Archiwum miesiąca: maj 2009

Szkot roku

To mogła być wisienka na torcie przeznaczonym dla najlepszego menedżera tego sezonu, ale nie była: zwycięstwo Chelsea okazało się w pełni zasłużone, co najlepszy menedżer tego sezonu przyznał bez śladu niechęci, dodając, że szybko strzelony gol zmotywował nie tę drużynę, którą powinien… A skoro już napisałem, że uważam Davida Moyesa za najlepszego menedżera tego sezonu (nie ja jeden zresztą: League Managers Association przyznała mu tytuł po raz trzeci, co jest rekordem w dziejach tej organizacji), spróbuję swój sąd uzasadnić. Zwłaszcza, że konkurencja była wyjątkowo silna.

Przecież można było brać pod uwagę zarówno Gianfranco Zolę, który przyszedł do klubu pogrążonego w potężnym kryzysie finansowym i przy pomocy Steve’a Clarke’a wyprowadził go na prostą, jak Harry’ego Redknappa – kryzys Tottenhamu nie był wprawdzie finansowy, ale dwa punkty po ośmiu meczach doprowadziły piłkarzy do stanu kompletnej degrengolady. Redknapp nie tylko utrzymał klub w ekstraklasie, ale do ostatniej kolejki walczył o miejsce w Europa League, w finale Pucharu Ligi uległ MU dopiero po rzutach karnych, w Pucharze UEFA w rezerwowym składzie przegrał z późniejszym triumfatorem, a w lidze pokonywał zarówno Chelsea, jak Liverpool, o dramatycznym 4:4 na Emirates nie wspominając… Tyle że Redknapp miał się na kim oprzeć, a w styczniu dla całkowitej pewności wydał jeszcze kilkadziesiąt milionów na transfery.

Wyżej należy więc cenić Tony’ego Pulisa. Przed sezonem mało kto spodziewał się utrzymania Stoke, a tu proszę: bezpieczne miejsce w tabeli, kilka skalpów (wygrali m.in. z Arsenalem), świetny instynkt transferowy (sprowadzenie Jamesa Beattiego było bodaj najlepszym zakupem sezonu w skali całej Premiership) i stricte trenerski – wiem, że brzmi to mało spektakularnie, ale z ludzi, których ma do dyspozycji, Pulis wycisnął jakieś 150 procent.

Gdyby Guus Hiddink pracował nieco dłużej, gdyby nie przegrał z Tottenhamem, gdyby nie został skrzywdzony przez sędziego Ovrebo… kto wie, może to na niego trzeba byłoby postawić? Chelsea została odmieniona, a jej gra – uporządkowana jak za czasów Mourinho, spisywani na straty piłkarze (Malouda) nagle znaleźli się w życiowej formie, okazało się, że Drogba potrafi podawać Anelce, był pomysł na zatrzymanie Barcelony… Tak, to było wejście smoka i wielka szkoda, że smok wychodzi, i że był z nami zbyt krótko, żeby przyznawać mu tytuł menedżera sezonu.

Poważnymi kandydatami są za to (pozwólmy sobie na odrobinę perwersji i wymieńmy te nazwiska obok siebie) Rafa Benitez i Alex Ferguson. Pierwszy znacznie zmniejszył dystans do drugiego, prawie do końca bijąc się o mistrzostwo (i pokonując Szkota także w bezpośrednim pojedynku na Old Trafford), a także dając rozliczne dowody taktycznego kunsztu – choćby w dwumeczu z Realem w Lidze Mistrzów. Formalnie nie osiągnął nic, gablota z pucharami pozostała zamknięta, faktycznie – osiągnął dużo, tworząc trzon drużyny na przyszły sezon (nowy kontrakt Torresa!) i wygrywając walkę o pozycję w klubie z Rickiem Parrym. Kto wie, co by było, gdyby kontuzje omijały jego najlepszych zawodników (Torres i Gerrard zagrali razem zaledwie kilkanaście razy)…

Z Fergusonem sprawa jest prostsza i bardziej skomplikowana zarazem. Prostsza, bo nikt w tym roku nie wygrał tyle, co on. Jeśliby przyznawać tytuł menedżera sezonu patrząc właśnie w ten sposób, dyskusję należałoby zamknąć. Mój tekst opiera się jednak na próbie znalezienia jakiegoś kryterium biorącego pod uwagę nie tylko liczbę medali, ale także rzeczywisty potencjał danej drużyny. Dla Alexa Fergusona wszystko poniżej mistrzostwa Anglii (i jakiegoś pucharu na dokładkę) byłoby klęską: jest trenerem Manchesteru United, ma bardzo szeroką kadrę, gigantyczny budżet, a przed sezonem do Rooneya, Ronaldo i Teveza dodał Berbatowa – jak tu go porównywać z Tonym Pulisem? Chociaż nie ukrywam: gdyby sir Alex wygrał z Barceloną, byłby moim menedżerem tego sezonu.

Oprócz Davida Moyesa, pokonałby wtedy Roya Hodgsona – autora największej może sensacji, czyli zakwalifikowania się Fulham do Europa League. Przypomnijmy: zatrudniony niedługo wcześniej, Hodgson uratował ekstraklasę dla Londyńczyków dopiero w ostatniej kolejce ubiegłego sezonu. Jeśli idzie o transfery, nosa miał niebywałego (jeśli będziemy za parę dni pisać o jedenastce roku, będziemy musieli poważnie rozważyć kandydatury Marka Schwarzera, a zwłaszcza Brede Hangelanda). Wygrywał, z kim chciał, ale szczególnie musiało boleć Fergusona i Wengera. Nauczył tę drużynę twardej walki, czyniąc jej przywódcą Danny’ego Murphy’ego, który gra jak za dawnych lat w Liverpoolu…

Dlaczego jednak Moyes? Czy dlatego, że w ostatniej kolejce pobił Hodgsona na Craven Cottage? Ten i inne wyniki, pozwalające zająć piąte miejsce i zagrać w finale Pucharu Anglii, zostały osiągnięte w arcytrudnej sytuacji kadrowej (dobrych parę miesięcy grali bez napastników, kontuzja wyłączyła jednego z kluczowych pomocników – Artetę). Moyes zaimponował umiejętnością pracy z piłkarzami: z Goodison Park regularnie trafia się do reprezentacji Anglii (ostatnio Jagielka i Baines, wcześniej Lescott). Zaimponował też transferowym nosem: Szkot kupuje tanio, a zawodnicy przezeń sprowadzeni stają się objawieniem (Cahill, Arteta, Piennaar, Fellaini…). I dobrym gospodarowaniem: w ubiegłym sezonie piąty w tabeli, Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy.

Ale przede wszystkim: Everton Davida Moyesa słynie z fenomenalnej atmosfery, w której niewielka grupa ludzi tydzień po tygodniu i zazwyczaj z dobrym skutkim próbuje przerosnąć siebie samych. Jeśli miałbym na chwilę wrócić do kwestii wieku sir Alexa Fergusona, podchwyconej przez Rafała Steca, powiedziałbym, że Szkot nie musi się martwić o przyszłość: na horyzoncie widać Szkota, który doskonale go zastąpi.

