To mogła być wisienka na torcie przeznaczonym dla najlepszego menedżera tego sezonu, ale nie była: zwycięstwo Chelsea okazało się w pełni zasłużone, co najlepszy menedżer tego sezonu przyznał bez śladu niechęci, dodając, że szybko strzelony gol zmotywował nie tę drużynę, którą powinien… A skoro już napisałem, że uważam Davida Moyesa za najlepszego menedżera tego sezonu (nie ja jeden zresztą: League Managers Association przyznała mu tytuł po raz trzeci, co jest rekordem w dziejach tej organizacji), spróbuję swój sąd uzasadnić. Zwłaszcza, że konkurencja była wyjątkowo silna.
Przecież można było brać pod uwagę zarówno Gianfranco Zolę, który przyszedł do klubu pogrążonego w potężnym kryzysie finansowym i przy pomocy Steve’a Clarke’a wyprowadził go na prostą, jak Harry’ego Redknappa – kryzys Tottenhamu nie był wprawdzie finansowy, ale dwa punkty po ośmiu meczach doprowadziły piłkarzy do stanu kompletnej degrengolady. Redknapp nie tylko utrzymał klub w ekstraklasie, ale do ostatniej kolejki walczył o miejsce w Europa League, w finale Pucharu Ligi uległ MU dopiero po rzutach karnych, w Pucharze UEFA w rezerwowym składzie przegrał z późniejszym triumfatorem, a w lidze pokonywał zarówno Chelsea, jak Liverpool, o dramatycznym 4:4 na Emirates nie wspominając… Tyle że Redknapp miał się na kim oprzeć, a w styczniu dla całkowitej pewności wydał jeszcze kilkadziesiąt milionów na transfery.
Wyżej należy więc cenić Tony’ego Pulisa. Przed sezonem mało kto spodziewał się utrzymania Stoke, a tu proszę: bezpieczne miejsce w tabeli, kilka skalpów (wygrali m.in. z Arsenalem), świetny instynkt transferowy (sprowadzenie Jamesa Beattiego było bodaj najlepszym zakupem sezonu w skali całej Premiership) i stricte trenerski – wiem, że brzmi to mało spektakularnie, ale z ludzi, których ma do dyspozycji, Pulis wycisnął jakieś 150 procent.
Gdyby Guus Hiddink pracował nieco dłużej, gdyby nie przegrał z Tottenhamem, gdyby nie został skrzywdzony przez sędziego Ovrebo… kto wie, może to na niego trzeba byłoby postawić? Chelsea została odmieniona, a jej gra – uporządkowana jak za czasów Mourinho, spisywani na straty piłkarze (Malouda) nagle znaleźli się w życiowej formie, okazało się, że Drogba potrafi podawać Anelce, był pomysł na zatrzymanie Barcelony… Tak, to było wejście smoka i wielka szkoda, że smok wychodzi, i że był z nami zbyt krótko, żeby przyznawać mu tytuł menedżera sezonu.
Poważnymi kandydatami są za to (pozwólmy sobie na odrobinę perwersji i wymieńmy te nazwiska obok siebie) Rafa Benitez i Alex Ferguson. Pierwszy znacznie zmniejszył dystans do drugiego, prawie do końca bijąc się o mistrzostwo (i pokonując Szkota także w bezpośrednim pojedynku na Old Trafford), a także dając rozliczne dowody taktycznego kunsztu – choćby w dwumeczu z Realem w Lidze Mistrzów. Formalnie nie osiągnął nic, gablota z pucharami pozostała zamknięta, faktycznie – osiągnął dużo, tworząc trzon drużyny na przyszły sezon (nowy kontrakt Torresa!) i wygrywając walkę o pozycję w klubie z Rickiem Parrym. Kto wie, co by było, gdyby kontuzje omijały jego najlepszych zawodników (Torres i Gerrard zagrali razem zaledwie kilkanaście razy)…
Z Fergusonem sprawa jest prostsza i bardziej skomplikowana zarazem. Prostsza, bo nikt w tym roku nie wygrał tyle, co on. Jeśliby przyznawać tytuł menedżera sezonu patrząc właśnie w ten sposób, dyskusję należałoby zamknąć. Mój tekst opiera się jednak na próbie znalezienia jakiegoś kryterium biorącego pod uwagę nie tylko liczbę medali, ale także rzeczywisty potencjał danej drużyny. Dla Alexa Fergusona wszystko poniżej mistrzostwa Anglii (i jakiegoś pucharu na dokładkę) byłoby klęską: jest trenerem Manchesteru United, ma bardzo szeroką kadrę, gigantyczny budżet, a przed sezonem do Rooneya, Ronaldo i Teveza dodał Berbatowa – jak tu go porównywać z Tonym Pulisem? Chociaż nie ukrywam: gdyby sir Alex wygrał z Barceloną, byłby moim menedżerem tego sezonu.
Oprócz Davida Moyesa, pokonałby wtedy Roya Hodgsona – autora największej może sensacji, czyli zakwalifikowania się Fulham do Europa League. Przypomnijmy: zatrudniony niedługo wcześniej, Hodgson uratował ekstraklasę dla Londyńczyków dopiero w ostatniej kolejce ubiegłego sezonu. Jeśli idzie o transfery, nosa miał niebywałego (jeśli będziemy za parę dni pisać o jedenastce roku, będziemy musieli poważnie rozważyć kandydatury Marka Schwarzera, a zwłaszcza Brede Hangelanda). Wygrywał, z kim chciał, ale szczególnie musiało boleć Fergusona i Wengera. Nauczył tę drużynę twardej walki, czyniąc jej przywódcą Danny’ego Murphy’ego, który gra jak za dawnych lat w Liverpoolu…
Dlaczego jednak Moyes? Czy dlatego, że w ostatniej kolejce pobił Hodgsona na Craven Cottage? Ten i inne wyniki, pozwalające zająć piąte miejsce i zagrać w finale Pucharu Anglii, zostały osiągnięte w arcytrudnej sytuacji kadrowej (dobrych parę miesięcy grali bez napastników, kontuzja wyłączyła jednego z kluczowych pomocników – Artetę). Moyes zaimponował umiejętnością pracy z piłkarzami: z Goodison Park regularnie trafia się do reprezentacji Anglii (ostatnio Jagielka i Baines, wcześniej Lescott). Zaimponował też transferowym nosem: Szkot kupuje tanio, a zawodnicy przezeń sprowadzeni stają się objawieniem (Cahill, Arteta, Piennaar, Fellaini…). I dobrym gospodarowaniem: w ubiegłym sezonie piąty w tabeli, Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy.
Ale przede wszystkim: Everton Davida Moyesa słynie z fenomenalnej atmosfery, w której niewielka grupa ludzi tydzień po tygodniu i zazwyczaj z dobrym skutkim próbuje przerosnąć siebie samych. Jeśli miałbym na chwilę wrócić do kwestii wieku sir Alexa Fergusona, podchwyconej przez Rafała Steca, powiedziałbym, że Szkot nie musi się martwić o przyszłość: na horyzoncie widać Szkota, który doskonale go zastąpi.