonu. Klub nie mówi o tym oficjalnie, żeby nie osłabiać swojej pozycji negocjacyjnej podczas poszukiwania zastępcy. I właściwie dopiero w tym punkcie zaczyna się cyrk: żeby załatać dziurę po Jermainie Defoe Harry Redknapp stara się o Robbiego Keane’a. Patrz teza pierwsza o zakupach desperatów: kiedy Defoe wyzdrowieje któryś z nich znów będzie musiał trafić na ławkę, bo na to, żeby grać razem, brakuje im ze 20 centymetrów wzrostu.

Teza siódma: Real Madryt jest dwudziestą pierwszą drużyną Premiership, przynajmniej podczas tego okienka. Juande Ramos, który w ciągu ostatniego roku całkiem dobrze spenetrował rynek, kupił już Diarrę z Portsmouth i wypożyczył Flauberta z West Hamu, a interesował się także Valencią z Wigan, Zokorą i Lennonem z Tottenhamu, no i przede wszystkim wspomnianym Youngiem z Aston Villi.

Teza ósma: mimo wszelkich zastrzeżeń, kilku znakomitych piłkarzy zmieniło jednak kluby w zimie. Wymieńmy kilka nazwisk, zwłaszcza tych nieco mniej medialnych. Jimmy Bullard przeszedł do Hull, Kevin Nolan zasilił Newcastle (od razu widać, że lubię pomocników-twardzieli…), Jermaine Pennant trafił do Portsmouth, w Wigan pojawił się Hugo Rodallega…

Teza dziewiąta: kilku znakomitych piłkarzy może zmienić kluby w ostatniej chwili. Wymieńmy i tu kilka nazwisk: Andriej Arszawin, Robbie Keane, Roque Santa Cruz, Scott Parker, Matthew Upson, Charles N’Zogbia, Giovani Dos Santos…

Teza dziesiąta: przed nami jeden z dwóch najgorszych dni w roku. Kiedyś już tę sytuację opisywałem: w firmie spada wydajność, bo pracownicy markują siedzenie nad papierami, ale duchem są zupełnie gdzie indziej – bez przerwy odświeżają strony z najnowszymi wiadomościami, telefonują, esemesują i wieszają posty na forach dyskusyjnych. Atmosfera zagęszcza się z każdą, nawet kompletnie niewiarygodną informacją. Agenci piłkarzy kolportują plotki, w tabloidach normą jest drukowanie zmyślonych wywiadów, powielanych potem w nieskończoność w internecie: kto chce przyjść, kto ma dość siedzenia na ławce, a kto cierpliwie czeka na swoją szansę. Wszyscy wiemy, że to gra pozorów i wszyscy jej ulegamy.

O powyższych tezach, dyskusyjnych, rzecz jasna, i o wszystkich innych tematach transferowych zapraszam do rozmowy online, praktycznie przez cały dzień.