Przyjmij, podaj, pokaż się, czyli kręciła się karuzela

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości (od razu przyznaję: ja miałem), musiał się ich pozbyć niedługo po rozpoczęciu drugiej połowy. W ciągu pierwszych 45 minut Manchester United nie potrafił wprawdzie narzucić Barcelonie swoich warunków, ale w walce o środek pola jakoś neutralizował zagrożenie z jej strony. Po zejściu Andersona i zmianie ustawienia na bardziej ofensywne, neutralizować przestał: Xavi i Iniesta – ludzie, którzy czynią Barcelonę piękną, związani z tym klubem od jedenastego i dwunastego roku życia wychowankowie szkoły „przyjmij, podaj, pokaż się, przyjmij, podaj, pokaż się”, a dziś niekwestionowani piłkarze meczu – panowali na boisku bezapelacyjnie.

Czy musiało tak być? Może nie, gdyby piłkarze Manchesteru nie zmarnowali okazji z drugiej minuty, kiedy po wolnym Ronaldo Valdes wypuścił piłkę, a Park usiłował ją dobijać. Banalna, znana wszystkim prawda: w meczu o taką stawkę możesz dostać tylko jedną szansę – umiej ją wykorzystać. Kilka minut później Eto’o umiał uciec Vidiciowi, po pierwszej w miarę groźnej akcji Katalończyków zrobiło się 1:0, a równocześnie runął cały pomysł Fergusona na ten mecz: oddawania inicjatywy Barcelonie i gry z kontry.

Niecelnie podający Carrick, rozkojarzony Vidić, nieskuteczny i samolubny Ronaldo, odizolowany Rooney (dodajmy jeszcze niepotrzebnie ostro faulującego Scholesa) – w machinie mistrzów Anglii właściwie żaden z trybów nie funkcjonował prawidłowo. Barcelona zaś? Po ostrożnym początku grała po prostu to, co zwykle w tym sezonie, z istotną wszakże różnicą: Messi schodził do środka, robiąc Eto’o miejsce po prawej stronie, co wprowadzało w liniach obronnych Manchesteru dodatkowy chaos i miało bezpośredni związek z utratą obu bramek. Zwłaszcza przy golu Eto’o wybranemu właśnie najlepszym piłkarzem Czerwonych Diabłów Vidiciowi powinien przypomnieć się pierwszy koszmarny występ w tym sezonie: przeciwko Liverpoolowi na Old Trafford. A Rooney musiał się zżymać, po co właściwie gra przy bocznej linii, skoro Messi, którego miał powstrzymywać, hula gdzieś przed polem karnym. Tyle się mówiło o zdziesiątkowanej obronie Katalończyków – kłopot w tym, że właściwie nie została przetestowana.

Jak grać przeciwko Barcelonie? Jedynym, który sprawiał wrażenie, że potrafi, pozostaje Guus Hiddink. Tyle że trener Chelsea nie musiał gonić wyniku – w pierwszym spotkaniu grał na remis, w drugim do ostatnich sekund bronił korzystnego rezultatu. Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego. Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…

W gruncie rzeczy dziś bardzo łatwo o puentę. Zwycięstwo Barcelony zasłużone i odniesione w okolicznościach niekontrowersyjnych (brawo sędzia!), wybór Messiego na najlepszego piłkarza Europy – przesądzony, chyba że jurorzy nieoczekiwanie będą woleli Iniestę. „Byli lepsi” – powtarzają chórem Alex Ferguson i jego piłkarze, osiągając tu rzadką zgodność z dziennikarzami i miliardem kibiców z całego świata. Karuzela, której obawiał się Szkot, kręciła się bez przeszkód. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach.

Finał Ligi Mistrzów: blogujemy do upadłego

ŚRODA, 11.50

Powinienem przerzucić się na twittera. Wtedy można by szybciutko odnotować trzeci, rekordowy tytuł menedżera roku dla Davida Moyesa (o menedżerach roku w Premiership porozmawiamy osobno, obiecuję), przeprosiny kontrowersyjnego właściciela Newcastle za spadek z ekstraklasy i jego deklarację złożoną Shearerowi, „Przy tobie, najjaśniejszy Alanie, stoimy i stać będziemy”, a dla własnej satysfakcji także przenosiny Martina Jola z HSV do Ajaxu.

Kłopot w tym, że za bardzo jestem przywiązany do pisania długimi zdaniami, by przerzucać się na twittera. Tym razem jednak ponownie skorzystam z formuły quasi-twitterowej, bo zbyt wiele się dzieje jeszcze przed samym meczem, zbyt wiele pada słów wartych zapamiętania, by czekać z tym do późnego wieczora. Wróćmy np. do kwestii ustawienia Wayne’a Rooneya (Michał Szadkowski twierdzi, że będzie to jego finał; jego i Messiego): szeroko po lewej stronie, zapewne naprzeciwko starzejącego się Carlosa Puyola, któremu już teraz możemy współczuć. W arcyciekawym tekście Mike’a Hensona, opublikowanym na stronie BBC, a przypominającym kilkuletni czas posuchy w menedżerskiej karierze Alexa Fergusona, wypowiada się Andy Roxburgh, dawny trener reprezentacji Szkocji i obecny dyrektor techniczny UEFA: „Myślę, że najlepiej podsumował to Rafa Benitez na jednym z naszych spotkań, mówiąc, że kiedyś czterech piłkarzy STAŁO w polu karnym czekając na dośrodkowanie, a teraz czterech piłkarzy WBIEGA w pole karne. O wiele trudniej kryje się piłkarza, który biegnie na ciebie z głębi pola”.

Gdyby podsumowywać tegoroczny sezon Ligi Mistrzów już teraz, trzeba byłoby zwrócić uwagę także i na to zjawisko: coraz powszechniejszy odwrót od klasycznego 4-4-2.

 

ŚRODA, 12.30

Nie tylko u nas sport miesza się z polityką. Hiszpański premier Zapatero spodziewa się zwycięstwa Barcelony i twierdzi, że Katalończycy mają najlepszą drużynę w historii. Kłopot w tym, że to samo można powiedzieć o Manchesterze. Komu kibicuje Gordon Brown łatwo odgadnąć: w lutym tego roku na łamach „Observera” ukazał się wywiad z premierem przeprowadzony przez… Rio Ferdinanda, szybko przechodzący w wywiad z obrońcą MU przeprowadzony przez premiera. Skądinąd obaj szefowie rządu chcieliby pewnie zamienić się z Fergusonem i Guardiolą: trenerzy dzisiejszych finalistów to mają dopiero społeczne poparcie…

 

ŚRODA, 13.15

Do tej pory na kontuzje narzekano raczej w obozie Barcelony. Tymczasem Iniesta i Henry wczoraj trenowali z pełnym obciążeniem, czego nie można powiedzieć o, uwaga, Cristano Ronaldo, którego sfotografowano z zabandażowaną kostką. Gdyby Portugalczyk miał nie zagrać, Berbatow i Tevez, którym nocą wróżyłem ławkę, pewnie by się nie zmartwili. Dla miliarda z okładem telewidzów byłaby to wiadomość hiobowa.

