„Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce” – to fragment wiersza Kawafisa, powracającego do mnie w rozmaitych momentach i kontekstach, ale nigdy jeszcze w kontekście fubolowym. Okazało się, że Robbie Keane nie znalazł „lepszego miejsca” i po niecałych sześciu miesiącach w Liverpoolu wrócił do Tottenhamu.
W tej historii zadziwia mnóstwo rzeczy – właściwie jedyne, co nie dziwi, to sama decyzja sprzed pół roku, o przenosinach do Liverpoolu. Keane kibicował temu klubowi od dziecka, wiedział też, że nieuniknione jest odejście z Tottenhamu Dymitara Berbatowa, z którym tworzył najgroźniejszy może duet napastników w Premier League. Czy Tottenham mógł go wtedy zatrzymać, jak to zrobiła Aston Villa z Garethem Barry’m? Z całą pewnością kiepsko mówiący po angielsku Juande Ramos nie miał zdolności perswazyjnych Martina O’Neilla.
Zadziwia więc przede wszystkim klęska, jaką Robbie Keane poniósł w Liverpoolu. Jak mogło do niej dojść? Czy Irlandczyk padł ofiarą klubowych wojen na górze, jak sugeruje część mediów? Może Benitez tak naprawdę go nie chciał albo chciał przede wszystkim Barry’ego, tylko Rick Parry zdecydował inaczej? Wiadomo, że w tle całej sprawy są negocjacje o przedłużeniu kontraktu Beniteza i zwiększeniu jego kompetencji w stosunku do dyrektora wykonawczego…
Nie wchodząc zbyt głęboko za kulisy trzeba jednak powiedzieć, że poza sporadycznymi w sumie przypadkami Keane w czerwonej koszulce nie prezentował się dobrze. Owszem, były pierwsze derby z Evertonem, na Goodison Park, a potem niezły mecz z PSV Eindhoven. Owszem, był pojedynek z Arsenalem, a potem dwie bramki z Boltonem. Za każdym razem jednak seria błyskawicznie się kończyła: Keane zaczynał mecz na ławce rezerwowych albo trafiał na nią po godzinie gry.
To mogła być oczywiście jedna z przyczyn: zakłócenie rytmu meczowego, osłabiające poczucie własnej wartości przekonanie, że trener ci nie ufa, i stracone okazje na poprawienie statystyki dzięki golom strzelanym w ostatnich minutach, kiedy krycie nie jest już tak ścisłe. Zresztą gdzie tu sens (pyta w tych dniach wielu wypowiadających się na ten temat ekspertów): najpierw idzie ci tak sobie, ale potem w dwóch meczach strzelasz trzy gole i wydaje się, że jesteś po przełomie, tylko że właśnie wtedy menedżer znów sadza cię na ławce?
Inna przyczyna: Liverpool rzadko występował w najbardziej odpowiadającym przybyszowi z Londynu ustawieniu 4-4-2. Przez wiele tygodni brakowało kontuzjowanego Torresa, Keane wychodził więc na boisko albo jako jedyny napastnik, albo jako ofensywny pomocnik lub skrzydłowy. Tu jednak lepiej radzili sobie inni, choćby Kuyt: na biegającego bezradnie gdzieś przy linii bocznej Irlandczyka żal było patrzeć, a sytuacji bramkowych – co oczywiste – nie miał zbyt wiele.
Tym, co zadziwia mnie najbardziej, jest szybkość, z jaką menedżer Liverpoolu doszedł do wniosku, że Keane nie pasuje do jego koncepcji. Irlandczyk nie jest tu zresztą jedyną ofiarą: na ławkę rezerwowych szybko trafiali również Fowler (podczas drugiej bytności na Anfield), Woronin, Morientes czy Bellamy, do pierwszego składu wciąż nie może przebić się Babel… Hiszpan mówi brutalnie, że Keane nie wytrzymał presji bycia w wielkim klubie i że musiał sprzedać go teraz, żeby zminimalizować straty (latem wartość rynkowa piłkarza niemieszczącego się nawet w kadrze meczowej byłaby znacznie mniejsza). Ale właśnie takie wypowiedzi budzą wątpliwości bardziej co do umiejętności menedżerskich Hiszpana niż umiejętności piłkarskich napastnika, który mając na koncie 107 goli dla Tottenhamu (a wcześniej 19 dla Leeds, 12 dla Coventry i 29 dla Wolves) naprawdę nie musi niczego udowadniać. Ciekawe skądinąd, jak przyjmie to odejście szatnia Liverpoolu: wiadomo, że najważniejsi w niej Steven Gerrard i Jamie Carragher bardzo Keane’a lubili.
Źródło: Daily Mail
Ale, żeby być szczerym do końca, zadziwia również decyzja o zakupie Irlandczyka przez Tottenham, jeśli próbować zrozumieć ją w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe. I Jol, i Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, bo w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp mówi wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale sam – podobnie jak wcześniej Ramos – jakoś nie kwapi się do wystawiania duetu Pawliuczenko-Bent. A najwięcej mówi o cechach charakteru Irlandczyka: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów… „Ta szatnia jest zbyt cicha” – podsumowuje decyzję o natychmiastowym uczynieniu syna marnotrawnego kapitanem drużyny. A ten w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin w starym/nowym klubie nie wygląda na kogoś, kto poniósł w ostatnich miesiącach jakąkolwiek porażkę. Przeciwnie: wnosi ze sobą tyle energii i entuzjazmu, że jego menedżer określa pierwszy trening z udziałem Robbiego jako najlepszy w ciągu całego swojego pobytu w Tottenhamie.
Patrząc z perspektywy Keane’a zadziwia nie tyle decyzja o powrocie w miejsce, gdzie odnosił największe sukcesy (choć z drugiej strony pomyślcie: zostałby i w maju mógłby może dopisać do c.v. tytuł mistrza Anglii albo zwycięzcy Ligi Mistrzów…), co fakt, że w ciągu minionego półrocza nie sprzedał domu w pobliżu ośrodka treningowego Tottenhamu. Fajnie, że potrafił odejść z klasą: był na trybunach w meczu z Chelsea, potem pojawił się w szatni, żeby pogratulować kolegom zwycięstwa, w pierwszych wypowiedziach po transferze nie krytykował Beniteza.
Kawafis pisze: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”. Robbie Keane już wie, gdzie leży jego miasto. Nie ja jeden w tych dniach wyobrażam sobie ostatni mecz sezonu, Liverpool-Tottenham na Anfield Road. Gospodarze wciąż mają szansę na mistrzostwo, ale muszą wygrać. Prowadzą 1:0, jest 91. minuta i po znakomitym podaniu Modricia Robbie Keane znajduje się sam na sam z Reiną…
PS Witz pyta o umiejętności negocjacyjne Daniela Levy’ego: moim zdaniem są całkiem dobre. Postawiony pod ścianą przez chcących odejść Berbatowa i Keane’a wycisnął za nich ponad 50 milionów funtów. Ile zarobił sprowadzając Keane’a z powrotem, obliczyć niełatwo, bo – jak pisałem – mówimy o kwotach w dużej mierze wirtualnych. Polecam w tym kontekście tekst na Squarefootball, próbujący to wszystko podsumować i pokazujący zasadę płacenia za transfery w Anglii; zasadę, którą tak trudno było zrozumieć sprzedającym Arszawina Rosjanom…