 

ŚRODA, 13.50

W jednej z przedmeczowych wypowiedzi Alex Ferguson powiedział, że limit szczęścia w Lidze Mistrzów wyczerpał przed dziesięcioma laty, podczas ostatnich kilku minut meczu z Bayernem. Ale i Katalończycy mogli mówić o szczęściu po rewanżowym półfinale z Chelsea, kiedy bramka Iniesty padła w 93. minucie, a wcześniej Londyńczycy nie doczekali się podyktowania choćby jednej jedenastki. Przypominam sobie także bramkę Bakero w doliczonym czasie gry meczu Barcelony z Kaiserslautern w 1992 r., w drodze po Puchar Europy właśnie. Czyli w tym akurat punkcie: remisowo.

I z zupełnie innej beczki: Uli Hoeness przyznał, że Manchester United w sposób dość niekonkretny pytał o Ribery’ego; zdaniem Bawarczyka klucz do ewentualnego transferu leży w przyszłości Cristiano Ronaldo. Jeśli się nie mylę, pierwsze pogłoski o Riberym i Manchesterze pojawiły się w dniu meczu półfinałowego.

 

ŚRODA, 14.15

Spróbujmy zrozumieć taktykę Barcelony: wysoki pressing, zmuszający rywali do błędu i straty piłki, a potem rozgrywanie tej piłki do czasu, gdy uśpieni rywale popełnią kolejny błąd (w rewanżowym półfinale z Chelsea Barca czekała wyjątkowo długo, ale w posiadaniu piłki była przez 71 proc. czasu gry; przewagę w posiadaniu piłki, choć pewnie nie tak wielką, osiągnie i dzisiaj). Gdy trzeba: rajd Henry’ego, gdy trzeba drybling szukającego pojedynku jeden na jeden Messiego, szybkość i dokładność podań, bajeczna technika indywidualna, których najwspanialszy popis zobaczyliśmy podczas niedawnego meczu z Realem. Pięciu zawodników (plus bramkarz) oddanych defensywie, pięciu niezawracających nią sobie głowy – co zresztą może odpowiadać myślącym o kontrach Czerwonych Diabłów; ładnie rozrysowała to dzisiejsza „Gazeta Wyborcza”. Pięta Achillesa: defensywa, z niechcianym w Manchesterze Geraldem Pique, który przyznał się zresztą, że próbował pomóc Guardioli w rozpracowaniu słabych punktów MU. Jego słabe punkty znają w Manchesterze aż za dobrze.

 

ŚRODA, 15.10

Jednak Rooney po prawej stronie? Oliver Kay donosi, że większość wczorajszego treningu Anglik spędził przy prawej linii, wymieniając podania z Johnem O’Shea i ćwicząc dośrodkowania – a podobnie zachowywali się po lewej stronie Evra i Park. Czyli to Koreańczyk będzie podwajał krycie Messiego – przynajmniej do czasu, kiedy Alex Ferguson zdecyduje się zamieszać w ustawieniu. Ronaldo oczywiście zagra.

 

ŚRODA, 15.40

Statystyczny drobiażdżek. Że Lionel Messi jest najlepszym strzelcem tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, wiemy: zdobył osiem bramek, ale oddając zaledwie 11 strzałów na bramkę. Ronaldo zdoły cztery bramki, strzelał 32 razy, z czego 21 niecelnie.

A wśród wszystkich zmagań dzisiejszego dnia, śledzimy i te ze złamaną nogą. Rafał, powodzenia.

 

ŚRODA, 16.10

Oczywiście może być i tak, jak pisze BJK1985: mecz bez fajerwerków, skromne 1-0 i gol Vidicia po jakimś stałym fragmencie gry. Może to wcale nie bohaterowie z okładek będą dziś błyszczeć, a decydującymi akcjami popiszą się obrońcy? Ktoś zawali krycie, Puyol albo Vidić znajdą trochę miejsca i po zawodach…

Wczoraj minęła setna rocznica urodzin Matta Busby’ego, który za zgodą władz UEFA zostanie uhonorowany przed pierwszym gwizdkiem specjalną mozaiką na sektorach kibiców Manchesteru. Sprawa nieoczywista, bo przecież będzie to ekstra motywacja dla piłkarzy z Anglii. W dziewięćdziesiąte urodziny Busby’ego Manchester wygrał z Bayernem, co zapamiętałem na całe życie: po tym, jak polska telewizja urwała transmisję wkrótce po końcowym gwizdku, przeniosłem się na RTL, ale Niemcy również nie zamierzali pokazywać euforii piłkarzy Manchesteru. Przełączyli się do studia, gdzie dziennikarz i elokwentny zazwyczaj Franz Beckenbauer długą chwilę siedzieli w kompletnym milczeniu (w telewizji! na żywo!!). Któryś z nich wypowiedział wtedy to jedno, jedyne zdanie: futbol jest okrutny.

 

ŚRODA, 17.05

Nie było jeszcze o sędziach, którzy przed meczem uczestniczyli w audiencji generalnej Benedykta XVI (podobnie zresztą jak wielu kibiców Barcelony i arcybiskup tego miasta). Massimo Busacca nieraz już w meczach o stawkę sięgał po czerwone kartki, ale potrafił się też mylić (np. podyktował jedenastkę i wyrzucił z boiska Waszczuka podczas meczu Hiszpania-Ukraina na mundialu w Niemczech, chociaż faul – jeśli w ogóle miał miejsce – to przed polem karnym). Rooney powinien uważać na wślizgi.

A co się tyczy przedmeczowej odprawy Alexa Fergusona, swoje przemówienie Szkot układał w środku nocy, bo – jak mówi – „te rzeczy” zawsze przychodzą mu do głowy nocą. Wiemy mniej więcej, co zamierza osiągnąć podczas ostatniej rozmowy z piłkarzami Guardiola: „Chcę, żeby czuli się wspaniale, także z tego powodu, że patrzy na nich cały świat. Chcę, żeby byli odważni i czuli, że jeżeli tu są, to po to, żeby zagrać tak, jak potrafią – pięknie. W finałach często myśli się ‘wszystko albo nic’, ale takie myślenie powinniśmy zostawić w szatni i grać tak, jak w ciągu całego tego sezonu”. Czego sobie i Wam życzę.

 

ŚRODA, 18.05

John Terry o meczu w radiu BBC: „Rzucę pewnie okiem na wynik w przerwie albo po meczu. Poza tym pewnie wykąpię dzieci i pójdę wcześnie spać”. Cóż, łączy nas niewątpliwie konieczność wykąpania dzieci, poza tym jednak, cóż… jestem zdziwiony.

 

ŚRODA, 19.10

Zdziwił mnie Terry (patrz poprzednia notatka), bo po przegranym półfinale umiał się znaleźć: odwiedził szatnię Barcelony i gratulował jej sukcesu, a poza tym oglądanie takich spotkań w przypadku każdego piłkarza i trenera wydaje mi się jazdą obowiązkową. No chyba że to tylko prowokacja i tak naprawdę obejrzy… Za chwilę mecze reprezentacji, więc pewnie Carrick, Ferdinand, Rooney czy sensacyjnie powołany Gary Neville go odpytają.

Zaglądam na zaprzyjaźnione strony i widzę, że blogowanie na żywo staje się coraz powszechniejsze. Jako człowiek staroświecki przypomnę, że pierwszy był Rafał Stec.

 

ŚRODA, 19.30

Jest rozgrzewka, więc za chwilę poznamy też składy. Dobrze poinformowana Marca zresztą już podaje jedenastkę Barcelony: Valdes – Puyol, Toure, Pique, Sylvinho – Busquets, Xavi, Iniesta – Messi, Eto’o, Henry. W sumie trudno mówić o niespodziance: wysoki i silny Busquets wyparł ze składu Keitę. Z Chelsea grali obaj, ale wtedy nie mógł wystąpić Thierry Henry.

Dla podgrzania atmosfery proponuję reklamówkę ITV. Widać nawet Kuszczaka…

 

ŚRODA, 19.50

A teraz wiemy już wszystko. Skład Manchesteru w tej postaci podałem o świcie, więc nie będę przepisywał. Jeszcze przed odlotem do Rzymu narzekał Berbatow, że wciąż nie czuje się tu „członkiem rodziny”, więc na razie nie jest mu dane poczuć się nim choć trochę bardziej. Podobnie rzecz ma się z Tevezem, o którego kibice Manchesteru walczą z klubowym zarządem, a nawet z sir Alexem („Fergie, Fergie, sign him on” – śpiewali, zakłócając nawet wystąpienie menedżera podczas świętowania mistrzostwa Anglii po meczu z Arsenalem) – oczywiście Berbatow zostanie w klubie, cokolwiek dziś się wydarzy; przyszłość Teveza ma się rozstrzygnąć jeszcze w tym tygodniu.

Wielką szansę na wejście do rodziny ma natomiast Anderson – piłkarz, który ewidentnie skorzystał na półfinałowych pomyłkach sędziowskich, bo dzięki nim (konkretnie: dzięki kartce Fletchera) wychodzi w pierwszym składzie.

A romantycy są zachwyceni, że od pierwszej minuty oglądają Ryana Giggsa. I martwią się, że Gary’ego Neville’a nie widzą nawet na ławce rezerwowych. Obecnego oczywiście w Rzymie Fabio Capello ta wiadomość nie ucieszy.

 

ŚRODA, 20.10

Koguci akcent na zakończenie: Harry Redknapp stawia (suprise, suprise…) na Manchester United. A „na zakończenie”, bo teraz oglądam – do komentowania wrócę, jak już będzie po wszystkim.

Może jeszcze tylko wyznanie: kiedy w czasach młodości chodziłem na mecze zaczynające się, powiedzmy, o szesnastej, pamiętam, że nie mogłem wysiedzieć w domu od wczesnego rana. Wychodziłem o dziewiątej i szedłem piechotą przez całe miasto (a miałem naprawdę daleko), zgarniając po drodze podobnych sobie frików, którzy również nie mogli już wytrzymać, a i tak na stadion przychodziliśmy jeszcze przed otwarciem bram. Nagle zrozumiałem, że to całodzienne blogowanie jest także formą radzenia sobie ze swoim własnym szaleństwem…

Manchester na karuzeli

Jeśli wierzyć wikipedii, będzie to tysiąc dwieście siedemdziesiąty szósty taki przypadek: 1275 to liczba przedmeczowych odpraw, poprowadzonych dotąd przez Alexa Fergusona z piłkarzami Manchesteru United. Samych spotkań finałowych – nieważne, czy pucharów krajowych, czy europejskich – było pewnie tyle, ile wszystkich meczów Barcelony pod wodzą Josepa Guardioli. Jeden z najstarszych, najbardziej doświadczonych i utytułowanych trenerów, którzy kiedykolwiek prowadzili swoją drużynę w finale Ligi Mistrzów, kontra jeden z najmłodszych: absolutny żółtodziób, który niejednego z obecnych piłkarzy MU i Barcelony miał okazję spotykać na boisku.

To oczywiście jeden z medialnych schematów, które zewsząd bombardują nas w związku z dzisiejszym meczem. Stara szkoła czy nowa fala? Stary lis czy młody zdolny? „Jeśli jesteś dobry – jesteś dobry, wszystko jedno, czy masz 35, czy 65 lat” – próbuje unieważnić tę akurat kwestię nieoceniony Jose Mourinho, ale schematy się mnożą. Najlepsza para stoperów Europy czy najlepszy europejski tercet ofensywny? A nade wszystko: Messi czy Ronaldo?

 

Dlaczego właściwie nie potrafimy obejść się bez takich opozycji? Czy dlatego, że pozwalają nadać nieprzewidywalności piłkarskiego widowiska jakiś narracyjny porządek? Czytam tekst za tekstem i budzi się we mnie przekora – zlekceważyć Argentyńczyka i Portugalczyka, by postawić na Anglika i Francuza… Ale i to już zrobiono, wychwalając pod niebiosa wreszcie dojrzałego Wayne’a Rooneya i odwieczny postrach Manchesteru, czyli Thierry’ego Henry’ego. Rooney wcale nie jest przegrany w walce o tytuł europejskiego piłkarza roku – ogłasza Henry Winter, jeden z najbardziej cenionych brytyjskich dziennikarzy sportowych – panowanie nad piłką nigdy nie sprawiało mu kłopotów, ale teraz nauczył się również panowania nad emocjami. Rzeczywiście: minione miesiące pokazały, że Rooneya pyskującego zastąpił Rooney pracujący, poświęcający się dla zespołu, świetnie podający albo wspierający bocznego obrońcę, jeśli akurat ustawiono go na skrzydle.

To ostatnie zresztą zarówno w przypadku Rooneya, jak w przypadku Henry’ego wydaje się mieć głęboki sens: o wiele łatwiej poradzić sobie z napastnikiem schodzącym do boku niż z fałszywym skrzydłowym pojawiającym się nagle na środku. Nie zdziwiłbym się, gdyby Rooney zaczął mecz po lewej stronie – tym bardziej, że w linii obronnej Barcelony zabraknie Alvesa.

 

Miało być o schematach i jest – tylko że nieoczekiwanie zniosło mnie w stronę taktyki. Powiem więc jeszcze i to, że nawet jeśli o wyniku zdecyduje akcja któregoś z megagwiazdorów, to kluczowy pojedynek rozegra się kilka sekund przed tą akcją, w drugiej linii. Prawdziwym motorem napędowym Barcelony jest przecież duet Iniesta-Xavi, ukryty za plecami przykuwającego uwagę w pierwszej kolejności tria Henry-Eto’o-Messi, a naprzeciwko nich stanie Michael Carrick, również mniej medialny niż piłkarze ofensywy MU.

W jednym z wywiadów Alex Ferguson powiedział, że Barcelona zabiera przeciwników na karuzelę i kręci im w głowie (tzn. przetrzymuje piłkę, wymieniając niezliczoną ilość podań) do czasu, aż zgłupieją. Żeby się nie pokręciło Czerwonym Diabłom, potrzebny jest właśnie Carrick, ustawiony blisko pary stoperów, przerywający ataki i rozpoczynający kilkudziesięciometrowym podaniem zabójcze kontry.

Środkowym obrońcom MU powinno się w zasadzie poświęcić osobny akapit. Ich fenomen najlepiej tłumaczy Davidowi Connowi (kolejna gwiazda brytyjskiego dziennikarstwa) sam Rio Ferdinand: „Ludzie myślą, że on kryje indywidualnie – mówi o Vidiciu – a ja go ubezpieczam, ale współczesna piłka już tak nie wygląda. On ma strefę do zabezpieczenia i ja ją mam, a reszta jest telepatią: on wie, gdzie ja pójdę, a ja wiem, gdzie ustawi się on. Takie partnerstwo zdarza się raz w życiu, może dwa, jeśli jesteś szczęściarzem”.

Tu jednak trzeba powiedzieć, że telepatyczne porozumienie cechuje niemal wszystkich piłkarzy ofensywnych Barcelony: Henry wie, gdzie pójdzie Eto’o, a Xavi zawsze znajdzie Messiego. To również schemat, tyle że oparty na braku jakichkolwiek schematów.

 

Jaka więc będzie 1276 przedmeczowa odprawa Alexa Fergusona? Czy Szkot jest jeszcze w stanie czymkolwiek zaskoczyć swoich podopiecznych? A może przed finałem Ligi Mistrzów (nawet jeśli wieńczy sezon złożony z 66 meczów) nikogo mobilizować nie trzeba, przeciwnie: trzeba studzić gorące głowy, przypominając o cierpliwości i koncentracji? W końcu każdy z zawodników może mieć nieco inną motywację – taki Berbatow np. wyznał „Guardianowi”, że wciąż nie czuje się w pełni piłkarzem Manchesteru, bo ten zespół zintegrowało ubiegłoroczne zwycięstwo w Moskwie, on zaś był wtedy piłkarzem Tottenhamu. Potrzebuje więc triumfu w Rzymie, żeby poczuć się w pełni „członkiem rodziny”, a zarazem – ostatecznie przekonać do siebie fanów. Ten temat wracał w naszych dyskusjach na blogu kilkakrotnie – odsyłam więc do materiału „Guardiana”, gdzie Bułgar odpiera zarzuty o lenistwo („To tylko tak wygląda, jakbym robił wszystko bez wysiłku…”) i podkreśla, że oprócz 13 goli ma w tym sezonie najwięcej asyst; to rzeczywiście imponujące, dowiedzieć się np., że na 29 jego podań w derbach z MC aż 26 trafiło do celu (a jedno było fenomenalną asystą przy golu Teveza). Tylko że coś mi się wydaje, iż Berbatow nie zagra w tym meczu od pierwszej minuty…

Podobnie z ławki może zaczynać Tevez, który również nie poczuł się dotąd „członkiem rodziny”, którego jednak – jeśli zagra – również nie trzeba będzie motywować: wiele wskazuje na to, że mimo ubolewania kibiców będzie to jego ostatni mecz w barwach MU. Jak widać stawiam na skład z Van der Sarem w bramce, O’Shea, Vidiciem, Ferdinandem i Evrą w obronie, Carrickiem, Andersonem i Giggsem w drugiej linii, oraz Rooneyem i Parkiem grającymi po bokach wysuniętego Ronaldo.

 

„To będzie piękna noc” – zapowiadają obaj trenerzy i nie mamy powodów im nie wierzyć, bo obaj nie lubią grać inaczej niż ofensywnie. Z drugiej strony Carrick przestrzega: może być zarówno 4:3, jak 0:0. Łatwo się domyślić, który z wyników wolelibyśmy, nawet jeśli Ronaldo przyznał, że piłkarze MU pilnie ćwiczyli rzuty karne. Ze względu na historię tych klubów i ze względu na teraźniejszość (rzeczywiście spotykają się dwie najlepsze dziś drużyny Europy), ale przede wszystkim ze względu na nas samych (sezon się kończy, niestety) życzmy sobie, żeby to rzeczywiście była piękna noc.

 

A zanim ta noc się rozpocznie, blogujemy do upadłego. Zapraszam do czytania i komentowania.

Szczęśliwe Burnley

A skoro podsumowujemy, to podsumowujemy: jeden z najbardziej dramatycznych meczów sezonu 2008/09 rozegrano na Turf Moor, niewielkim stadionie maleńkiego miasta w hrabstwie Lancashire, podczas straszliwej wichury. W rewanżowym półfinale Pucharu Ligi Burnley podejmowało Tottenham, a ponieważ w pierwszym spotkaniu Londyńczycy wygrali 4:1, wydawało się, że nie ma o co grać. Burnley jednak – które po drodze do półfinału wyeliminowało już Fulham, Arsenal i Chelsea – strzeliło trzy gole i w 118. minucie meczu było jedną nogą w finale. A wtedy rzeczywiście futbol okazał się okrutny: zdobyte w ciągu kilkudziesięciu sekund bramki Pawliuczenki i Defoe’a dały prawo występu na Wembley gościom. Aż za dobrze pamiętam własne zażenowanie z powodu tak niezasłużonego awansu; że był niezasłużony przyznawali zresztą piłkarze i trenerzy Tottenhamu.

Szczęśliwie Burnley zagrało jednak na Wembley w tym sezonie: dziś w finale play-off wyeliminowało Sheffield United i awansowało do Premiership. I nawet jeśli klub-założyciel ligi angielskiej wydaje się najsłabszym ogniwem przyszłorocznych rozgrywek, to czy nie podobnie mówiło się w ubiegłym roku o Hull czy Stoke, a jeszcze wcześniej o Wigan? Mała mieścina (tylko 88 tys. mieszkańców – dziś na Wembley była chyba połowa populacji), nieco ponad 13 tys. średniej frekwencji na stadionie (czwarty najgorszy wynik w Championship) i odważne gesty klubu, mające na celu jej zwiększenie: każdy, kto do 8 sierpnia 2008 zdecydował się wykupić karnet na cały sezon otrzymał obietnicę darmowego karnetu na kolejne rozgrywki w przypadku awansu Burnley do ekstraklasy (średni koszt przedsięwzięcia wyceniono na 2 miliony funtów; awans może być wart i 60 milionów)…

Nie o pieniądzach jednak powinniśmy tu pisać. Żeby wywalczyć awans musieli przejść cholernie dużo – znosić twardą rękę Owena Coyle’a (jeszcze jeden twardy Szkot wśród menedżerów Premiership – niedługo będą najliczniej reprezentowaną nacją w tym fachu) i rozegrać, licząc z meczami pucharowymi, 61 spotkań. Ciężka praca to klucz, ale duch zespołu, niezła organizacja gry i atrakcyjny dla oka, ofensywny futbol dopełniają charakterystyki. Już nie mówię o tym, że krytycy komercjalizacji angielskiej piłki otrzymali świetną odpowiedź na swoje zastrzeżenia: okazało się, że nie musisz być najbogatszy, najmodniejszy i mieć największy stadion, by grać w ekstraklasie. Hej, wy tam, w Newcastle, słyszycie?

Koniec i początek

„Nie płacz jak kobieta za czymś, czego nie potrafiłeś obronić jak mężczyzna” – miała powiedzieć matka emira Granady, gdy jej syn poddawał twierdzę Hiszpanom. Nie przepadam za tym cytatem, bo utrwala szkodliwy stereotyp (kobiety są przecież dzielniejsze od mężczyzn), ale przywołuję go mimo wszystko, bo dziś łzy polały się naprawdę, tak samo jak naprawdę skapitulowała Granada – cóż z tego, że znad rzeki Tyne.

Nie uderzam jednak w tony liryczne, nie układam trenów dla klubów spadających z Premiership. Jak napisał jeszcze w piątek Phil McNulty: o ostatnie dwa bezpieczne miejsca w tabeli walczyły cztery słabe drużyny. Ba, poza może Sunderlandem dzisiaj żadna z nich nie była w stanie podjąć walki – nawet Hull z rezerwami MU. Ci, którzy spodziewali się dramatu, emocji do końca, korespondencyjnych pojedynków z radiem przy uchu i informacjami z innych boisk przekazywanymi piłkarzom z ławki rezerwowych, musieli być rozczarowani: szansa była, zwłaszcza w przypadku Newcastle, ale nie potrafiono z niej skorzystać. Chciałbym właściwie wiedzieć, ile razy Michael Owen dostał piłkę od swoich pomocników i ile strzałów na bramkę oddali inni napastnicy Srok. Od chwili kiedy – zgoda, pechowo – stracili gola, piłkarze Newcastle grali (któryż to raz?) ze spuszczonymi głowami, przynosząc wstyd swoim kibicom i menedżerowi.

Oczywiście żal mi Damiena Duffa, którego samobójcza bramka ostatecznie przesądziła o degradacji. Akurat Irlandczykowi nie sposób odmówić zaangażowania, i to na przestrzeni całego sezonu, w którym występował nawet na lewej obronie – ale kiepska to pociecha, nie być najgorszym wśród najgorszych. Jakkolwiek oceniać z kolei menedżerskie umiejętności Alana Shearera, trzeba docenić jego klasę: zaraz po meczu nie wytykał nikogo palcem, nie szukał usprawiedliwień, mówił – w czym zresztą przyznajemy mu rację – że kluby, które po 38 kolejkach zajęły trzy ostatnie miejsca, są klubami, które zasłużyły na spadek. „Ktokolwiek będzie tu pracował, czeka go cholernie dużo ciężkiej pracy, bo przebudować trzeba praktycznie wszystko” – Shearer uchyla się od odpowiedzi, czy zostanie, i trudno się dziwić, bo niezależnie od jego własnych planów i warunków, jakie pewnie chciałby postawić Mike’owi Ashleyowi, wie, że wracający do zdrowia Joe Kinnear ma w ręku dwuletni kontrakt. A pytany o przyczyny spadku zauważa, że to nie stało się dzisiaj, tylko w ciągu całego sezonu, a źle działo się i w latach poprzednich.

Rzeczywiście: sięgam do swoich fiszek i znajduję choćby komentarz prof. Toma Cannona do sprowadzenia przez Newcastle Michaela Owena za, bagatela, 17 milionów funtów (nawiasem mówiąc: zwróciły się te pieniądze?). Naukowiec z University of Liverpool, specjalista od rozwoju strategicznego firm, zajmujący się także ekonomią sportu, już wtedy przepowiadał, że nadmiernie szastający pieniędzmi klub może pójść śladami Leeds. A przecież było to jeszcze przed przejęciem Newcastle przez Ashleya, przed powtórnym przyjściem (i wyjściem) Kevina Keegana, wystawieniem drużyny na sprzedaż i wycofaniem jej z rynku, karuzelą menedżerów i dyrektorów, walczących o kontrolę nad polityką transferową, a także przed sprzedaniem świetnego Milnera, a sprowadzeniem np. miernego Colocciniego oraz przed buntami i akcją bojkotową kibiców… Zaglądam do blogowego archiwum i widzę, że wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy. Stanowczo zbyt wiele, jak na wytrzymałość jednej drużyny.

Jak różnie można spadać z Premier League pokazują przypadki klubów, które właśnie awansowały, a które grały tu dopiero co: Birmingham, Wolves i, być może, Sheffield United (finał play off dopiero jutro). Middlesbrough i West Bromwich mają szanse pójść ich śladem: u nich zmiany po degradacji nie będą musiały być aż tak drastyczne jak w Newcastle. A do wymienionych tu przeze mnie palących powodów do rewolucji wśród Srok dodam jeszcze i coś, co przeczytałem w tych dniach: że liczba piłkarzy na zawodowych kontraktach w tym klubie wynosi czterdzieści osób, a zarabiających powyżej 50 tys. tygodniowo jest ponoć piętnastu. Będzie na czym oszczędzać.

To tyle na gorąco. Sezon podsumujemy w najbliższych tygodniach na siódmą stronę, mówiąc o poszczególnych klubach, piłkarzach i menedżerach. Poza wszystkim zaczyna się przecież czas w życiu każdego kibica najpotworniejszy: jego ulubieńcy po krótkim epizodzie z kadrą ruszają na wakacje, strony internetowe klubów zamierają, a ileż można żyć samymi plotkami transferowymi. Wszystkim uzależnionym (sobie przede wszystkim) obiecuję więc solennie: w wakacje o okrucieństwie futbolu będzie tu tak samo dużo, jak do tej pory. Byle do sierpnia.

Arcyważny mecz o wszystko

Czy Alan Shearer zaśnie tej nocy? A jak będzie ze snem Phila Browna, Ricky’ego Sbragii i Garetha Souhgate’a? Jedno jest pewne: na bezsenność nie będzie narzekał Alex Ferguson, sądząc przynajmniej po tym, jaką kadrę zabiera na mecz z Hull. Oceńcie sami: Kuszczak, Amos, Neville, Brown, De Laet, Ferdinand, Chester, Eckersley, Simpson, Fabio, Nani, Fletcher, Gibson, Tosić, Martin, Drinkwater, Macheda, Welbeck… Oczywiście obecność w tym gronie Fletchera nie jest niespodzianką (w Rzymie i tak nie może wystąpić), podobnie jak obecność Ferdinanda (Ferguson zapowiedział, że postawi na niego z finale Ligi Mistrzów, jeśli wcześniej rozegra przynajmniej jedno spotkanie). Złożona z rekonwalescentów defensywa prezentuje się nieźle, jest Nani, a co umieją Macheda, Welbeck czy Gibson mieliśmy już okazję się przekonać; wiemy też, ile zapłacono za Tosicia. Tak, nadal myślę, że nawet w rezerwowym składzie MU nie odpuści Hull, przyznaję jednak: na miejscu fanów Sunderlandu, Middlesbrough, a przede wszystkim Newcastle nie czułbym się dobrze czytając tę listę nazwisk.

Ale powiem i to: każda z drużyn zagrożonych spadkiem miała 37 kolejek, żeby walczyć o swoje. Po ludzku żal mi wprawdzie Alana Shearera, od kilku miesięcy nie widującego żony i dzieci – poza najstarszym Willem, którego zabiera na mecze i który ponoć doradza mu, jakich piłkarzy wystawić („Sądząc po wynikach, zrobiłbym lepiej, gdybym go słuchał…”). Żal mi też ludzi, którzy w przypadku spadku Newcastle stracą pracę (a nie mam na myśli piłkarzy, którzy lepiej lub gorzej, ale sobie poradzą; raczej sekretarki i pracowników technicznych, nieraz związanych z klubem od dziesięcioleci) – przecież to nie oni są winni całego bałaganu, który doprowadził drużynę na krawędź upadku. Kto, do cholery, usankcjonował transfer Jamesa Milnera, który w barwach Aston Villi rozegrał znakomity sezon i który jutro może przesądzić o losach dawnych kolegów? Kto nie potrafił okiełznać demona drzemiącego w Joeyu Bartonie? Kto nie zadbał o przyzwoite służby medyczne albo o godne jednego z największych klubów Anglii centrum treningowe? Pytania można mnożyć, ale będzie czas postawić je wszystkie – zarówno jeśli Newcastle spadnie, jak i wtedy, gdy się utrzyma.

Zresztą najciekawsze pytanie dotyczy samego Shearera, który powiedział już, że mecz z Aston Villą będzie dla niego najważniejszym w karierze: czy w przypadku spadku Newcastle z Premiership wróci do pracy w BBC? Życie komentatora jest nieporównanie bardziej komfortowe, ale zostając w klubie dałby ostateczny, rozstrzygający dowód swojej miłości do klubu. Tylko czy warto się o niej przekonywać takim kosztem?

PS Fraza tytułowa pochodzi od Jerzego Pilcha.

Za dobrzy, żeby spaść?

West Bromwich to nie to, co Newcastle: nikt tu nie panikuje z powodu spadku z Premiership. Tony Mowbray, mimo degradacji bezpieczny na posadzie menedżera, jest optymistą i mówi o szybkim powrocie. Ma powody: jego klub zarządzany jest odpowiedzialnie, nie ma długów i nie musi sprzedawać piłkarzy, których pensje zostały przewidująco uzależnione od tego, czy grają w Premier League, czy w Championship. Skład, który okazał się za słaby na utrzymanie (choć przecież nie składał broni do przedostatniej kolejki, a futbol, jaki prezentował, budził uznanie ekspertów), w przyszłym sezonie pozostanie mniej więcej taki sam. „Zebraliśmy mnóstwo doświadczeń i staliśmy się lepszymi piłkarzami” – mówi Mowbray. Jamie Carragher, który podczas meczu z WBA wywołał głośną już awanturę z kiepsko kryjącym Arbeloą, opowiadał później, że z perspektywy środkowego obrońcy było to jedno z najtrudniejszych spotkań w sezonie.

Rozmiary katastrofy, która grozi Newcastle, najlepiej pokazują liczby. Spadek z ekstraklasy będzie kosztował ich ok. 35 milionów, co oznacza ponad jedną trzecią ubiegłorocznych dochodów (99,4 miliona). Lwia część tej kwoty to wpływy z transmisji telewizyjnych – na poziomie 30 milionów; w Championship od telewizji wyciąga się zaledwie 2,5 miliona. A jeśli uświadomić sobie, że klub wydaje ponad 60 milionów na pensje (aż dziesięciu piłkarzy zarabia 50 i więcej tysięcy tygodniowo, a ich kontrakty nie przewidują obniżki wraz ze spadkiem), zapaść finansowa może być ogromna.

Oczywiście wielu z tych najlepiej zarabiających pewnie będzie chciało odejść, ale wcale nie jest powiedziane, że łatwo znajdą nowych pracodawców i że klub na nich zarobi – mowa przecież o zawodnikach niemłodych i trapionych kontuzjami, jak Owen, Duff, Viduka czy Butt. Z jednej więc strony trzeba będzie sprzedawać, żeby zminimalizować straty, z drugiej – z przetrzebionym składem nie będzie łatwo myśleć o powrocie. Spirala długów, renegocjacje umów ze sponsorami, spadająca wartość rynkowa klubu, desperackie poszukiwanie kupca przez sfrustrowanego Mike’a Ashleya (w ciągu ostatniego roku jego osobisty majątek zmalał o połowę) – wszystko to każe się obawiać scenariusza napisanego dla Leeds, a powtórzonego przez jeszcze tak niedawno grające w ekstraklasie Southampton i Charlton.

Zgoda: ten scenariusz wciąż nie jest nieunikniony. W ostatniej kolejce wszystkie zagrożone spadkiem kluby grają niełatwe mecze: Sunderland u siebie z Chelsea, Hull u siebie z Manchesterem United, a Newcastle na wyjeździe z Aston Villą (jak widać pogodziłem się już ze spadkiem Middlesbrough). Zakładam, że Sunderland przegra. Nie wierzę, by Hull wygrało, nawet jeśli Alex Ferguson wystawi kompletne rezerwy – ale remisu bym nie wykluczał. Ale nie wierzę również w zwycięstwo zdziesiątkowanego przez kontuzje Newcastle: Aston Villa jest wprawdzie pewna szóstego miejsca i od kilku tygodni jej piłkarze myślą o wakacjach, ale pożegnanie sezonu, ostatni mecz przed własną publicznością wyzwoli u nich dodatkową motywację.

Przewaga drużyny Martina O’Neilla niemal we wszystkich punktach wydaje się bezdyskusyjna – stosunkowo bezpiecznym przykładem może być różnica wzrostu między napastnikami AV a obrońcami Newcastle. Statystyki również nie wyglądają dobrze: na siedem meczów pod Shearerem piłkarze z St. James’s Park strzelali gole tylko w dwóch, a nie tracili – zaledwie w jednym. Menedżer Srok jest wprawdzie człowiekiem-legendą, ale brak mu doświadczenia – podobnie zresztą jak jego piłkarzom.

Otóż tak właśnie: ci świetnie opłacani, opływający w luksusy gwiazdorzy nigdy jeszcze nie byli w podobnej sytuacji (poza Alanem Smithem, który grał przecież w Leeds). Przez lata o takich piłkarzach i takich klubach powtarzano z pełnym przekonaniem „too good to go down”, a oni sami,  mimo iż przegrywali mecz za meczem, zdawali się w to wierzyć. Czy ten niewiarygodny sezon pokaże, że nie ma już zespołów „za dobrych”?

Rotacja, durniu

To właściwie może być jeden z lepszych cytatów kończącego się sezonu: Rafa Benitez mówi, że Manchester United wcale nie był najlepszy, on po prostu zdobył najwięcej punktów. A zdobył ich najwięcej dlatego, że najwięcej wydaje na piłkarzy (w tej akurat kwestii można by się zresztą pospierać: Alex Ferguson w ubiegłe wakacje kupił Berbatowa i dwóch Serbów, którzy na razie nie znaleźli miejsca w pierwszym składzie; pieniądze wydane na Bułgara dają się porównać z tymi, które wydał Benitez, no chyba że Hiszpan zapomniał już o 20 milionach, które zainwestował w Robbiego Keane’a…).

Cóż, każdy ma swoją teorię. Moja jest taka, że Ferguson najlepiej zarządza składem, który ma do dyspozycji, cały czas utrzymując w gotowości zarówno gwiazdy, jak i młodzież (po co wielkie zakupy, skoro można stopniowo wprowadzać Rafaela, Evansa, Fostera, Welbecka, a ostatnio Machedę). Rotacja, durniu – mógłby powiedzieć do Beniteza, któremu przecież ten element menedżerskiej sztuki nie jest obcy, choć w tym roku stosował go jakby rzadziej. Rotacja jako sposób utrzymywania piłkarzy w formie przez rekordowy sezon w historii klubu: 66 spotkań rozgrywanych w ciągu 290 dni.

Mam w swoich fiszkach opowieść Steve’a McClarena, który przez lata był asystentem Fergusona. Były trener reprezentacji Anglii od sir Alexa nauczył się, że sezon tak naprawdę zaczyna się na 10 meczów przed końcem. To jak uprawianie biegów długodystansowych: musisz umieć przez cały czas utrzymać się wśród najlepszych, ale prawdziwą twarz pokazać na finiszu. Jeśli nie potrafisz stosować rotacji – mówi McClaren – w kwietniu, na 10 meczów przed końcem, masz kompletnie dosyć (patrz: Aston Villa).

Tyle że jeśli ją stosujesz, musisz jeszcze umieć wytłumaczyć piłkarzowi będącemu u szczytu formy, strzelającemu gola za golem, dlaczego ni stąd ni zowąd siada na ławce (podobnie jak musisz wytłumaczyć siedzącemu na ławce, jak wiele może od niego zależeć – najlepszy przykład to oczywiście Sheringham i Solsjkaer w finale Ligi Mistrzów 1999). „Piłkarze nigdy nie myślą, że potrzebują odpoczynku – kontynuuje McClaren. – Jeśli są zdrowi, chcą grać. To właśnie czyni pracę menedżera tak delikatną: musisz obserwować drużynę bardzo uważnie, wypatrując najdrobniejszych objawów zmęczenia. Bycie menedżerem oznacza umiejętność czytania ludzi równie mocno jak umiejętność prowadzenia treningu czy opracowywania taktyki”.

Ferguson patrzy oczywiście na statystyki: kto ile przebiegł itd., i jak to się zmienia z meczu na mecz. Ale przede wszystkim patrzy właśnie na ludzi. Wie, że rotacja ich nie uszczęśliwia, ale nie dba o to, a raczej uważa to za nieuniknione: „Wolę takich, co są źli, że nie grają, niż takich, którym grzanie ławy odpowiada”. Zaczął bodaj po feralnej wpadce w Lidze Mistrzów 1993/94 (odpadli w pojedynku z Galatasaray), kiedy okazało się, że nie sposób grać wciąż tą samą jedenastką na wszystkich frontach – i wprowadził młodych Beckhama, Giggsa, braci Neville’ów czy Butta na mecze Pucharu Ligi. Patrick Barclay, którego obserwacjom ten tekst wiele zawdzięcza, podaje, że w niezapomnianym sezonie 1998/99 tylko 9 piłkarzy MU rozgrało więcej niż 30 meczów ligowych (McClaren dopowiada, że Schmeichel i Beckham zostali nawet w trakcie tamtej kampanii wysłani na krótkie wakacje). Dziś ta liczba wynosi… trzy. Jeśli zaś brać pod uwagę także rozgrywki pucharowe: na 64 rozegrane dotąd mecze jedyny Vidić wychodził 50 razy w pierwszym składzie, a tylko szóstka piłkarzy grała od początku w ponad 40 meczach. Dobrym przykładem może być Carrick: 36 razy w pierwszym składzie i 6 razy z ławki (a piłkarz roku Giggs – odpowiednio 27 i 19). W sumie Ferguson skorzystał z 34 piłkarzy, ani razu nie wystawiając w dwóch kolejnych meczach tej samej jedenastki. Patrick Barclay podsumowuje: w ciągu dekady team game zmieniła się w squad game.

Z tej perspektywy wszystko wydaje się zrozumiałe. Wściekłość Ronaldo, schodzącego z boiska podczas meczu z MC. Spokój Fergusona, ignorującego kibicowskie monity w sprawie zatrzymania w klubie pewnego Argentyńczyka. Wielka rola w drużynie piłkarzy pozornie nieefektownych, jak Fletcher, Park czy O’Shea. Harówka Rooneya. Genialne podania Carricka. Niemal perfekcja pary stoperów Ferdinand-Vidić. Świetne wejścia Teveza. Obecność wśród najlepszej ósemki kończącego się sezonu szóstki piłkarzy MU…

Naprawdę jestem pełen podziwu dla Rafy Beniteza za to, jak próbował dotrzymać kroku Czerwonym Diabłom, ale cytowaną na początku wypowiedzią trafił jak Rory Delap do bramki Wigan: niby piłka w siatce, ale wrzucona bezpośrednio z autu. Gola nie ma, jest za to kupa śmiechu.

Nagroda pocieszenia?

A jednak to nie dziennikarze rządzą światem. Właśnie ogłoszono wyniki plebiscytu na piłkarza roku Football’s Writer Association, czyli związku dziennikarzy piszących o piłce nożnej, i wybór okazał się znacząco inny niż związku piłkarzy: Ryan Giggs, owszem, był drugi, ale zwycięzcą został Steven Gerrard, a trzecie miejsce zajął Wayne Rooney, którego zabrakło w pierwszej szóstce nominowanych przez kolegów-piłkarzy (dalsze miejsca na liście dziennikarskiej: Nemanja Vidić, Rio Ferdinand, Frank Lampard, Cristiano Ronaldo i Michael Carrick).

Mimo że zwycięstwo Giggsa w tamtym plebiscycie ogromnie mnie ucieszyło, obecny sukces Gerrarda wydaje mi się zwyczajnie sprawiedliwy – podobnie zresztą jak docenienie Rooneya. 23 bramki w sezonie, który będzie do końca naznaczony walką o mistrzostwo Anglii, mnóstwo meczów, w których podrywał kolegów (ostatni przykład: sprzed paru dni z West Hamem, przykład najbardziej spektakularny: hat-trick w wygranym 5:0 meczu z Aston Villą, ale warto przypomnieć i gola w doliczonym czasie gry z Middlesbrough) i kilka, w których dramatycznie go brakowało, pasja, zaangażowanie, klasa (piłkarska, bo przecież w grudniu przydarzyło mu się również aresztowanie za udział w bójce)…

Wniosków widzę kilka, a pierwszy jest prościutki: lepiej wybierać piłkarza sezonu, kiedy ten sezon naprawdę się kończy (piłkarze głosowali w lutym, kiedy najlepsze mecze Rooneya i Gerrarda były jeszcze przed nimi). Drugi, równie prościutki: trudno coś wygrać w pojedynkę (w Liverpoolu zbyt wiele zależy od zdrowia i formy Torresa i Gerrarda; choć świetny sezon mieli także Kuyt, Benayoun czy Alonso, nie wytrzymuje to porównania z MU, gdzie aż sześciu piłkarzy trafia do ósemki najlepszych). Trzeci: dziennikarze, choć nie rządzą światem, widzą bardzo wiele (wysokie miejsce Carricka – przed megagwiazdami Torresem, Fabregasem czy Robinho…).

Ciekawe te tegoroczne nagrody. Pierwsza, jak chce wielu, za całokształt, druga może się okazać nagrodą pocieszenia. Liverpool walczył w tym roku o tak wiele, grał – zwłaszcza wiosną, z Realem i MU – tak wspaniale… Czy na otarcie łez zostanie wyróżnienie dla Stevena Gerrarda?